Amazończyk: Historia mojego życia (4)

Autor: Stanisław Wawrzyszkiewicz
Słowa
02 kwi 2024
Brak komentarzy

Chciałem pracować tam, gdzie nikt nie chce. Nie lubiłem zatłoczonych miejsc. Arcybiskup wysłał mnie na peryferie Manaus. Moim zadaniem było wybudowanie kościoła i stworzenie parafii. Zabrałem się do roboty w odwrotnej kolejności. Najważniejsi są ludzie. Tylko oni mogą coś zbudować. Chodziłem od domu do domu, zagadywałem do ludzi na ulicy, w sklepie, gdziekolwiek się dało. Każdy jest dobry, ale tylko indywidualnie. W tłumie większość traci tę właściwość. Zadziwiające zjawisko. Jak sięgnę pamięcią zawsze szukałem kontaktu z ludźmi, a unikałem tłumów.

Ósmego maja 1973 roku odprawiłem pierwszą mszę na placu, gdzie miał powstać kościół. Poprosiłem jednego z moich nowych parafian, by powiedział kazanie. Nadal popełniałem śmieszne błędy językowe. Kiedyś w czasie kazania pomyliłem grzech z brzoskwinią. Ludzie płakali ze śmiechu. Niezbyt głośno, bo nie było ich wielu. Poza tym kazanie należy mówić a nie czytać z kartki. Przemowa mojego parafianina była wspaniała. Ludzie śmiali się i płakali ze wzruszenia.

Po siedmiu miesiącach kościół był gotowy. Prosty pawilon z krzyżem na dachu wydawał nam się ósmym cudem świata. Prawdziwa parafia jest rodziną. Tak to widzę. Każda rodzina cieszy się, gdy wreszcie ma jakiś dach nad głową.

Królowa Apostołów stała się patronką naszego nowego domu. Chciałem związać moich parafian z Maryją. Zawsze tak robiłem. Ludzie potrzebują wspólnoty, rodziny. Rodzina bez matki? To jak dom bez fundamentu.

Obrzeża Manaus sąsiadują z dżunglą. Coraz częściej zerkałem w jej stronę. Nie mogłem się temu oprzeć. Jakby przyzywała mnie. Z każdym dniem mocniej. Wziąłem kilka dni wolnego i udałem się statkiem w górę Rio Negro. W pewnym momencie kapitan zakomunikował, że zbliżamy się do Novo Airao. Spytałem, czy to jest ważna miejscowość. Roześmiał się.

— Ważna?! To miejsce jest zapomniane przez Boga. – Po chwili dodał: – Na pewno przez nasz rząd. Bieda aż piszczy. Nikt tu nie chce mieszkać.

Pomyślałem, że to jest miejsce w sam raz dla mnie. Zszedłem na ląd. W przystani dowiedziałem się, że osadę zamieszkują tylko 492 osoby. Zajrzenie do każdego zakątka nie zajęło mi wiele czasu. Uderzył mnie brak przychodni lekarskiej. Jak ci ludzie radzą sobie z chorobami? Indianie mają przynajmniej szamanów. Tylko cztery budynki, należące do administracji państwowej, były murowane, a pozostałe drewniane. Wszystkie jednak były pozbawione elektryczności. Okazałe nerkowce i palmy buriti maskowały nieco wszechobecną nędzę.

Wiedziałem, że życie w najbiedniejszej części Amazonii nie może być łatwe. Pytałem ludzi, co dla nich jest najtrudniejsze w tym miejscu. Odpowiadali, że wszystko. Żyją na pustyni. W lecie wszędzie piasek, skały i trochę jałowej ziemi, a w zimie, gdzie spojrzysz, tylko woda.

Moja obecność intrygowała ich. Kiedy dowiedzieli się, że jestem księdzem z dalekiego kraju, ożywili się. Spytali mnie, czy dam im masła. Zdziwiłem się. Odpowiedziałem, że jestem księdzem a nie mleczarzem. Byli rozczarowani. Okazało się, że co roku przypływali do nich holenderscy księża z Manaus i rozdawali masło. Zrozumieli, że jestem biedny. Mimo widocznego rozczarowania, nie wzgardzili mną. Ktoś powiedział, że przed laty pewien ksiądz rzucił na nich klątwę i życie w osadzie, dotąd trudne, stało się nieznośne. Spytałem, dlaczego rzucił na nich klątwę. Odpowiedzieli, że zamknęli go w kurniku. Byłem zdziwiony i zaintrygowany. Zastanawiałem się, czy kurnikowy areszt miał coś wspólnego z masłem. Domysły przezornie zachowałem dla siebie. Powiedziałem tylko, że w moim kraju w kurnikach trzyma się raczej kury, a nie księży. Rozśmieszyłem ich, ale nie dowiedziałem się, dlaczego w kurniku umieścili tak szczególnego lokatora. Poprosiłem, aby zaprowadzono mnie do kurnika.

— Jasne! – powiedział mężczyzna, którego nazywano burmistrzem. – Każdy turysta chce na własne oczy zobaczyć jakieś wyjątkowe miejsce.

Wyglądało na to, że w Novo Airao największą atrakcją był kurnik, w którym kiedyś, z jakiegoś tajemniczego powodu, więziono księdza. Zaświtał mi w głowie pomysł.

Zdecydowanym krokiem wszedłem do kurnika. Otaczał mnie wtedy już spory tłumek. Obawiałem się trochę, że podzielę los mojego poprzednika. Musiałem jednak przynajmniej spróbować odczarować to miejsce, a może raczej miejscowych ludzi.

Uniosłem ręce i patrząc w niebo powiedziałem, a właściwie wykrzyczałem:

— Mocą Pana Jezusa zdejmuję z tego miejsca klątwę! Niech zniknie zło i pojawi się dobro! Niech zniknie smutek i pojawi się radość! Niech ludzie tutaj będą szczęśliwi!

Moja mowa nie była skomplikowana. Dla pewności, by wszyscy zrozumieli mój portugalski, powtórzyłem te zaklęcia jeszcze dwa razy, za każdym razem głośniej. Ostatnie słowa wychrypiałem.

Przez zmrużone powieki obserwowałem ludzi. Wszyscy patrzyli na mnie z szeroko otwartymi oczami, a niektórzy na dokładkę otworzyli usta. Uspokoiłem się. Byłem pewny, że nie zamkną mnie w kurniku. Przynajmniej tego dnia.

Okręt do Manaus odpływał następnego dnia. Szukałem miejsca, gdzie mógłbym przenocować. Kilka osób zaprosiło mnie do swojego domu. Zatrzymałem się w tym, obok którego akurat przechodziłem.

Podano kolację. Składała się z zupy żółwiowej i smażonej ryby. Zeszli się sąsiedzi. Zasypali mnie pytaniami. Byli ciekawi wszystkiego. Każda moja odpowiedź wzbudzała zaciekawienie, a nawet zdumienie. Do nocy musiałem opowiadać o Polsce, Francji i Manaus. Odniosłem wrażenie, że stolica ich prowincji jest dla nich równie egzotyczna jak Europa. Zrozumiałem, dlaczego przyjmowany byłem z takimi honorami. Dla ludzi, odciętych od świata, każdy człowiek jest ważnym gościem. Ich ciekawość świata była fenomenalna. Wreszcie zmęczyli się. Rozpięli dla mnie hamak na werandzie, a sami rozeszli się do swoich chat.

Nie mogłem zasnąć i pogrążyłem się w rozmyślaniach. Nocne rozmyślania rodzą niepokój. Księżyc świecił mocno, a jego srebrzysta tarcza jeszcze nigdy nie była tak blisko, jakby na wyciągnięcie ręki. W jego hipnotyzującym świetle obskurna chata wyglądała pięknie i tajemniczo jak pałac czarodzieja z baśni „Tysiąca i jednej nocy”. Zwierzęta, po nocnych nawoływaniach, stopniowo uciszały się i zupełnie zamilkły. Wraz z ciszą przyszedł sen.

O świcie obudziło mnie skrzypienie desek pod nogami najstarszej córki moich gospodarzy. Szła zwiewnym krokiem w stronę rzeki z pękatym, plastikowym pojemnikiem na głowie. Wyglądała jak biały kwiat na wiotkiej, ciemnej łodydze.

Pierwsze promienie słońca rozjaśniły dżunglę tak nagle, jakby ktoś przekręcił regulator jasności. Zza widnokręgu wyłonił się skrawek słonecznej tarczy, budząc rodzinę do życia. Mężczyzna wyszedł z chaty, przeraźliwie ziewając i przeciągając się. Najstarsza córka, zalana potem, przytaszczyła z rzeki pojemnik wody. Uśmiechała się. Spytałem mężczyznę, czy dziewczyna zawsze nosi rano wodę. Odpowiedział, że rano, wieczorem i zawsze, kiedy trzeba. W osadzie nie było studni i wszyscy do wszystkiego brali wodę z rzeki.

Zaraz po śniadaniu, złożonym z placków maniokowych i kawy, rodzina moich gospodarzy wzięła się za wykopywanie podłużnych, maniokowych bulw. Jałowa ziemia dawała marne plony, a na nawóz nie było ich stać. Korzenie trzymały się ziemi mocno i musieli naprężać wszystkie mięśnie, by wydobyć bulwy. Czekała ich całodzienna, monotonna harówka. Tylko najmłodszy, kilkuletni syn wyglądał na zadowolonego. Wygrzebał z ziemi maleńką bulwę i dumnie pokazał ją swojemu ojcu.

W przystani zastałem sporą grupę ludzi. Przyszli mnie pożegnać. Wyściskali mnie jak dobrego przyjaciela. Wzruszyłem się. Przecież dopiero co się poznaliśmy.

Z pokładu krzyknąłem:

— Wrócę!

Chyba mi nie uwierzyli. Jaki normalny człowiek chciałby mieszkać w Novo Airao? Poprzedniego wieczoru, na tarasie mojego gospodarza, powtarzali to pytanie jak refren smętnej piosenki. Jeszcze nie wiedzieli, że nie jestem normalnym człowiekiem. Z drugiej strony, nie mam pojęcia, kogo można nazwać normalnym.

Po powrocie do Manaus, natychmiast zabrałem się za urabianie arcybiskupa, by zgodził się na mój wyjazd do Novo Airao. Był oporny. Dramatycznie brakowało mu księży. W Manaus pracowało wtedy tylko czterech brazylijskich księży. Oprócz nich, byli jeszcze estrangeiros, czyli my, księża z Europy i Ameryki Północnej, w liczbie kilkunastu.

Czarna Rzeka przyzywała mnie jednak coraz wyraźniej. Wprawdzie rozumiałem opory arcybiskupa, ale to nie znaczy, że je akceptowałem. Przy każdej okazji tłumaczyłem mu, że nad górnym biegiem Rio Negro jest ponad osiemdziesiąt osad. Znudzony moim naleganiem, odpowiedział, że nie powinienem przejmować się nimi, bo każdą osadę księża odwiedzają co roku. Po chwili wahania dodał:

— No może co dwa lata. W najgorszym wypadku co trzy. Poza tym dżungla jest zielonym piekłem. Każdego zabije! Europejczyka, takiego jak ty, zabije jeszcze szybciej.

No i co z tego, pomyślałem, a powiedziałem:

— Dla Boga jestem gotów iść nawet do piekła.

Arcybiskup chyba jeszcze nie słyszał takiej deklaracji z ust księdza. Pokiwał głową ze zrozumieniem albo politowaniem. Wszystko jedno. Ważne, że zgodził się na mój wyjazd jak tylko odprawię pierwszą mszę w nowym kościele. Odprawiłem ją w Boże Narodzenie. Było bardzo uroczyście. Tego dnia urządziliśmy Pierwszą Komunię dla dzieci. W tej okolicy jeszcze nigdy nie było tak wielkiej fiesty.

Pewien amerykański ksiądz, gdy dowiedział się, że chcę pracować dla ludzi mieszkających nad Czarną Rzeką, ofiarował mi ślizgacza, czyli aluminiową łódkę z silnikiem. Byłem zachwycony. Dzięki niej mogłem dotrzeć do najbardziej dziewiczych miejsc.

Mój powrót do Novo Airao na aluminiowym wehikule wywołał sensację. W przystani przywitał mnie większy tłum niż ten, który mnie żegnał. Wzruszenie ludzi było zastanawiające. To było coś więcej niż radość z mojego powrotu. Kiedy zaczęli mówić, słowom nie było końca. Jeden przez drugiego dziękował mi, że zdjąłem klątwę z ich osady. Każdy chciał powiedzieć, co dobrego mu się przytrafiło w ostatnim czasie. Owszem, miałem nadzieję na odmianę w osadzie, ale nie spodziewałem się tak wielkiej i w tak krótkim czasie. Wystarczyło tylko uwierzyć, że klątwy już nie ma? Byłem zdumiony. Właściwie to powinienem się dziwić własnemu zdumieniu. Zapomniałem jak wielką i tajemniczą siłą jest wiara. Przecież Jezus przy każdej okazji, gdy kogoś miał uzdrowić, pytał o jego wiarę. Natomiast gdy odwiedził rodzinne Nazaret, nie mógł dokonać żadnego cudu, chociaż chciał. Ewangelista napisał, że to z powodu braku wiary Nazareńczyków. Wygląda na to, że bez wiary nawet Bóg jest bezradny.

Radość mieszkańców Novo Airao była dla mnie cudem. Choć zrozumiałem, iż nic nie rozumiem, to byłem jednak pewien, że zaczyna się coś pięknego.

Obraz: Ralph Albert Blakelock „Moonlight”

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *