Ludmiła (6)

Autor: Monika Karpowicz
Słowa
18 mar 2021
Brak komentarzy

„Boginko, pójdziemy razem na spacer?” – taką kartkę znalazła Mania na tapczanie po powrocie z biura. Irka, która miała tego dnia wolne, strzeliła do niej oko.

– Był, zostawił. Czytałam, bo przecież nie w kopercie. Widzisz, Marycha? Ze mną nie zginiesz, a jeszcze się za mąż wydasz, jak ja za mojego przedstawiciela rzemiosła – powiedziała.

– Synku, może tobie ożenić się czas? – Ludmiła kroiła chleb na kanapki, szykowała papier, żeby owinąć je i schować do teczki, którą Tadek zabierał do pracy.

– Mamusiu, co ja będę z mamą o tym rozmawiał – stchórzył.

– No dobrze, dobrze. To za wcześnie dla ciebie, a jak tak tylko mówię – wyjaśniła z ulgą.

– Nie wiem, mamo, czy za wcześnie. Mam dwadzieścia pięć lat. Nie lubisz Jadzi, a ja właśnie… Ja właśnie lubię taką koleżankę, co jest starsza. To znaczy nie o dziesięć lat, jak Jadzia od Włodka, ale… Mamusiu?

– Kto ci powiedział, że nie lubię Jadzi? Przeproś Pana Boga za te słowa. Starsza koleżanka! Skoro już nie jestem potrzebna w tym domu, to pojadę do Stasia, mają wolny pokój, pomoc przy dzieciach im się przyda.

Tadek zamilkł. Mama jednak nie jest gotowa na taką rewolucję, synową w domu, nawet taką co jest ze wsi i umie wszystko, co potrzeba. Chociaż właściwie już nie tak wiele trzeba było umieć, bo odkąd Tadek zaczął pracę, Ludmiła wydzierżawiła pole rolnikowi w zamian za pszenicę dla kur. Krowa została sprzedana, Tadek mijał ją w drodze do pracy, pasła się na łące nad rzeką. A ostatniego konia, którym opiekował się od źrebaka, sprzedał sam.

Mimo wszystko Mania w końcu pojawiła się w domu nad rzeką. Zanim Ludmiła kazała Tadkowi zaprosić dziewczynę na obiad, kilka razy konsultowała się ze Staszkiem i Renią.

– Należy się mamie teraz jakaś pomoc w domu – przekonywała Regina. – A nasz Jurek też już chce się żenić, stowarzyszył się z Ireną, pielęgniarką z waszego szpitala. Ona też jest ze wsi, a nasza mama jest taka zadowolona, że Jerzyk wreszcie przestanie szlifować bruk po mieście. Obaj z Tadkiem są już dawno w wieku.

Ludmiła nie umiała wyjaśnić synowej, co ma przeciwko tej Marysi. Dławiło ją w gardle na myśl, że obca dziewucha i jej synek, pod tym dachem… Nie tak sobie obiecywali, kiedy był chłopczykiem, najpierw Tadek nie chciał do seminarium, a teraz – żona.

Mani trzęsły się ręce, kiedy przy stole miała wziąć nóż i widelec do pieczonego mięsa. W domu jadło się wszystko łyżką od zupy, miała ostre brzegi i nawet to mięso można nią było jakoś rozdusić, przedzielić. Na stołówce w bursie nikt nie przypatrywał się, poza tym tam byli sami robotnicy, niejeden kończył zupę, łapiąc za talerz i przechylając do ust. Czuła na sobie ostry wzrok Ludmiły, niebieskie oczy śledziły jej nieporadne ruchy i oceniały: źle, wszystko źle.

– Marysiu, a wiesz, mama też pochodzi ze wsi – wypalił nagle Tadek.

Ludmiła wyprostowała się na krześle.

– Tak moje dziecko, ale to dawne czasy. Przyszłam do porządnego domu, twój ojciec był szanowanym przed wojną rzemieślnikiem. Musiałam nauczyć się manier, ksiądz proboszcz bywał u nas na obiedzie. Teraz ta młodzież taka nieuważna – rzuciła okiem na ręce Marii.

Jeszcze trudniej było, kiedy na spotkanie z Ludmiłą przyjechali z Troniec rodzice Mani, Franciszek i Lidia. Manię paliła twarz, kiedy ojciec sypał do herbaty cukier, łyżkę za łyżką, a potem gromko dzwonił nią o szklankę, mieszając.

– Nasza Mańka to dobry dzieciak, pomagała przy rodzeństwie, w polu robiła. Wy tu gospodarki żadnej nie macie, krów, świń nie widziałem. To i poradzi sobie ze wszystkim, biedy z nią nie będzie. Pracę ma dobrą, na urzędzie siedzi – oświadczył, rozpierając się przy stole nakrytym koronkową serwetą.

– Tak, panie Franciszku, tylko biuro kółek rolniczych nie jest urzędem, ale oczywiście jest to praca umysłowa. Mój syn ma zawód artystyczny, kształci i wychowuje robotniczą młodzież. Ale nikt tu Marii niczego nie wymawia, młodzi sympatyzują ze sobą i to dobrze – zauważyła Ludmiła. – Wesela wielkiego nie będzie, zjemy skromny obiad tutaj – zadecydowała.

– Pani rzekłaś – uniósł brwi Franciszek. – U nas jeszcze Tomek jest i dziewczyny do wydania, więc o wesele szarpał się nie będę. Ale mięso i jajka swoje damy.

– Mam dla Marysi kołdry, poduszki, wszystko własne – wtrąciła dotąd milcząca Lidia.

– Mamuś, ja nie wiem… – Mańka zaczerwieniła się nagle. Myśl o tym, że przywiezie do tego domu piernaty, które ojciec przesypywał proszkiem DDT, żeby nie skakały w nich pchły, wydała jej się głupia. Tutaj w każdym kącie stały ciężkie, toczone meble, etażerki, w korytarzu tremo z zaśniedziałym lustrem. Z ich domu w Trońcach pasowałaby tu tylko szafa, którą stryjowie przytaszczyli furmanką z ziem odzyskanych. Reszta była biedna, wiejska, nędzna.

– Ale ja wiem! – wesoło zawołał Tadek. – Tu nie „Chłopi” Reymonta, żeby targować się o jakieś wiana. Bierzemy z Marysią ślub jak nowoczesna młodzież. Mamy już lata siedemdziesiąte, czy to ważne – jakieś kołdry, poduszki?

– Dobrze, synku. Nie rozumiem nowoczesności, ale pokażesz mi, na czym ona polega – westchnęła Ludmiła. – Bylebyś nie próbował mi wmówić, że nie trzeba ślubu kościelnego. Boska ręka wstrzyma cię od tego.

– Mamo, spokojnie, damy na zapowiedzi – stropił się Tadek.

Po ślubie i domowym przyjęciu Maria zamieszkała w domu nad rzeką. W pierwszych dniach Ludmiła przeniosła się do drugiej połowy domu, do dawnego pokoju szwagra, obok kuchni. Tadek z Marysią zajęli dwa pokoje, sypialnię i salon, gdzie przyjmowało się gości. Na półkach regałów stało sporo książek Tadka. Mania dołożyła do tego jedyne, co miała, „Damę kameliową” Dumasa, wygraną w zakładowym konkursie z okazji 22 lipca.

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *