Złamane skrzydło
Ciemne plamy na jasnych spodniach. Co mi strzeliło do głowy, żeby ubrać takie jasne spodnie? Wszystko na nich widać. Kto w dzisiejszych czasach nosi takie spodnie? Nikt. Ja. Ja noszę. I po co? Mam wrażenie, że odcisnąłem na nich każdą kroplę każdego płynu fizjologicznego, jaki przepływa przez albo wypływa z mojego ciała. Zwłaszcza potu. Dlaczego ja się w ogóle pocę? Przecież zimno tu jak w lodówce. Jak w zamrażalce. No dobra, nie ma co przesadzać – jak w lodówce. W każdym razie zimno. A ja i tak się pocę.
Odrywam przepocone dłonie od przepoconych nóg. Odrywam od nich też wzrok, ale nie unoszę go całkowicie. Zatrzymuję go na przedramionach pani Kowal. Rety, ale ta kobieta ma owłosione ręce! Moim postanowieniem noworocznym jest poszukiwać u każdej znanej mi osoby czegoś, co w niej lubię, a w pani Kowal lubię najbardziej właśnie te włochate przedramiona. I niewiele poza tym.
Przesuwam wzrok wyżej i napotykam parę jej niebieskich oczu, które wpatrują się we mnie z taką troską, że od razu dostaję wyrzutów sumienia i mam ochotę odwrócić spojrzenie. Nie znoszę, jak ludzie się o mnie martwią. Zawsze czuję się przez to tak beznadziejnie, że chce mi się płakać. Wiele rzeczy sprawia, że chce mi się płakać. Na przykład jak moja kuzynka powiedziała mi ostatnio, że ptak ze złamanym skrzydłem, którym się zaopiekowała, wyzdrowiał i odleciał. Chyba nawet naprawdę trochę się wtedy popłakałem. Nie mogła tego zrozumieć.
Mam ochotę odwrócić spojrzenie, ale jestem dzielny i tego nie robię. Kiedy twoja wychowawczyni z troską spogląda ci w oczy, najgorsze, co możesz zrobić, to odwrócić spojrzenie.
– Aleks, wiesz, o czym chciałam z tobą porozmawiać? – pyta. Gdybym miał typować, jakimi słowami rozpocznie tę konwersację, postawiłbym właśnie na tę opcję. Albo przynajmniej ulokowałbym ją gdzieś wysoko w moim rankingu, może zaraz po „Usiądź normalnie”.
– Chodzi o lekcję historii? – odpowiadam, bez sensu stawiając na końcu zbędny znak zapytania. Bator – facet od historii – uprzedził mnie, że ma zamiar „zamienić kilka słów” z panią Kowal na temat mojego zachowania, więc nie była to szczególnie trudna zagadka. Jeżeli za coś lubię Batora, to za to, że niczego nigdy nie robi z zaskoczenia i człowiek zawsze wie, na czym z nim stoi. W moim przypadku – na wojennej ścieżce.
Pani Kowal kiwa głową. Pani Kowal często kiwa głową. Nie jestem pewien, czy za to też ją lubię.
– Przypomnisz mi, o czym mówiliście dzisiaj na lekcji historii? – prosi.
– O Aleksandrze Wielkim – informuję usłużnie. Jednak okazuje się, że ta prośba o przypomnienie była jedynie figurą retoryczną – pani Kowal spuszcza wzrok, zerka na swoje notatki i kiwnięciem głowy potwierdza poprawność mojej odpowiedzi. Przygotowała się, to trzeba docenić.
– Możesz mi w takim razie wytłumaczyć, dlaczego na lekcji o Aleksandrze Wielkim zacząłeś mówić o komunizmie?
Wzdycham. Mógłbym. Ale czy warto?
Nawet jeśli warto, nie dostaję szansy, bo całe to pytanie było tylko jeszcze jedną figurą retoryczną, przygotowującą grunt pod kolejne. Przysięgam, ta kobieta kocha figury retoryczne niemal tak samo jak te geometryczne. Sama jest chodzącą figurą retoryczną, z krótkowzrocznymi niebieskimi oczami i sukienką w kropki.
– Zdaje się, że jeszcze na żadnych zajęciach nie omawialiście tematu komunizmu, prawda?
Zwlekam przez moment, zastanawiając się, czy tym razem pani Kowal dla odmiany rzeczywiście spodziewa się z mojej strony jakiejś odpowiedzi. Wygląda na to, że tak, więc mówię:
– Nie, jeszcze nie.
– A czy jesteś pewien, że dobrze rozumiesz, czym jest komunizm?
– Jestem całkiem pewien.
– To może spróbuj mi wyjaśnić, co przez to rozumiesz.
– Nie potrafię.
Pani Kowal drapie się kciukiem po jednym włochatym przedramieniu. Że też paznokieć nie utkwił jej w tym gąszczu!
– No, spróbuj – zachęca mnie.
– Wiem, co to, ale nie potrafię tego porządnie wyjaśnić – mówię. – To jak z trapezami albo czymś w tym stylu. Można wiedzieć, czym jest trapez, ale nie potrafić tego wyjaśnić. Ktoś może nie być w stanie opisać trapezu poprzez te wszystkie równoległe boki i tak dalej, ale jak mu pani podetknie pod nos trapez, to go bez trudu rozpozna i nie pomyli z trójkątem czy czymś takim.
Pani Kowal trzepocze kilkukrotnie posklejanymi od nadmiaru tuszu rzęsami. Zdaję sobie sprawę, że nie powinienem był nic mówić o żadnych trapezach ani o niczym w tym stylu. Pani Kowal jest matematyczką i myślałem, że jak przedstawię jej matematyczny przykład, to łatwiej jej będzie za mną nadążyć, ale chyba tylko ją wkurzyłem.
– Bez znajomości definicji taka wiedza jest jedynie powierzchowna – obwieszcza, cedząc słowa. – Takiej osobie, o której mówisz, może się wydawać, że wie, czym jest trapez, ale może nie potrafić sklasyfikować chociażby kwadratu jako trapez, choć kwadrat z całą pewnością trapezem jest.
– To prawda – zgadzam się. – Pytanie, po co w ogóle jakkolwiek klasyfikować kwadraty?
Pani Kowal pociera swoje wydatne czoło i tym razem to ona wzdycha, wprawiając w falowanie swój jeszcze bardziej wydatny biust.
– Takie kwestie jak komunizm są bardziej skomplikowane niż kwadraty czy trapezy – stwierdza. Mogę sobie tylko wyobrazić, z jakim trudem jej – matematyczce – takie słowa przechodzą przez gardło. – W naszym kraju ten temat… Aleks, proszę cię, usiądź normalnie. To brak szacunku, jak siedzisz w ten sposób, gdy ktoś do ciebie mówi.
Posłusznie podnoszę się nieco na krześle, z którego tak jakoś zacząłem spływać. Ciągle mi się to zdarza. Nie robię tego umyślnie, przysięgam, po prostu mój kręgosłup chyba jeszcze nie wykształcił się na tyle, by osiągnąć kompatybilność z pionem oparcia. Bez przerwy spływam z krzeseł i nawet nie zdaję sobie z tego sprawy.
– Przepraszam – rzucam. – Nie najlepiej się czuję, jeśli mam być szczery.
– Coś cię boli? – niepokoi się pani Kowal.
Zastanawiam się przez chwilę, po czym oznajmiam:
– Ramię. Ale to nic takiego. Jak byłem mały, to je sobie uszkodziłem i od tej pory od czasu do czasu mnie pobolewa.
– Dobrze, na czym to ja… – Pani Kowal przywołuje nas oboje do porządku. – Chciałam ci zwrócić uwagę, że w naszym kraju komunizm to dość drażliwy temat.
– A jaki temat w tym kraju nie jest drażliwy? – odpowiadam. Nie żeby ją wkurzyć czy coś. Naprawdę chciałbym to wiedzieć. – W tym kraju niczego nie można powiedzieć, żeby ktoś nie chciał ci od razu urwać za to głowy. A już na pewno nie, jeśli jest się uczniem na lekcji historii.
– Oczywiście, że można, ale nazywanie kogoś komunistą…
– Nie nazwałem pana Batora komunistą – wtrącam. – Nazwałem go faszystą.
Pani Kowal zagląda do swoich notatek, nieufna.
– Nie chciałem go obrazić ani nic z tych rzeczy – zapewniam. – Po prostu pomyślałem, że takie historyczne nawiązanie bardziej do niego przemówi.
– Możesz mi wyjaśnić, o co tak właściwie poszło? – prosi wprost Pani Kowal.
Mogę i wyjaśniam:
– O głupie żarty na temat imion.
– Co takiego?
– No wie pani, bo mieliśmy tę lekcję o Aleksandrze Wielkim i ja też mam na imię Aleksander i pan Bator uznał to za niezwykle zabawne i co jakieś dziesięć sekund dawał nam to do zrozumienia, to znaczy całej klasie – tłumaczę. – Mówił na przykład „Aleksander Macedoński zrobił to i tamto, prawie jak nasz klasowy Aleksander Polski, który coś tam coś tam” albo, jak miał wskazać osobę do przeczytania kolejnego fragmentu z podręcznika: „Może o dalszych dziejach Aleksandra Wielkiego opowie nam nasz Aleksander Mniejszy?”. Rozumiem, że każdy ma swoje poczucie humoru i tak dalej, ale żarty na temat imion to chyba najgłupszy możliwy rodzaj żartów. Wie pani, mam taką kuzynkę, Asię. Właściwie mam dwie kuzynki, to siostry bliźniaczki. I wie pani, jak nazywa się ta druga, ta siostra Asi? Kasia. Asia i Kasia. Wujek z ciotką musieli uznać to za przezabawne, jak je nazywali.
– Aleks, zbaczasz z tematu – wytyka mi pani Kowal. Widzę, że traci cierpliwość. Wierci się na krześle i pociera swoje wspaniałe włochate przedramiona. – Wyjaśnij mi, o co poszło z panem Batorem.
– Próbuję – odpowiadam nieco zrzędliwie. Czasem brzmię jak prawdziwa zrzęda, choć nawet się nie staram. – Po prostu w którymś momencie zwróciłem panu Batorowi uwagę, że trochę się zagalopował z tymi żartami i poprosiłem go, by dał sobie na wstrzymanie. No i się zaczęło.
– Co się zaczęło?
– To, że nie mam prawa zwracać się do nauczyciela takim tonem i w ogóle. Wie pani, mi się wydaje, że problem nie tkwi w tonie, jakim się zwracam, ale w tym, że w ogóle się zwracam. No w każdym razie pan Bator dał mi do zrozumienia, że to on tu rządzi i że on może sobie mówić, co chce i nabijać się z mojego imienia i w ogóle, a ja powinienem siedzieć cicho. Nie pamiętam dokładnie, co mu powiedziałem, ale tak jakoś wyszło, że nazwałem go faszystą. To on wyskoczył z tym komunizmem. Chyba źle mnie usłyszał.
Pani Kowal wpatruje się we mnie zdębiałym spojrzeniem, ale nie bardzo mnie to rusza. Ludzie często tak na mnie patrzą. Ale trochę mnie to męczy, więc mimowolnie uciekam wzrokiem w bok, w kierunku okna, za którym zatrzepotał jakiś ptak, w ostatnim momencie unikając zderzenia ze zdradziecko czystą szybą. Farciarz. Próbuję sobie przypomnieć, jak nazywał się ten ptak, którym zajęła się Asia. Bo tą moją kuzynką, która zajęła się tym ptakiem ze złamanym skrzydłem, jest właśnie Asia, ta, która ma siostrę Kasię. Boki zrywać.
– Aleks, to nie ma większego znaczenia, jak nazwałeś pana Batora – wydusza wreszcie pani Kowal. – Chodzi o to, że nie można rzucać takimi obelgami na prawo i lewo, zwłaszcza, jak się nie rozumie…
– Ale ja naprawdę całkiem nieźle rozumiem – przerywam jej. Głupio mi, że ciągle tak jej przerywam, ale wiem, że jeśli nie powiem tego od razu, to w ogóle nie będę miał okazji. – Chciałem tylko…
– To są bardzo poważne sprawy – rewanżuje mi się pani Kowal. Coś mi mówi, że teraz bez końca będziemy wchodzić sobie w słowo, nie pozwalając na dokończenie żadnego zdania i mając gdzieś, jak właściwie miało ono zabrzmieć. Z niektórymi ludźmi nie da się rozmawiać inaczej. – Jeśli cię to interesuje, poproś pana Batora, a na pewno chętnie więcej ci o tym opowie, byś zrozumiał cały kontekst i to, jak drażliwe są takie tematy.
– Ale ja to doskonale rozumiem – powtarzam po raz setny. Ale pani Kowal to nie obchodzi.
– Dla mnie najważniejsze jest to, byś okazywał nauczycielom więcej szacunku – ciągnie. Jezu. Od słowa „szacunek” robi mi się słabo. Działa na mnie jak zaciśnięta zbyt ciasno uprząż, uwierająca mój żołądek i płuca, i ramiona, i wszystko. Tylko dzięki widokowi cudownie owłosionych przedramion pani Kowal udaje mi się nie dostać szału.
– Próbuję – odpowiadam, usiłując zawrzeć w tym jednym słowie tyle szacunku, ile jestem w stanie z siebie wykrzesać. Ale pani Kowal nie obchodzi to, że próbuję.
– To nie pierwsza taka skarga na twój temat.
– Wiem o tym – mówię. Po każdej takiej skardze odbywamy dokładnie tę samą rozmowę.
– Aleks, proszę cię, podejdź do tego na poważnie.
– Chciałbym, ale nie wiem jak – wyznaję – skoro sam fakt, że coś wiem wszystkim tak przeszkadza. Tak samo jak fakt, że czegoś nie wiem. Albo że rozumiem. Albo że nie rozumiem i zapytam. Albo że usiądę na krześle nie tak, jak trzeba. Pani mogłaby siedzieć na krześle, jak się tylko pani podoba i powiedzieć mi cokolwiek by pani chciała, a ja bym się nie obraził. Nie dlatego, że nie mam prawa się obrażać, chociaż nie mam. Po prostu dlatego, że dla mnie właśnie na tym polega szacunek. Na tym, by dać innym robić to, co chcą i się na nich za to nie obrażać.
– Nie możesz robić wszystkiego, na co przyjdzie ci ochota – mówi pani Kowal. – Twoi nauczyciele nie są twoimi kolegami. Musisz ich szanować.
– A niby dlaczego nie miałbym szanować moich kolegów?
– Nie to chciałam…
– Trochę mnie to śmieszy, że ludzie mają taką obsesję na punkcie szanowania kogoś tylko przez wzgląd na jego wiek. Wie pani co, moim zdaniem to wcale nie jest taki wielki wyczyn dożyć pięćdziesiątki. Mam wrażenie, że większość ludzi przeżywa tyle lat z palcem w nosie i z zamkniętymi oczyma. I zatkanymi uszami. Może w czasach Aleksandra Wielkiego to faktycznie był wyczyn, ale dzisiaj? Czy to naprawdę zasługuje na takie uznanie?
– Nie w tym rzecz. – Pani Kowal wkurza się coraz bardziej. Tak mocno pociera przedramiona, że nie zdziwiłbym się, gdyby zaraz wykrzesała z nich jakąś iskrę i wznieciła ogień. – Oczywiście, że wszyscy jesteśmy równi, ale… Ale środowisko szkoły zakłada pewien podział ról i pewien porządek, który wszyscy musimy przestrzegać.
Wzdycham. Poddaję się. Nie będę przecież kwestionować porządku, który wszyscy musimy przestrzegać. Musiałbym do reszty zgłupieć.
– Ma pani rację – mówię. – Mam taki durny nawyk, że zawsze wygłaszam swoje zdanie, chociaż nigdy nic dobrego z tego nie wynika. Bo to nieuchronnie skutkuje sporem, a ja nie umiem prowadzić sporów. Nie lubię się kłócić.
– Nikt nie chce się z tobą kłócić.
– Wiem. Wiem, że tylko chce mi pani pomóc. Tak samo jak pan Bator – mówię, usilnie starając się pozbawić te słowa sarkastycznego tonu. I sarkastycznego znaczenia. Mam dość własnego sarkazmu. – To przez to moje ramię. Ponoć mam bardzo delikatne kości. Mój dziadek twierdzi, że mam to po nim. Tak samo jak piegi. Co prawda jakoś tak wyszło, że teraz dziadek nie ma na twarzy ani jednego piega, ale mówi, że za młodu był piegowaty jak indycze jajo. Widziała pani kiedyś indycze jajo?
Pani Kowal wpatruje się we mnie wytrwale, ale jestem prawie pewien, że w którymś momencie przestała mnie słuchać, choć nie wątpię, że miała szczerą intencję, by zachować koncentrację. Potrafię ocenić, że jest już znużona tą rozmową. Potrafię to też zrozumieć. Na pewno ma mnóstwo innych rzeczy na głowie. Jakieś kartkówki do sprawdzania czy coś. I na pewno nie zgodziła się zostać wychowawczynią klasy dlatego, że tak lubi wysłuchiwać historii na temat dziadków swoich uczniów. Chętnie posłałaby mnie do diabła, ale widzę, że jeszcze ze mną nie skończyła. Chce ze mną omówić coś jeszcze. Coś jeszcze gorszego. Znowu gładzi się po przedramionach i rozgląda się, jakby poszukiwała jakiegoś swetra albo czegoś, co mogłoby je ogrzać. Modlę się w duchu, by nic nie znalazła. Nie wiem, czy z nią wytrzymam, jeśli zakryje te swoje przedramiona – ostatnią kotwicę, która zagnieżdża mnie w gruncie względnego opanowania. Na moje szczęście nie znajduje.
– Słuchaj, Aleks – mówi, wzdychając. Wiedziałem, że powie „Słuchaj, Aleks”. To najlepszy możliwy sposób, by gładko przejść od jakiejś bzdury, którą masz w nosie do konkretu. Zwłaszcza jak jeszcze przy tym westchniesz. – Zaraz puszczę cię do domu, ale chciałabym poruszyć jeszcze jedną kwestię. Zauważyłam, że ostatnio coraz bardziej izolujesz się od reszty klasy.
To bezwstydnie bezpośrednie oskarżenie, ale i tak mi imponuje. Ludzie rzadko kiedy cokolwiek zauważają.
– Nie najlepiej się z nimi dogaduję – przyznaję, dochodząc do wniosku, że taka spostrzegawczość zasługuje na nagrodę w postaci szczerości. – Wydaje mi się, że jestem dla nich za stary. Tak jak dla nauczycieli jestem zbyt dziecinny.
– Na pewno masz z nimi jakieś wspólne tematy – mówi z przekonaniem pani Kowal. Naturalnie ma na myśli moich rówieśników. Jakie wspólne tematy mógłbym mieć z nauczycielami?
– Z niektórymi pewnie tak – przytakuję. – Może nawet z większością. Ale niezbyt wiele. Nie bardzo potrafię za nimi nadążyć. Widzi pani, nie mam pani za złe, że podejrzewała mnie pani o to, że nie wiem, czym jest komunizm albo faszyzm. Podejrzewam, że wielu ludzi w moim wieku tego nie wie, bo co ich to w zasadzie obchodzi? Tak to właśnie działa. Dorośli tkwią wciąż w jednym punkcie, ciągle wracają myślami do tego swojego komunizmu, kręcą o nim kolejne filmy i uważają, że tylko im wolno o tym gadać, bo inaczej to brak szacunku. A młodzieży to pasuje, bo wcale nie chce jej się myśleć ani gadać o komunizmie czy faszyzmie, bo w zasadzie po co ma o tym myśleć albo gadać? Też tkwi w jednym punkcie, tylko o kilka kroków dalej. A ja stoję gdzieś pomiędzy tymi dwoma punktami, w najgorszym przeciągu i nie potrafię się dogadać ani z jednymi, ani z drugimi, bo w gruncie rzeczy i jedni, i drudzy są do siebie dość podobni. Widzi pani, ludzie w moim wieku też mają pełno zasad i cały porządek, którego należy przestrzegać. Też zakładają na siebie nawzajem te śmieszne uprzęże i ciągną się za nie, i dają po głowie każdemu, kto za bardzo się szamocze. I też nie chce się im słuchać żadnego głosu poza swoim własnym. Zresztą ze mną chyba jest tak samo. Pewnie nawet gorzej. Ludzie chyba po prostu nie umieją rozmawiać, tak sobie myślę. Może nasz gatunek nie wyewoluował do tego, by rozmawiać. To właściwie dość śmieszne, gdy się nad tym zastanowić. Boże, pewnie myśli pani, że straszny ze mnie bufon, jak tak gadam. Chyba rzeczywiście jestem strasznym bufonem.
Pani Kowal siedzi bez ruchu i bez słowa. Chyba właśnie wyczerpałem cały limit słów, który przewidziała na tę rozmowę. Już nie będzie mnie męczyć – sama jest zbyt zmęczona. Już nawet nie kiwa głową. Trzeba naprawdę zamęczyć panią Kowal, żeby przestała kiwać głową. Aż mi przykro z tego powodu, dlatego mówię:
– Nie wiem, dlaczego o tym wszystkim pani paplam. Jak już dostaję możliwość, to trudno mi się zamknąć. To chyba dlatego, że na co dzień jestem taki małomówny. To trochę jak z ketchupem, wie pani – albo nie leci nic, albo od razu pół butelki. Chyba po prostu za dużo o tym wszystkim myślę. Przynajmniej moja matka tak sądzi. I chyba ma rację. Jezu, czasem chciałbym myśleć trochę mniej. Matka mówi, że to przez to, że tak dużo czytam, ale mi się wydaje, że mam tak od zawsze. Może wtedy w dzieciństwie, jak uszkodziłem sobie tę rękę, uszkodziło mi się też coś w głowie.
– Posłuchaj, to nie jest dobry znak, jak się tak alienujesz, jednocześnie buntując się przeciwko nauczycielom – podsumowuje zgrabnie pani Kowal. – Chyba rozumiesz, że się o ciebie martwimy?
Kiwam głową. Ktoś tu musi kiwać głową, inaczej chyba świat ległby w gruzach. Więc kiwam. Rozumiem. To bardzo zły znak. Ja też się martwię. I ręka boli mnie jak diabli. I chyba zaraz puszczę pawia.
Na twarzy pani Kowal po raz kolejny odbija się komunikat o treści „Usiądź normalnie”, ale widzi, że jest ze mną kiepsko, więc się powstrzymuje i zamiast tego mówi:
– Nie chcę cię przestraszyć, ale jutro przyjdzie tu do szkoły taka jedna pani, by z tobą porozmawiać. Z tobą i twoimi rodzicami. Nie przejmuj się tym. To wszystko po to, by ci pomóc.
Raz jeszcze kiwam głową. Nie przejmuję się. Całe życie nie robię nic, tylko rozmawiam z paniami, które mają mi pomóc. Rety, ale bym chciał, żeby przestała mnie boleć ta przeklęta ręka! Siadam prosto. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że znowu tak zjechałem z tego krzesła. Ja chyba zupełnie nie mam kręgosłupa. W tej pozycji ręka boli mnie jeszcze bardziej. I naprawdę mi niedobrze. I dlaczego, do cholery, ja się tak pocę? Jezu Chryste!
Na szczęście wygląda na to, że to już koniec mąk – i moich, i pani Kowal.
Żegnam się z nią grzecznie i udaję do drzwi. Nim wyjdę, rzucam na nią okiem ostatni raz. Drapie się po wydatnym czole i ciężko oddycha pełną, wydatną piersią. Chyba lubię to czoło, ale piersi raczej nigdy nie będę w stanie polubić. Za dużo w niej stanowczości. Nie. Przestań. Przestań być taki krytyczny i sarkastyczny. Przestań przerywać innym i się wywyższać i nienawidzić ludzi za ich stanowczość, ignorancję, figury retoryczne, obojętność, mierne poczucie humoru, ślepotę, głuchotę, wydatne biusty i uprzęże. Przestań być taką zrzędą, takim bufonem i snobem. Po prostu przestań, siedź w swojej uprzęży i przestań, bo odlatujesz. Odlatujesz i to zupełnie nie tam, dokąd chciałbyś odlecieć.
Lubię tę kobietę. Przede wszystkim za to, że ma takie niesamowite owłosione ramiona i ich nie ukrywa, nawet, jak jest chłodno. Nie jestem przekonany, czy rzeczywiście się o mnie martwi, ale nie ulega wątpliwości, że sama wierzy, że tak właśnie jest. I choćby za to zasługuje na to, bym ją lubił.
Wychodzę i od razu tak jakby tego żałuję. Żartowałem z tym końcem mąk. Chętnie bym wrócił i jeszcze trochę pogadał z panią Kowal. Zanim wyszedłem, czułem się jakoś lepiej. Prawie to robię – zatrzymany w progu, z dłonią-desperatką pełznącą nieśmiało w stronę klamki – ale ostatecznie zmieniam zdanie. Mam nadzieję, że chociaż pani Kowal trochę ulży.
Przyglądam się swoim jasnym spodniom, by sprawdzić, czy przypadkiem nie spływają krwią, bo czuję się, jakbym był w trakcie beznadziejnego krwotoku. Znowu myślę o ptaku i znowu chce mi się płakać. „Dlaczego płaczesz? – zapytała Asia. – To przecież dobrze, że ten ptak wyzdrowiał i odleciał, no nie?”. Och tak, to bardzo dobrze. Nie wyobrażam sobie, by mogło być lepiej.
Schodzę na dół i opuszczam szkołę. Tu jest jeszcze zimniej. Przed wejściem, na najniższym stopniu schodów siedzi dwójka dzieciaków, pochylona nad szachownicą. Jeden rzut oka i od razu wiem, że lubię ich oboje. Dziewczynkę lubię za jej olbrzymi kapelusz, letni kapelusz, który nosi w samym środku zimy. Wpada jej na oczy, tak że musi go przytrzymywać, by nie porwał go wiatr. A chłopca lubię za jego tatuaże, które znalazł w opakowaniach płatków śniadaniowych albo czymś w tym stylu – wygięty w wytworną S-kę smok na lewej dłoni, trupia czaszka na prawej i jeszcze jeden na karku, jednak starł się już na tyle, że nie sposób orzec, co oryginalnie przedstawiał. Obstawiam, że Aleksandra Wielkiego.
Siadam obok chłopca. Żadne z nich nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi. Wytatuowana dłoń zaciska się kurczowo na gotującym się do akcji gońcu, a wargi zagryzają w najwyższym skupieniu, jednak ruch nie następuje. Suspens jest nie do zniesienia. W końcu nie wytrzymuję i zagaduję:
– W co gracie? – Widzę, że w szachy, ale jestem ciekaw, czy może mnie czymś zaskoczą.
– W szachy – odpowiada chłopiec. Tak myślałem, że to powie, ale wcale nie jestem rozczarowany. – Umiesz grać?
– Trochę – odpowiadam, choć jestem przekonany, że jeśli chodzi o umiejętność dramatycznego trzymania gońca, nie dorastam temu dzieciakowi do pięt.
– Mogę tak pojechać tym pionkiem? – pyta, przesuwając figurę na przypadkowe pole.
– Hm, no nie wiem. A ty co o tym myślisz? – zwracam się do jego przeciwniczki. Dziewczynka wzrusza ramionami.
– A będzie mógł mnie zbić, jak tak ruszy? – pyta rozsądnie.
– Zależy, czy mu na to pozwolisz.
– No to jeśli mnie nie zbije, to niech sobie robi, co chce – decyduje dziewczynka.
– Dobra, ale ty wtedy też nie możesz go zbić, zgoda? – proponuję.
– OK.
Chłopiec przesuwa gońca, nie dzieje się nic. Dziewczynka przesuwa swoją wieżę i również nic się nie dzieje. Każde wytycza własną ścieżkę poprzez szachownicę, nie wchodząc sobie nawzajem w drogę i wszyscy są zadowoleni, na czele ze mną, choć przysięgam, że nie została we mnie już ani kropelka krwi, a moje ciało wyschło na wiór. Nagle zrywa się gwałtowniejszy podmuch i unosi kapelusz dziewczynki. Zrywa się jeszcze jeden podmuch – jakiś szarmancko-wariacki podmuch w moim wykończonym ciele, dlatego skaczę w ślad za kapeluszem i gonię go jak oszalały po całym dziedzińcu. Niezmiernie chce mi się śmiać. Wiatr nie słabnie, wciąż popycha kapelusz, który ucieka przede mną, frunie po całym dziedzińcu, tak że nie mogę dotrzymać mu kroku, choć nie najgorszy ze mnie sprinter, a ja już prawie frunę razem z nim. Pędzę za nim i śmieję się w głos, nogi mi się plączą, wyciągam rękę, by dosięgnąć zbiega i niemal zapominam, jakiej agonii ta ręka przysparzała mi jeszcze przed chwilą. W końcu zamykam pięść, unieruchamiając zdobycz, lecz nie mam czelności ani kompetencji przesądzać o jej dalszych losach. Zatem z pełną galanterią zwracam kapelusz właścicielce, tej małej damie w opałach, która wpatruje się we mnie szerokimi, nic niemówiącymi oczami. Te oczy nie mówią. Nawet nie myślą. Te oczy tylko patrzą. Drobne pulchne rączki z powrotem koronują skronie niesfornym nakryciem głowy, które wyrywa się, wzbija do lotu, ale koniec końców kapituluje, przystając na kompromis w postaci nieregularnych podrygów na poszyciu złotych pukli. I całe szczęście. Tej małej naprawdę do twarzy w tym zwariowanym kapelusisku.
Przyglądam jej się dłuższą chwilę i nawet nie zdaję sobie sprawy, że ona również mi się przygląda, aż w końcu mówi:
– Ale masz obgryzione paznokcie.
Obrzucam wzrokiem swoje paznokcie. To prawda, strasznie są obgryzione.
– Dziękuję – mówię i odchodzę, prawie szczęśliwy.
Obraz: Hector Giacomelli „A Perch of Birds”
2024-04-18 13:33:09
Świetne opowiadanie.
2024-02-13 21:55:15
Kocham ukryte treści. Przeczytać to jedno, zrozumieć, poczuć, wzruszyć się to drugie, za to uwielbiam krótkie opowiadania.
2024-02-13 19:27:58
Brawo!!! To było świetne.
2024-02-13 19:13:31
Do Julii .Pisz dalej.Chętnie przeczytam coś Twojego
2024-02-13 18:49:29
Wzruszyłam się czytając to opowiadanie
2024-02-05 19:48:38
Świetne opowiadanie. Cudownie pokazuje codzienne trudności ludzi, którym uprząż nie przychodzi naturalnie. Ludzi, którzy przed jej założeniem zaczynają się nad nią zastanawiać, docierać do sedna. A to pierwszy krok, żeby uprzęży nie założyć.
2024-02-05 14:28:21
Bardzo fajnie ugryziony temat. Dobrze się bawiłam czytając to opowiadanie.
2024-02-05 10:03:31
Przyzwoite, przeciętne opowiadanie, pozbawione większej wartości artystycznej. Bez polotu.
2024-02-05 09:15:21
Serio to wygrało?
2024-02-04 22:18:30
Super.