Romans z kobietą na trawie
Niewiele relacji jest dla mnie tak bardzo intymnych jak ta z kobietą, którą na świat sprowadził Manet, malując swoje „Śniadanie na trawie”. Moje myśli uporczywie wracają do niej od czasu, kiedy zobaczyłam obraz po raz pierwszy i wiedziałam już wtedy, że nasze połączenie będzie tym szczególnym, od którego nie sposób uciec i któremu nie należy się opierać. Niezmiennie ulegam sile magnetyzmu jej spojrzenia, które to bez pytania wciąga w jej świat, mamiący ciężkim zapachem soczystej trawy i ostrą wonią wody z jeziora wymieszaną ze słodko – kwiatowym zapachem nagiego ciała, które mimo subtelności, swoją obecnością zawłaszcza przestrzeń.
Wzrok kobiety jest dla mnie centralnym punktem sceny; ośrodkiem, który przez krótki moment skupia w sobie całe przyciąganie ziemskie. Pozorna dynamika czasoprzestrzeni tężeje, kiedy po raz pierwszy spojrzymy jej w oczy. W tym właśnie momencie czas na obrazie rozprasza się, wycieka gęstymi strużkami z własnych ram i leniwie sprzeciwia się wszelkim miarom, pozwalając sobie na swobodny przepływ tylko między kobietą a widzem, który od tego momentu staje się ofiarą ciasno oplecioną w naiwną fascynację. Ona z kolei powoli poddaje obserwatora hipnozie, opanowuje od czubka głowy do koniuszków palców, z wyczuciem, ale stanowczo wciska w podłogę i zmusza do wsłuchiwania się w jej niemy, zaklęty w spojrzeniu manifest.
W moim repertuarze reakcji brakuje tej stosownej, przygotowanej na tak inwazyjny kontakt, najbardziej adekwatne wydaje się jednak zawstydzenie. Mimo że to ona siedzi wyzywająco naga na trawie, tuż obok zrzuconej niedbale niebieskiej sukienki, która stanowi pomnik arogancji i wulgarnego wyzwolenia, to ja czuję się jak intruz, który zobaczył coś, czego nie powinien widzieć i został przyłapany na podglądaniu. Peszę się coraz bardziej, a im dłużej patrzę jej w oczy, tym bardziej czuję, że na moich policzkach powinna już zakwitać czerwień. Ona w odpowiedzi lekko unosi kąciki ust, balansując między przyjaznym rozbawieniem a drwiną, powoli i z perwersją topiąc swoją ofiarę w tym zawstydzeniu, które wykrada resztki powietrza z płuc. I chociaż uchodzi ze mnie cała śmiałość i odwaga w obliczu tej kpiny, to czuję się zaproszona, by usiąść obok niej i wysłuchać całej opowieści.
Czuję że historia, którą chce mi opowiedzieć, jest skromna w słowa, ale zostawia niedosyt, objawiający się głodem, który płynie gdzieś w okolicach serca i swoje echo niesie aż do żołądka. Ona chce mi opowiedzieć coś o sobie, niezbyt wiele rzecz jasna, a o mnie pytać nie będzie wcale, bo po tym jednym starciu spojrzeń wie już wszystko. Nie zdradza nic więcej, ponad to, co uważa za absolutnie konieczne do zrozumienia istoty rzeczy i pozostaje nieugięta pod wpływem pragnienia szczegółu przez swojego słuchacza, zbywając jego wścibstwo wymownym uśmiechem. Jej opowieść jest grą milczenia i niedopowiedzeń, stanowi jedynie wstęp do czegoś, co nie posiada zakończenia, a jedynym celem snucia tej historii jest podsycanie jej własnego rozbawienia, i rozgonienie ciężkiej nudy, którą emanują mężczyźni obok. Oni nawet nie zauważają intruza, którego kobieta w swojej przebiegłości przemyciła na ich piknik, zbyt głęboko są zanurzeni w ciężkich, bagiennych oparach starczego znużenia.
Mężczyźni, mimo że zajmują miejsce tuż obok niej, są dalszym planem, wciąga ich okoliczny las, a oni nie wtapiają się w zieleń, tylko raczej się w niej gubią. Błędny wzrok człowieka obok, w kontraście z kipiącą bystrością kobiety, wydaje się pustym spojrzeniem lunatyka, który kontakt z rzeczywistością utracił już bezpowrotnie. Być może dwaj mężczyźni są jedynie pierwszymi ofiarami, których oplotła swoim czarem, by wyrwać z nich całą męskość i jej kolory, a może to oni jako pierwsi obarczyli ją ciężarem męskiej, topornej ignorancji i zepchnęli tym samym do defensywy, gdzie ona zacięcie broni się przed lepkim rozleniwieniem. Niezależnie od chronologii zdarzeń, ostatecznie miejsce obok niej zajmują dwie niewymiarowe lalki, które w obliczu nagości miękkiego, kobiecego ciała, wyglądają sztywno i groteskowo, jakby przeniesione z zupełnie innego obrazu, namalowanego przez mniej wprawnego rzemieślnika. Zaskakuje naiwność, z jaką mężczyźni angażują się w rozmowę, podtrzymując między sobą pozory jej ważności, podczas gdy rzeczywiście istotne jest milczenie, pod którym kobieta chowa swoje historie.
Chociaż jest zupełnie obnażona, do końca pozostaje najbardziej tajemnicza. Najbliżej prawdy zdaje się jej towarzyszka, brodząca za nimi w jeziorze, jedynie pozornie niewidzialna, ale w stanie ciągłej, utajonej czujności. Skrywa ona w sobie zarówno zlepki faktów, jak i opowieści całkowicie zmyślonych, jest studnią szczątkowych informacji, skażona tym samym rodzajem nieprzejrzystości. Jednak nawet ta subtelna naleciałość po niewypowiedzianej sile jej nagiej wspólniczki czyni ją współwinną wchłonięcia wszystkich ofiar. I chociaż jestem jedną z nich, a kobieta na trawie cyklicznie powraca do mnie ze wszystkimi swoimi zaklęciami, chcę pozostać bezbronna wobec jej uroków.