Iwona (2)
Pierwszy był kurnik, do którego chodziło się z babcią. Zajmował prawą stronę chlewika, zbudowanego z grubych drewnianych bali, tak starych, że już nawet nie pachniały drewnem, a strop tonął we mgle prawiecznych pajęczyn. Najpierw trzeba było iść po trawie, potem schodziło się niżej, w błoto z odciśniętymi stemplami kurzych łap. Tu były ciemne, drewniane drzwi z zawiasami: jeden czarny z giętego metalu (kowalska robota – mówiła babcia), drugi ze skórzanego paska przybitego gwoździami. Drzwi otwierały się powoli i oczy przyzwyczajały się do ciemności, a nos do ostrego zapachu kurzego łajna. W środku była prawdziwa jaskinia ulepiona z bulwiastych ciemnych gał, nierówne czarne klepisko, wiązki ściemniałego siana zwisające ze stryszku, żerdź biegnąca przez środek i pudła, w których kury zakładały gniazda. W tylnej ścianie kurnika majaczyło okienko z szybką zarośniętą kurzem i zamazaną ciemnymi smugami. Babcia odważnie wchodziła do środka, pochylała się w mroku nad gniazdami i wracała z jajkiem, dziwnie białym i lśniącym, choć wyszło z morza ciemności. Sięgała do kieszeni fartucha, wyciągała wielką iglicę, której dziadek używał kiedyś do szycia skóry. Nakłuwała jajko z dwóch stron. Trzeba było przyłożyć je do ust i mocno pociągnąć, wtedy mokry kluch z chlupotem wskakiwał do buzi.
– To bardzo zdrowe, dzieci od tego szybciej rosną. Bozia wynagrodzi kurkom za ich jajeczka – mruczała babcia. Nie czekając na boziową nagrodę nabierała ze skrzyni pszenicę i sypała na mroczną podłogę jaskini. Kury zbiegały się jak na komendę i dziobały, mówiąc coś do siebie półgłosem. W emaliowanej misce do czerpania ziarna lądowała reszta podebranych jajek. Wracałyśmy do domu i jeśli miałyśmy szczęście, babcia robiła dla nas kogel-mogel. Równie zdrowy, jak surowe jajka, ale stokroć lepszy, bo słodki.
Kury śpiewały wysokimi głosami i nie dawały się pogłaskać, uciekały na łuskowanych nogach. Nie bałam się ich, dopóki pod drzwiami kurnika nie zaatakował mnie kogut. Biegałam wtedy po podwórku za pingpongową piłeczką, jedną z tych, które babcia i tata wkładali do gniazd, żeby kury wiedziały dokładnie, gdzie mają się nieść i żeby nie gubiły jajek po ogrodzie i sadzie. Była jesień, ogród był opróżniony z warzyw, teraz mogły włóczyć się, gdzie chciały, nieograniczane siatką paśnika. Na sobie miałam gruby kaftan z brązowego misia i nie czułam, jak kogut, biegnąc za mną, na oślep dziobie mnie po plecach. Zatrzymałam się i schyliłam nad piłką, dopiero wtedy poczułam grube pazury zaciskające się na głowie. Napastnik trzymał silnie i trzepał skrzydłami dla równowagi, zasypując mi oczy piaskiem i pyłem.
– Babcia! Babcia! – darłam się, a serce waliło mi jak oszalałe.
Z domu wypadł ojciec i zdjął ze mnie rozjuszone ptasie ciało.
– Jej się ciągle coś przytrafia. Niech lepiej wcale nie wychodzi na podwórko – powiedziała mama.
– Nic się wielkiego nie stało, trochę jej głowę podrapał i tyle – powiedział tata.
Kiedy było ciepło, kury spędzały dnie zamknięte w paśniku. Babcia zbierała dla nich chwasty i trawę, a
kiedy szła wysypać im zieleninę, można było wejść tam za nią i grzebać patykiem w twardej ziemi na środku zagrody. Wychodziły z niej piękne rzeczy. Kawałki porcelany z kwiatkami, resztki dumnych serwisów, wytłuczonych do cna, z ostatnim egzemplarzem skazanym na smutny los – poidło dla kur, do czasu aż niewdzięczne użytkowniczki bijąc się, nie stłukły i tego, i nie pochowały tych resztek, grzebiąc w ziemi w poszukiwaniu dżdżownic. Łyżeczka, o której babcia mówiła, że cały komplet takich był w domu przed wojną. Zagubione drewniane klocki, które po umyciu pod podwórzowym kranem można było zabrać z powrotem do domu.
– Aniele stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój. Rano, wieczór, we dnie, w nocy. Bądź mi zawsze ku pomocy – uczyła babcia.
Rano i w nocy ważna była sypialnia z wiewiórką na ścianie. We dnie – kuchnia i babci pokój. Wieczorem – duży pokój z kanapą, radiem, adapterem i telewizorem Neptun, niebieskawym balonikiem ekranu opakowanym w drewnianą skrzynkę.
Raz na jakiś czas tata kładzie płytę na talerzu adaptera, nakrywa ją szarym ramionkiem zakończonym igłą
i zaczynają się tańce. Lucynka wygrzebuje z szafy nasze spódnice: w kwiaty (jej) i czerwoną z naszytymi
tasiemkami (moją). Obie marzymy o krakowskich strojach, ich namiastką są te kolorowe marszczone spódniczki. Z płyt leci „Obladi oblada”, „Ładne oczy masz, komu je dasz”. Trzeba kręcić się do taktu w kółko, żeby spódnica wirowała i rozkładała się jak parasol. Mama pali papierosy w kuchni, babcia Ludka staje w progu i z uśmiechem przygląda się, jak tańczymy. Kiedy wypada jakaś wolna piosenka, tata podnosi mnie i ustawia tak, żeby moje stopy stały na jego i tańczymy „dwa na dwa”, jak dorośli. Lucynka krąży wkoło, powiewając kwiecistą spódnicą.
Na dobranoc mama opowiadała nam najczęściej bajkę o sowie i kocie. Sowa poprosiła kota o przysługę. Musiała polecieć po myszy na obiad, a znajomy kocur właśnie chodził po drzewach i wybierał z gniazd pisklęta. Rób, co chcesz, mówiła sowa, lądując koło niego na gałęzi. Ja ci nie żałuję, tylko zostaw moje dzieci, jeśli na nie natrafisz. Ale jak ja rozpoznam, że to twoje dzieci?- dopytywał kot. To proste. Kiedy znajdziesz gniazdo z najpiękniejszymi pisklętami, jakie widziałeś, to będą właśnie moje dzieci, tłumaczyła sowa. Kot obiecał nie ruszać pięknych piskląt i sowa poleciała na łowy. Kiedy wróciła do gniazda, zastała tam oblizującego się kota i kilka małych piórek zaczepionych na gałązkach. Coś ty zrobił, zahukała. Jak mogłeś zjeść moje dzieci, przecież obiecałeś? Obiecałem nie zjeść najpiękniejszych piskląt, a te były wyjątkowo brzydkie. Skąd miałem wiedzieć, że są twoje, odparł kot.
– A jaki morał z tej bajki? – pytała mama za każdym razem.
– Że dla każdej mamy jej dzieci są najpiękniejsze na świecie! – odpowiadałyśmy z Lucyną.
Mama gasiła lampkę i zostawiała nam Mimkę, gąsienicę do przytulania, uszytą z króliczego futerka. Za dnia Mimka służyła w różnych zabawach jako pociąg, słuchawka telefonu, szalik albo pasek, ale w nocy była drugą mamą, Mimką. Ta z nas, która dostawała Mimkę, zasypiała szybciej. Druga próbowała dosięgnąć do gąsienicy, wyrwać ją i przeciągnąć na swoje łóżko.
Zimą usypiał nas piec. Leżałyśmy w łóżkach, w chustkach zawiązanych „na babuszkę” po sobotnich kąpielach i myciu głów. Mimo że piec trzeszczał w glinianych spoinach, na ścianach pokoju krzepł szron. Tata szuflował węglem z węglarki do rzeźbionych drzwiczek pieca i odchodząc, zostawiał uchylony popielnik. Zostawałyśmy w czerwonym mroku, obserwując lot drobnych węgielków z paleniska do popielnika. Piec trzaskał, mruczał, ziukał wiatrem w kominie.
Czasem usypianie piecem nie pomagało i obie z Lucyną bawiłyśmy się w wiewiórki, schowane w swoich dziuplach. Wiewióreczki toczyły szeptem rozmowy, zapraszały się nawzajem w odwiedziny, dąsały się i w końcu milkły obrażone na siebie.
Z salonu dochodziły ciche dźwięki telewizora. Co rodzice oglądają?
– Chodź, leci Kobra – szepcze Lucyna. Plącząc się w za długich nogawkach piżamy, przełażę przez ramę łóżeczka. Lucyna idzie po cichu do rzeźbionych drzwi o złoconej klamce. Drzwi są przymknięte, ale przez szparę widać bańkę ekranu z postaciami, które ruszają się i coś mówią. Rodzice półsiedzą, półleżą na kanapie. Mama wyszywa kwiaty na serwecie, tata oparty na łokciu wpatruje się w ekran.
– Kobra to straszny wąż, co pożera ludzi – szepczę.
– Cicho bądź, to nie o taką kobrę chodzi – odpowiada Lucyna, ale już za późno. Z salonu słychać trzask kanapy.
Biegniemy pędem, ona na swój tapczan, ja przez barierki do łóżka, tłukąc przy tym kolano. Do pokoju wchodzi ojciec.
– Co to ma być? Uspokójcie się, spać mi tu zaraz – mówi. Wychodząc zamyka drzwi.
Milcząco zawijamy się w pierzyny. Chcę sięgnąć do słomianki i ostatni raz nacisnąć paznokciem, żeby rozdzielić źdźbło, ale nagle przypomina mi się kobra. Za nic nie wystawię ręki spod pierzyny. Tym bardziej że może wrócić tata.