Hak

Autor: Bogdan Nowicki
Słowa
18 cze 2020
Brak komentarzy

Rozumienie granic może być różnorakie: są granice państw, polityczne, geograficzne, ale też granice ludzkiej wytrzymałości, granice moralne czy granice rozumu. Te ostatnie określają zasady i wartości, których nie można bezkarnie przekraczać, gdyż skutki takich działań mogą okazać się fatalne dla jednostki i całych grup społecznych. Rozum ostatecznie decyduje o odmienności lub podobieństwie danej rzeczywistości w przestrzeni własnej reprezentacji w świecie rzeczy i wobec duchowych odzwierciedleń transcendencji. Gdy śpi następuje faszerowanie się iluzjami – to najwyrazistszy objaw dekadencji, trwającej odkąd świadomość wypełzła na ląd tylko po to, aby zdać sobie sprawę z własnej skończoności.

Proces postępującej degradacji dokonuje się właściwie bez cezur czasowych, w oblubieńczym uścisku Erosa i Tanatosa. Chociaż eskalują go takie zjawiska jak rewolucje, wojny, epidemie, każde nawet najbardziej zracjonalizowane pokolenie, dogorywa w nimbie swego kresu oraz upadku: w fetyszyzmie. Co symptomatyczne właśnie na syndromie totalnego zawłaszczenia, pleni się neo – czy poawangardowa sztuka cynicznego rozumu. Patronuje jej malarstwo symulacyjne (artyści: Peter Halley i Ashley Bickerton) oraz rzeźba – towar (artyści: Jeff Koons i Haim Steinbach). To w nich realizuje się quasi domena tak zwanego światopoglądu postnowoczesnego, którego cechuje: zastąpienie utraconej aury sztuki fałszywą aurą towaru, żerowanie na stylach subkulturowych, promocja danego dzieła jako wytworu seryjnej produkcji, jakiej towarzyszy nowa forma konsumpcji, kwestionowanie koncepcji autora i własności, stosowanie strategii mimikry, w której sztuka replikuje się w parodię samej siebie, dominująca estetyka wszechobecnego pastiszu i cynizmu.

Czym zatem jest umysł cyniczny? Paranoicznym narzędziem, dzięki któremu świadomość polaryzując to, co podmiotowe i to, co przedmiotowe, dewastuje poczucie tożsamości? Według niemieckiego filozofa Petera Sloterdijka rozum cyniczny to „oświecona fałszywa świadomość”. Cynik wie, że głosi fałszywe przekonania, trzyma się ich jednak kurczowo jako sposobu samoobrony wobec rzeczywistości, gdzie nic nie jest tym czym jest, jako refleksyjny bufor, pęknięcie epistemologiczne, wzmacniające jego odporność, jako schizofreniczne kokietowanie świata. Wykorzystując aż tyle fikuśnych zakrętasów koncepcyjnych tylko po to, ażeby skrajną subiektywizację własnego myślenia ostatecznie nazwać rozumowym zwyrodnieniem, staje się on ofiarą samoweryfikacji. Mimo że zmierza w stronę tego, co zupełnie inne, co inne absolutnie, do miejsca, w którym się nie narodziliśmy, obcego nie tylko wszelkiej naturze, lecz także historii, nie potrafi przekroczyć własnej apodyktyczności. Emmanuel Levinas orzeka: „«Tu nie ma prawdziwego życia». Ale jesteśmy w świecie. To tłumaczy powstanie i utrzymywanie się metafizyki. Metafizyka zwraca się ku «gdzie indziej», ku «inaczej», ku «innemu». W najogólniejszej postaci, jaką przybrała w historii myśl, jest ruchem wychodzącym od znanego nam świata – nawet jeśli na jego skraju albo w nim skrywają się ziemie jeszcze nieznane – od «u siebie», które zamieszkujemy, w stronę obcego poza – sobą, w stronę jakiegoś «tam»”. To wyobcowujące z dziejowości indeterministyczne parcie inauguruje atektonikę rozumu, mającą entropijny charakter.

Otoczenie zostaje zdegradowane do myślowej idolatrii. Podmiot zostaje skazany na monolog, pomimo podejmowanych przez świat prowokacji. Doświadczenie odbiera odtąd los nie jako konieczność, lecz przypadkowość, wobec której nie ma żadnych zobowiązań: sens (rozum) zjada swój własny ogon. Przed sobą i za sobą odnajduje uwodzenie nicością. Wobec poznawczego solipsyzmu pozostaje jedynie postawa apostaty. Ile w niej powagi, a ile błazeństwa? Czyż homo hereticus nie staje się kolejnym mitem samowyzwolenia? Theatrum desperacji za zdradzonym/utraconym bóstwem?… Skoro jakakolwiek wspólnota okazuje się iluzją, nie rodzą się więzi pomiędzy tymi, którzy doświadczyli perypetii dróg ostatecznych – wręcz przeciwnie, soteriologiczne emfazy uwypuklają wzajemną oddzielność. Daremna staje się dialogiczna agitacja. Los heretyka to demonstracja wykluczenia. Wykluczenie w sensie społecznym unieważnia egzystencję, sprawia, że staje się ona bezużyteczna. Dla herezji warunkiem jej prawdziwego zaistnienia jest zniknięcie heretyka (Michał Servet), które niesie w sobie obietnicę pełnego uczestnictwa w przestrzeni zaświatów. Wtedy  t a m  okazuje się bliższe niż  t u, kierując całą uwagę ku  i n n e m u. Chociaż spopielone stosy przypominają miejsca owdowiałe po transcendencji, jest w nich coś z imago Dei, z którego opadła dekoracja bycia.

Powstaje pęknięcie – participation mystique – skąd wyłaniają się ramiona krzyża. Pragną one rzeczy świętej, zniesienia wszelkiego pośrednictwa, pierwotnego misterium zespolenia. To „nie” dla skodyfikowanego dogmatycznie świata wiary, oznacza „tak” dla Boga. Każdy heretyk tylko dzięki łasce miłości dochodzi do swego Ja. U źródeł chrześcijaństwa, w czasach patrystycznych, utwierdziło się przekonanie, że duch człowieka pozostaje nieświadomy własnego początku aż  d o   c h w i l i, gdy nie pojawi się Zbawiciel i nie rozpali w nim  i s k i e r k i. Kim się jest do owej  c h w i l i? Zwielokrotnieniem własnej marności, póki rzeczywistość nie zamigocze boską epifanią? Szawłem w drodze do Damaszku? Prowodyrem niepojętności? Błaznem drwiącym z własnej rozpaczy? Totalnością wątpienia? Cynikiem skazanym na kawałkowanie wszelkiej całości? Postrzeganie świata jako złudy czy choroby kończy się mentalną aberracją, gdy rozum śpi, śniący dostaje się w szpony diabła. Więc tylko kręci się w kółko…

Takie szamotanie się jaźni przerywane abulią, Kierkegaard nazywał  h i s t e r i ą   d u c h a, kiedy to umysł woli, aby ciało się rozpadło, bowiem nie może otworzyć się na transcendencję. Dominują wówczas emocje demonicznego lęku oraz wstrętu, będące terrorem autosugestii. Jeżeli świadomość sprawdza jedynie samą siebie, jak możliwy jest jej udział w istnieniu tego, co inne? Otóż wysyła ona ze swojej twierdzy w mroczny, nieskończony, wiejący grozą świat dwójkę straceńców, Ego oraz Cogito, którzy ogłaszają wiekopomną wieść: „My, cywilizacje wiemy już teraz, że jesteśmy śmiertelne” (Paul Valery). Jakżeż to napuszona antropocentryzmem opinia w porównaniu z astronomiczną wiedzą o tym, że ostateczny los Wszechświata (w jego płaskim modelu), wskutek wiecznej ekspansji zakończy się (po wyczerpaniu całego paliwa) śmiercią cieplną – wszystko ulegnie ochłodzeniu do bardzo niskiej temperatury (tutaj w zasadzie kosmologia nie różni się od teologii: pierwsza ma Osobliwości, druga Boga; i jedno, i drugie pozostaje tajemnicą) i uświerknie. Jeżeli po śmierci cywilizacji moglibyśmy jeszcze coś zaoferować w zamian (na przykład powrót do pieczar), to po wymrożeniu Wszechświata takiej możliwości już nie będzie. Słońce czeka czarna dziura, nie wypuszczająca na zewnątrz nic, nawet promyczka, a cóż dopiero Słowo! Historia okaże się niebyłą skoro nie znajdzie się żaden nośnik, który by ją opisał czy to na jakimś płótnie, czy to na jakiejś dyskietce, czy choćby na zawieruszonej kartce papieru. Świadomość nie przyjmuje tego oczywiście do świadomości, skoro rozum śpi, bo nie tyle by zbzikowała, co legła plackiem przed samą sobą. W mgławicach Drogi Mlecznej stosuje za to fortel wyobraźniowej autodestrukcji: kroi własne zniknięcie przed ostatecznym zniknięciem wszystkiego – choćby iluzoryczną, ale ma wtedy przewagę nad nicością, kiedy śni o sobie w akcie destrukcyjnym.

Wizerunki werbują wyobraźnię – zza obrazów słychać monotonny szept malarza: „Patrzyłem na katastrofy i tortury, widziałem moją przeszłość i moją przyszłość, moją śmierć, czułem, że mój czas stanął, dając mi złudzenie wieczności, przeżywałem epoki geologiczne i gatunki zoologiczne: byłem człowiekiem, rybą i żabą, byłem też wielkim prehistorycznym ptakiem. Teraz jednak wszystko to zmąciło się i nie umiem wiernie odtworzyć moich przemian” – są cyrografem dla ludzkiego podmiotu. Cyrograf zaś stanowi wykładnię takiej obietnicy, która nigdy się nie spełnia. Ewentualnie tworzy prowizoryczną/pozorną rzeczywistość, skoro wszystko, co kiedykolwiek znalazło się w umyśle, nie było bardziej prawdziwe aniżeli senne widziadła. Trudno przystać na myśl, która sama ze sobą puszcza się w pląsy, jednak czysta świadomość tego panpsychizmu daje jakąś szansę nostalgii za niemożliwym. Kiedy podmiot staje się wywłaszczony i nacechowany nierealnością, nie przypisany do żadnego miejsca, nie mający żadnego statusu, żadnego uznania, to unosi się w powietrzu.

W oddali szczeka pies. Robi się chłodno od wilgoci. Spoza mgły unoszącej się nad uliczką wynurza się długi szereg postaci idących powoli w wysokich, skórzanych butach, z karabinami gotowymi do strzału, skierowanymi w okna. Obok nich i za nimi biegną chłopi z kijami. W deszczu, w wąskiej, brukowanej uliczce widać też ślady Francisca Goi – zdają się błyszczeć jak liturgiczne naczynia, jak relikwiarze, jak galaktyki. W jego pracowni hak tkwi w ścianie. Zmatowiał tylko. Pokryty kurzem i wszechobecną pleśnią pozornie wtopił się w tapetę, ten rdzewiejący hak, na którym malarz powiesił swoją rycinę z inskrypcją: „Kiedy rozum śpi, budzą się potwory”.

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *