Wydatki domowe
Lea pojawiła się wreszcie na dole, bez słowa rzuciła plecak na podłogę, a sama usiadła ciężko na szafce i powoli wiązała sobie buty. Szło jej to wyjątkowo mozolnie. Buty były wysokie do pół łydki i miały z tysiąc dziurek. Przypominały okropne, ciężkie glany punków z mojego dzieciństwa, tylko że te miały zielonkawy kolor. Sama je sobie kupiła za pieniądze spod choinki. Lea była drobna i chuda, wyglądała w nich jak kot w butach. Albo raczej jak kot w za dużych kaloszach.
– Choć już, córeczko! Przecież się spóźnimy! – westchnęłam. Od paru minut stałam już w płaszczu i z kluczykami w dłoni.
Lea zamiast się pospieszyć, zdjęła buty i pobiegła na górę do swojego pokoju. Wróciła z książką, którą próbowała wcisnąć do wypakowanego do granic możliwości plecaka. „Kamienie na szaniec” – zdążyłam zerknąć na tytuł.
– Lektura na dzisiaj? Przeczytałaś?
Pokręciła przecząco głową. Znowu walczyła z przydługimi sznurówkami.
– Nie czytam lektur. Słuchałam audiobooka. Ale pani kazała wziąć ze sobą prawdziwą książkę.
Prawdziwą książkę. Zapewne nauczycielka zdawała sobie sprawę, że młodzież raczej słucha, ewentualnie ogląda filmy nakręcone na podstawie lektur. Niech przynajmniej podczas lekcji przez krótką chwilę obcuje ze słowem pisanym.
– Jeszcze kończę ostatni rozdział – Wyjęła z ucha jedną słuchawkę. Dopiero teraz dostrzegłam, że cały czas miała w uszach wetknięte białe słuchawki od iPhone’a. Zapewne słabo mnie słyszała. Może dlatego nie była rozmowna.
– Może jednak warto czasem coś przeczytać? – Postanowiłam pomatkować.
Wzruszyła ramionami.
– Nie warto – burknęła i włożyła słuchawkę z powrotem. – Nikt nie czyta książek. Nudy.
No cóż, miała trochę racji. Nie pamiętam, kiedy sama przeczytałam całą książkę. Nawet niedawno próbowałam zmierzyć się z „Czułą przewodniczką”, którą wiele osób zachwalało na Fejsbuku i dlatego kupiłam sobie pod choinkę, ale nie potrafiłam się skupić, rozdziały wydawały mi się zbyt długie, a zanim przewróciłam kolejną stronę, myśli uciekały gdzieś na boki. Poprzestawałam na kolorowych magazynach, ich zresztą nie trzeba czytać, wystarczyło oglądać.
– A kartkówka z historii? Umiesz? Może cię przepytam po drodze, chcesz?
Wzruszyła ramionami. Wciąż miała słuchawki w uszach i pewnie słyszała najwyżej co drugie słowo.
Wreszcie zapakowałyśmy się do auta. Przez całą drogę nie odzywałyśmy się do siebie. Droga do szkoły zajmowała kilka minut, niech sobie dosłucha tę lekturę do końca. Chętnie zagłębiłam się w swoich myślach. Niedawno rozpoczęłam intensywny trening ud i pośladków metodą „brazylijskie pośladki w 30 dni”. Wyobrażałam sobie, jak poprawi się moja figura już za – bagatela – niecały miesiąc. Na te okazję zamówiłam sobie nowe obcisłe legginsy i szpilki.
Dojechałyśmy.
– Pa! – podniosłam rękę, żeby ją pożegnać, ale wysiadła bez słowa i się obejrzała, gdy zaparkowałam pod szkołą.
Nie było czasu na sentymenty, bo następny rodzic już trąbił z tyłu, żebym odjechała. Parking zrobili po drugiej stronie, a teraz żadnemu z rodziców nie chciało się tam zajeżdżać i przystawali na chwilę na dziko tuż obok przejścia dla pieszych. Odjechałam czym prędzej. Kątem oka widziałam, jak Lea ciągnie się noga za nogą, wymijana przez grupki spieszących się dzieciaków. Ktoś ją mocno potrącił w ramię, ale nawet wtedy nie podniosła wzroku z chodnika.
*
Z siłowni wyszłam pozytywnie zmęczona i w dobrym nastroju. Michał, tutejszy trener personalny, znał moje słabości i moją wytrzymałość, zadawał mi ból z premedytacją, najwyraźniej czerpiąc niemałą satysfakcję z obserwowania, jak moja koszulka staje się coraz bardziej mokra. Teraz dodaliśmy cały cykl brazylijskich ćwiczeń, ale nie rezygnowałam z poprzednich serii, po prostu robiłam krótsze przerwy, żeby zmieścić się w sześćdziesięciu minutach. Nie zgadzałam się na trening łączony z innymi, zawsze chciałam mieć salkę i trenera do swojej dyspozycji. Może też po prostu nie czułabym się komfortowo, gdyby ktoś inny widział mnie w przepoconych ciuchach, śmierdzącą potem i z włosami w nieładzie. Michał znał mnie od paru lat i traktowałam go jak młodszego brata. No, może nie do końca. Lubiłam patrzeć na niego, gdy ćwiczył na sąsiednim rowerku, a jego kształtne pośladki napinały się i rozluźniały pod obcisłymi spodenkami. Był ode mnie z piętnaście lat młodszy, pewnie często pracował z kobietami po czterdziestce i się przyzwyczaił, że takie podglądanie jest wliczone w cenę godzinnego karnetu.
Odświeżona i pachnąca, już w nowym karmelowym kostiumie i kremowych czółenkach, pojechałam prosto do Złotych Tarasów. Umówiłam się z Magdą, dawno niewidzianą koleżanką z czasów studiów i ona zaproponowała właśnie Złote Tarasy. Zaczepiła mnie na Messengerze, chociaż nie rozmawiałyśmy i nie pisałyśmy do siebie od paru lat. Co prawda regularnie lajkowałyśmy sobie posty na Fejsbuku, ale to jednak nie to samo. Zresztą nie śledziłam zbyt pilnie jej zdjęć i wpisów, nie obchodziła mnie zbytnio, zatem niezbyt chętnie tu dla niej przyjechałam. Ale jednak przyjechałam, może wiedziona ciekawością.
Miałam jeszcze z pół godziny na połażenie po butikach. W takim pośpiechu prawie nic nie kupiłam, z wyjątkiem koszulki dla Matiego z nowej kolekcji Tommy’ego Hilfigera, ale to tylko dlatego, że wpadła mi w oko na wystawie. Do Zary zaledwie zajrzałam, zresztą odstraszył mnie tłum ludzi.
Magda czekała w „La Fragoli”. Ledwie ją poznałam. Widocznie używała upiększającego filtra na Fejsbuku, bo w rzeczywistości jej cera wydawała się znacznie bledsza, a włosy matowe. Gdy podeszłam, zauważyłam, że znacznie przytyła, od kiedy widziałyśmy się ostatni raz na żywo.
– Ile to lat, Madziu? Trzy? Cztery?? Aż wstyd przyznać. – Cmoknęłyśmy się w policzek i usadowiłam się naprzeciwko. Na szczęście Magda wybrała stolik z kanapami, a nie fotelami, wyglądały na wygodniejsze.
– Przyszłam chwilę wcześniej i już sobie zamówiłam naleśniki. Są bezbłędne! – Usprawiedliwiła się Magda, gdy kelnerka przyniosła naszprycowane serkiem mascarpone, bitą śmietaną i lodami dwa ogromne placki, obficie posypane borówkami i cieniutkimi plasterkami kiwi. I zapewne ociekające glutenem. – Chcesz spróbować?
Wzdrygnęłam się na myśl o takiej ilości cukru i tłuszczu.
– Nie, Madziu, dziękuję, jedz sobie spokojnie, wolę coś na słono.
Spojrzałam do karty, która leżała na stoliku, chociaż doskonale pamiętałam, co z ich oferty lubię najbardziej.
– Poproszę carpaccio z buraków z zapieczonym kozim serem, z mieszanką sałat, jabłkiem i orzechami włoskimi.– przeczytałam na głos, bo kelnerka czekała na moje zamówienie. – Tylko proszę małą ilość sosu do tego, nie przepadam za sosami.
– Czy życzy sobie pani grzanki do carpaccio? Proponujemy grzanki z masłem czosnkowym i pesto.
– Tak, niech będą grzanki, tylko bez masła. I sok z grejpfruta.
Kelnerka skinęła głową i odeszła, a Magda z pełnymi ustami rozpoczęła opowieść o swojej rodzinie, o szczęśliwym małżeństwie, o cudownej córeczce („wdała się w tatusia, wiesz, są tak do siebie podobni”), nawet o teściowej, która – o dziwo! – także okazała się cudowna i pomagała jej w gotowaniu i opiece nad dzieckiem. Opowieści okraszała słodkimi fotkami, które wyszukiwała niecierpliwie w telefonie i oczekiwała, że mnie zachwycą. Większość z nich przemknęła mi gdzieś wcześniej na wallu Fejsbuka, ale nie za bardzo zwracałam na nie uwagę. Z Magdą miałyśmy luźny kontakt, chociaż kiedyś, gdy spotykałyśmy się częściej, to lubiłam wysłuchiwać jej paplaniny. Teraz trochę mnie denerwowała i zaczęłam się niecierpliwić, kiedy przejdzie do rzeczy.
– A o czym chciałaś ze mną porozmawiać? – Wyczekałam moment, gdy zamilkła na chwilę, nabierając oddechu przed jakąś dłuższą wypowiedzią. – Twoja wiadomość na Messengerze brzmiała, hmm, dość intrygująco.
Udało mi się w ten sposób zatamować potok słów, bo Magda spojrzała na mnie bacznie, poprawiła opadający na czoło kosmyk z pierwszą nutą siwizny i na chwilę zamilkła. Najwyraźniej szukała odpowiednich słów.
Kelnerka postawiła carpaccio i sok. Podziękowałam za papierową słomkę, której nie znoszę, z torebki wyciągnęłam własną metalową słomkę wielokrotnego użytku. W tym czasie Magda zastanawiała się, aż wreszcie, gdy kelnerka z przyklejonym niewyraźnym uśmiechem odeszła do innego stolika, zaczęła z westchnięciem:
– Wiesz, Natalko, muszę ci o czymś powiedzieć. Tylko się nie denerwuj. Zobaczyłam ich w zeszłym tygodniu i pomyślałam, że… no, że powinnaś wiedzieć.
– Jeszcze raz, kogo widziałaś? O czym ty mówisz? – Odłożyłam widelec na stolik.
Magda delikatnie położyła swoją dłoń na mojej i lekko ścisnęła. Źle umalowane paznokcie, z odpryskami ciemnoróżowej farby współgrały z tanim zegarkiem w cyklamenowej, lekko odrapanej bransolecie. Zabrałam dłoń.
– Natalko, próbuję ci to wytłumaczyć – Z ociąganiem cofnęła rękę i nabrała powietrza. – Kilka dni temu, to było chyba w zeszły piątek, nie, raczej w czwartek, byłam wtedy w Luxmedzie koło Arkadii i wpadłam tam oddać garnitur Filipa do pralni. Wtedy widziałam twojego męża z taką młodą dziunią. Siedzieli w kawiarni, właśnie w tam Arkadii i wyglądali na… no, na mocno zaangażowanych w tę znajomość. Pomyślałam, że powinnaś wiedzieć.
Zapadła cisza. Wpatrywałam się w Magdę nie do końca rozumiejąc, co mówi, ani po co.
– Mój Grzegorz? Z jakąś dziunią? W Arkadii?
Madzia patrzyła na mnie wyczekująco. W oczach tliły się ogniki. Ale nie znalazłam w nich troski, raczej coś na kształt… sensacji.
– W zeszły czwartek Grzegorz był poza Warszawą, służbowo pojechał do Katowic na dwa dni, wrócił w piątek. Musiało ci się coś pomylić.
Magda pokręciła głową.
– Jestem pewna, że to był on. On mnie nie widział, ale ja go dobrze widziałam przez szybę. Trzymali się za ręce i…
– Wystarczy!
– … i całowali się – wyrzuciła z siebie jednym tchem.
Nie patrzyłam na nią. Patrzyłam na niedokończoną sałatę i resztki buraczanych wiórków na talerzu, na zielono-pomarańczowe podkładki na stoliku i rachitycznego białego goździka w chudym wazoniku.
Czułam, że Magda wpatrywała się we mnie, czułam jej świdrujący wzrok, którym pewnie chciała zmusić mnie do łez, do urządzenia sceny rozpaczy i poniżenia, żeby z kolei ona mogła odegrać rolę zatroskanej przyjaciółki. Nic z tego. Nie dam jej tej satysfakcji.
– Wiesz, nie chce mi się wierzyć. To musi być pomyłka. Na pewno widziałaś kogoś podobnego do Grzegorza – Z udawanym spokojem zabrałam się za resztki carpaccio. Z trudem przełknęłam porcję.
Magda wpatrywała się we mnie jeszcze dłuższą chwilę. Wreszcie westchnęła.
– Jak uważasz. Nie chcesz wierzyć, to nie. Pamiętaj, że próbowałam cię ostrzec.
Wydawało mi się, że w jej głosie wybrzmiała jakaś fałszywa nuta, coś jakby… satysfakcja?
– Pójdę już. Muszę odebrać dzieci z przedszkola. Tylko czekam na kelnerkę.
– Wiesz, ja zapłacę. W końcu przyszłaś tu z mojego powodu. Ja jeszcze posiedzę, i tak czekam na kogoś – skłamałam. – Biegnij na zakupy, pa! – Chętnie skorzystałam z tej opcji, aby się jej pozbyć.
Wstała z ociąganiem, dla zachowania pozorów zamachała na kelnerkę, ale ta była zajęta w innym rogu kawiarni.
– No dobrze. Jak chcesz.
Nachyliła się i próbowała mnie przytulić, ale siedziałam sztywno. Długo patrzyłam jak powoli odchodziła nieco ociężałym krokiem, przyciskając do boku pękatą torebkę, niemodną już od kilku sezonów. Odczekałam, aż mi zniknie oczu i dopiero wtedy przywołałam kelnerkę. Zapłaciłam kartą i zostawiłam drugie tyle napiwku w gotówce.
Niespiesznie ruszyłam wzdłuż witryn galerii. W „Wittchenie” tuż obok „La Fragoli” było trochę tłoczno, co zwykle mnie odstraszało, ale teraz jakiś impuls kazał mi zajrzeć do środka. Zamiast przymierzać sztyblety z nowej kolekcji, podeszłam do półki z walizkami. Wybrałam turkusową, z fantazyjnymi podłużnymi żłobieniami. Największą z całej kolekcji.
*
Spóźniłam się do studia „Glam” i moja kolej na laminację brwi i przedłużenie rzęs już minęła, będę musiała umówić się po świętach, bo na jutro rano wszystkie terminy były zajęte. Na szczęście zwolniło się miejsce na oczyszczanie i lifting twarzy, przyda się z pewnością. Kiedy ostatni raz robiłam lifting? Chyba z miesiąc temu.
Wybrałam opcję platynową, czyli infuzję jonową z oczyszczaniem wodorowym i kwasami. Razem z masażem liftingującym zabieg trwał dwie ponad godziny. Idealnie.
Włączyłam w smartwatchu aplikację, która kontrolowała oddech i ciśnienie krwi i poddałam się dłoniom kosmetyczki. Zwykle starałam się ten czas wykorzystać na medytację. Lubiłam ten salon, bo chociaż mieścił się na uboczu, to pracowały tu ciche i taktowne dziewczyny, które doskonale wyczuwały, że nie mam ochoty na żadne rozmowy i nie zagadywały mnie niepotrzebnie. Mnie najczęściej obsługiwała niska blondynka z długimi włosami i lekką wadą wymowy. Chyba ta wada wpędzała ją w kompleksy, bo prawie się nie odzywała.
Miałam wolny czas mniej więcej do czternastej czterdzieści, kiedy musiałam jechać po Leę. W środy od razu po szkole woziłam ją do Warszawy, na Cybernetyki, do Akademii Młodych Talentów na zajęcia z aktorstwa musicalowego. Nie przepadała za nimi, bo były wyczerpujące fizycznie, ale uważałam, że ją rozwijają. Aktorką raczej nigdy nie zostanie, ale przyda jej się nabrać gibkości ciała i pewności siebie. Te zajęcia to kompromis, gdy uparła się, że rezygnuje z jazdy konnej, na którą chodziła w każdą sobotę przez cztery lata.
We wtorki woziłam ją do Piaseczna na malarstwo figuratywne i potem na francuski, w czwartki też miała francuski i gimnastykę korekcyjną, a piątki i soboty korki z matmy i polskiego, po dwie godziny, bo przecież w tym roku zdawała egzamin ósmoklasisty. Angielskiego uczyła się sporo w szkole, codziennie i z polskim nauczycielem, i z nativem, to przynajmniej tego nie musiała nadrabiać.
Zabieg w „Glam” miał potrwać do dwunastej, może do dwunastej piętnaście, potem pójdę na pocztę odebrać awizo.
Teraz, leżąc na fotelu z zamkniętymi oczami i poddając się delikatnym ruchom dłoni kosmetyczki, rozmyślałam o Grzegorzu, o jego „dziuni” z Arkadii, o bezczelnej Magdzie, która rościła sobie prawo do pouczania mnie i śmiała wtrącać się w moje małżeństwo. Małżeństwo, któremu, owszem, od dawna brakowało ciepłych uczuć, ale to nie znaczyło, że komuś wolno wchodzić w nie z butami.
– Auć! – syknęłam, gdy kosmetyczka zbyt energicznie przybliżyła laser do mojego podbródka.
– Oj, pseprasam – wysepleniła zmieszana.
Zdrada? Gdyby nie to, że napinała mi skórę twarzy, to uśmiechnęłabym się szeroko. Jeśli nie ma miłości, to nie ma też zdrady, prawda?
Kosmetyczka skończyła nakładać maseczkę z glinki, włączyła relaksacyjną płytę z odgłosami lasu i wyszła, zostawiając mnie samą z moimi myślami. Dwadzieścia minut na medytację. Tak, medytacja pomaga. Na zdradę chyba też. Spróbuję.
Wśród ptasich trelów i szumu strumyka zadzwonił telefon.
Właściwie telefon nosiłam zawsze wyciszony, ale poczułam wibracje w smartwatchu. Nieważne. Oddzwonię później albo w ogóle. Medytacja. Strumyk. Skowronek i szczygieł.
Znowu wibracje.
Sięgnęłam po telefon. Dzwonili z sekretariatu szkoły Lei.
– Czy pani Górska?
– Taak – odpowiedziałam z ociąganiem. Glinka zaskorupiała już na policzkach i ledwie mogłam poruszać ustami. – Słucham, o co chodzi?
– Pani córka, Lea Górska, no cóż, pani córka uciekła z klasy, w środku lekcji i zabarykadowała się w toalecie. Nie reaguje na nasze prośby. Czy może pani przyjechać? Jak najszybciej.
*
– Co to miało być? – warknęłam, gdy siedziałyśmy już w samochodzie.
Lea siedziała z tyłu i się nie odzywała. W lusterku mogłam dostrzec, że patrzy w bok, przez okno.
Na razie musiałam się skoncentrować na cofaniu na szkolnym parkingu, zastawionym gratami nauczycieli. Mimo kamerek z przodu i tyłu nie było to łatwe przy sporych gabarytach mojej Rav4. Zawsze wolałam jechać do przodu niż manewrować na ciasnych parkingach. Gdy kiedyś zadrapałam lewy błotnik, Grzegorz zwymyślał mnie od najgorszych. Wreszcie wyjechałam na drogę.
– Odpowiesz? Wyjaśnisz mi łaskawie, o co chodzi?
Cisza.
– Zachowujesz się jak gówniara. – Zatrąbiłam na idiotę, który próbował wyjechać z bocznej uliczki swoją rozklekotaną toyotą. Cofnął się w ostatniej chwili. Uff, zrobiło mi się gorąco.
Płacze. Słyszałam, że płacze. Najpierw cicho, potem, gdy dojechałyśmy do przejazdu kolejowego, oczywiście znowu zamkniętego, rozryczała się już na dobre.
– Wytłumaczysz mi, co się stało? – starałam się, aby mój głos zabrzmiał łagodniej. Może rzeczywiście coś się jej stało? – Boli cię coś? Brzuch? A może się uderzyłaś?
Wsłuchiwałam się w łkanie na tylnej kanapie. Dojechałyśmy do przejazdu kolejowego. Oczywiście, z opuszczonym szlabanem.
– Czekam.
Nie odpowiedziała, tylko wybuchła rykiem na całego. Przez chwilę miałam ochotę przesiąść się do niej do tyłu i przytulić. Nawet zaciągnęłam ręczny hamulec i właśnie zamierzałam wysiąść, ale wtedy przejechał pociąg i szlaban się podniósł. Nie mogłam stać na środku drogi, gdy za mną ciągnął się sznur samochodów. Ruszyłam.
– Śmiali się ze mnie – powiedziała cicho Lea.
– Co takiego?
– Śmiali się…
– Kto? Kto się śmiał?
Słyszałam, jak przełyka łzy.
– Wszyscy. Wszyscy śmiali się ze mnie.
Nie wiedziałam, czy powinnam coś powiedzieć. Miałam dość swoich zmartwień. Włączyłam radio. Puszczali starą piosenkę Krzysztofa Krawczyka, którą kiedyś bardzo lubiłam.
*
– Mati, rano obiecałeś, że posprzątasz swój pokój.
– Oj, mamo. To było rano. Byłem młody i głupi. – Mati nic sobie nie robił z porannej rozmowy i najspokojniej w świecie przeglądał zawartość lodówki. Przed chwilą wrócił ze szkoły i chociaż zjadł tam obiad, to oczywiście znów był głodny.
– Mamuś, zrobisz mi omlet? Z szynką. I z papryką. Tylko duży. Z trzech jajek. Albo z czterech. Plis… – zajęczał.
Pani Wiera już skończyła pracę i kuchnią musiałam zająć się sama.
– Może byś się pouczył? Zrobię ci ten omlet, ale odrób lekcje.
Z westchnieniem przyniósł z wiatrołapu porzucony szkolny plecak, wyjął wszystkie zeszyty i ostentacyjnie rozłożył na stole w jadalni. Dłuższą chwilę szukał długopisu, ale w końcu tryumfalnie wyciągnął z czeluści plecaka ułamaną plastikową rurkę z wystającym wkładem. Zestaw markowych wiecznych piór i srebrnych długopisów z pozłacanym logo, który dostał od ojca na koniec roku oczywiście od razu zgubił bezpowrotnie, zresztą i tak wolał pisać takimi najtańszymi ogryzkami.
Wlałam masę jajeczną na patelnię i zerknęłam mu przez ramię. Próbował rozwiązać zadanie z matematyki. Treść nie brzmiała szczególnie groźnie: „Wyznacz równanie symetralnej odcinka o końcach A = (-2; 2) i B = (2; 10).” Podparł głowę dłońmi, głośno westchnął, popatrzył w komórkę, odłożył ją niechętnie i znowu westchnął. Po krótkiej chwili poddał się i z hukiem zamknął książkę. Cała ta scenka trwała trzy, najwyżej cztery minuty. Dokładnie do momentu, gdy skończyłam smażyć omlet.
– Ależ, Mati, nie możesz tak szybko rezygnować. Posiedź dłużej nad zadaniem.
Na talerz delikatnie przełożyłam puszysty placek pachnący papryką. Rzadko pichcę coś w kuchni, ale dla Matiego chętnie robię wyjątek. Uwielbiam patrzeć, jak oczy mu się śmieją do jedzenia.
– Mamuś, i tak tego nie rozwiążę. Jeśli zrezygnuję od razu, to zobacz, ile czasu zaoszczędzę. – Widocznie bardzo mu się spodobała ta myśl, bo bez żalu porzucił matematykę i sięgnął po omlet, obficie polał go sosem pachnącym czosnkiem i chili najwyraźniej zamierzał oddalić się do siebie na górę.
– Już sobie idziesz? Posiedź tu ze mną.
– Ale mamo… – zaprotestował nieśmiało.
– Proszę! – rzuciłam chyba zbyt mocno. Został, choć ostentacyjnie włączył sobie filmik w telefonie i założył słuchawki.
– Synku, jak ty zdasz maturę? To już za rok.
– Przecież zapiszesz mnie na korki, no nie? No to w czym problem? – wzruszył ramionami. – Ojciec obiecał mi ekstra brykę w prezencie, jak zdam. Sportową renówkę. To zdam, spoko luz.
*
Delikatne kroki, jakby skradanie. To Lea.
– Mamo… – Nie patrzyła na mnie, tylko na swoje kapcie. Zawijała włosy dookoła palca, co zawsze mnie irytowało. – Mamo, bo w zeszłym tygodniu dostałam same dobre oceny. Pamiętasz? Nawet z fizyki. Same piątki.
– Dostałaś w poniedziałek czwórkę z chemii, więc nie kręć, że same dobre. – Energicznie wycierałam blat w kuchni.
– Noo, ale poza tym same piątki. I szóstkę z polskiego.
– Za wiersz. Za wiersz to się nie liczy tak bardzo. Bądźmy dokładni. – Nie chciałam, żeby mną manipulowała.
Lea przestąpiła z nogi na nogę.
– Mamo, bo wiesz, tak się starałam z tymi ocenami, bo mam do ciebie prośbę… – Teraz spojrzała na mnie swoimi zielonymi oczami.
Uważałam, że moja córka byłaby nawet dość ładna, gdyby się posłuchała i obcięła włosy na pazia. Te niesforne kosmyki zwisające smętnie dookoła chudej twarzy nie przysparzały jej urody. Przyjrzałam się, czy w uszach na pewno nie m słuchawek, ale nie. Błyszczały tylko niewielkie kolczyki w kształcie gwiazdek.
– Słucham, córeczko. – Starałam się, aby mój głos nie zabrzmiał zbyt szorstko, ale byłam na nią zła. Oczywiście, że te dobre oceny to miał być jakiś handel wymienny. Czekała na nagrodę? Niech na nic nie liczy! Uczy się dla siebie samej, tyle razy jej tłumaczyłam.
– Chcę zmienić szkołę.
– Co takiego? – Myślałam, że się przesłyszałam.
Mati znad omletu spojrzał na nią z ciekawością.
– Siostra, zwariowałaś?
I zanim zdążyłam wybuchnąć i skrytykować tę niedorzeczną, kompletnie bzdurną prośbę, zalała mnie potokiem słów:
– Moja szkoła jest okropna. Nauczyciele się czepiają. Nie mam żadnej przyjaciółki. Wszyscy się z mnie śmieją. Zobacz, co wypisują o mnie na grupie. – Wyciągnęła w moim kierunku telefon.
– Córeczko, chyba żartujesz. – odtrąciłam jej rękę, przecież nie będę przeglądać durnych wpisów jakichś małolatów. – Nie zdajesz sobie sprawy, ja ważna jest właściwa edukacja dla twojej przyszłości. Nie ma mowy. Po prostu skup się na nauce. Wiesz, ile ojciec płaci za twoja szkołę. Jest najlepsza. – Próbowałam tłumaczyć spokojnie, chociaż wzbierał we mnie gniew.
– Mamo, proszę… – Próbowała jeszcze, ale już zrozumiała, że nic z tego nie będzie. Mati skończył jeść i poszedł do kuchni odstawić talerz. Oczywiście na blat. Przeszłam z jadalni do kuchni i wstawiłam talerz do zmywarki.
– Córeczko, to niedorzeczny pomysł, zrozum, to dla twojego dobra. – Nie patrzyłam na Leę, chociaż przeszła za mną w stronę kuchni.
Wręczyłam jej ścierkę i wskazałam na sztućce.
– Ale mamo – Spróbowała znowu Lea. – Bardzo mi zależy…
Rzadko bywała tak uparta.
– Powiedziałam: nie. Koniec dyskusji.
Nie patrzyłam na nią, ale wiedziałam, że zbiera jej się na płacz. Musi się nauczyć, że czasem trzeba zacisnąć zęby i brnąć, chociaż jest ciężko.
Niechętnie zabrała się do wycierania łyżeczek do kawy, ale po krótkiej chwili odrzuciła ścierkę i pobiegła na górę. Pewnie będzie ryczeć w poduszkę. Nie umiała panować nad emocjami. Zostałam na dole i skończyłam wycierać sztućce.
*
Tego wieczoru Grzegorz znów wrócił późno, gdy już układałam się do snu w swojej sypialni na górze. Od kilku lat spaliśmy oddzielnie. Słyszałam tylko, że zanim zapalił światło w salonie, i później telewizor, musiał potknąć się o coś, bo przeklął głośno i paskudnie. Może o plecak Matiego. Miałam nadzieję, że dzieci pozamykane w swoich pokojach i wpatrzone w ekraniki komórek tego nie słyszały. Dziś dzień wypłaty. Sprawdziłam, czy zrobił mi przelew na wydatki domowe. Tak. Wszystko w porządku.
Już leżąc w łóżku, włączyłam Fejsbuka i wykasowałam Magdę ze znajomych. Zasnęłam spokojnie.