Ogólna teoria szczęścia

Autor: Stanisław Wawrzyszkiewicz
Idee
03 maj 2019
Brak komentarzy

Nasze społeczeństwo uczyniło ze szczęścia ideę, prawie obowiązek. Szczęście jednostki stało się najwyższym celem politycznych wyborów. Ale ile szczęścia człowiek potrzebuje do szczęścia? Jak zmierzyć coś tak subiektywnego i nienamacalnego jak szczęście? Jak to zapisać?

Chyba prawie każdy słyszał o ogólnej i szczególnej teorii względności Einsteina. Podejrzewam jednak, że niewielu słyszało o jego ogólnej teorii szczęścia. Zapisał ją, jak przystało na laureata nagrody Nobla z fizyki, wzorem fizycznym: a = x + y + z, gdzie „a” oznacza szczęście, „x” – pracę, „y” – rozrywki, „z” – umiejętność trzymania języka za zębami.  Prawda, że proste? Ogólnie rzecz biorąc, na papierze, owszem, ale w życiu jest tyle szczególnych przypadków…. Bo jaka praca i jakie rozrywki? Nie każda praca jest dla każdego. Podobnie jest z rozrywkami. A trzymanie języka za zębami? No cóż, dobrze wiemy jak jest.  Ignacy Bocheński, rektor uniwersytetu we Fryburgu i wybitny logik, radził, by udzielać jak najmniej informacji o sobie. Może widział napis na ścianie weneckiego więzienia dożów? Jakiś więzień wyrył przed wiekami takie słowa: „Boże! Uchroń mnie przed ludźmi, którym zaufałem. Z tymi, którym nie ufam, poradzę sobie sam!” 

Szczęście nie wyklucza trudnych chwil. Gdyby zawsze było nam przyjemnie, to czy moglibyśmy być naprawdę szczęśliwi? Szczęście nie jest tym samym co ekscytacja lub dreszcz emocji, dreszcz emocji nie zawsze jest następstwem zaspokajania jakiejś żądzy, a każda żądza, prędzej czy później, przeradza się w przesyt. Kto karmi się ekscytacją to jakby karmił się tylko słodyczami lub dopalaczami. Szczęśliwe życie potrzebuje solidnego pokarmu. Pierwszym z nich, jak zauważył Einstein, jest praca. Znaleźć pracę dla siebie, to znaczy taką, która daje wewnętrzną satysfakcję, jest szczęściem(!) Dystans między tym kim jesteśmy a tym kim pragnęlibyśmy być niepokoi. Poprzez pracę możemy ten dystans i niepokój zmniejszyć. Ale nie ma pracy bez trudności i niepowodzeń.  

Napoleon Hill, doradca prezydentów: Woodrowa Wilsona i Franklina Roosevelta, przeprowadził wywiady z ponad pięciuset osobami odnoszącymi w jego czasach największe sukcesy. Szukał odpowiedzi na pytanie o tajemnicę ich sukcesu. Wspólnym mianownikiem dla tych jakże odmiennych ludzi był stosunek do porażki, bo wszyscy, bez wyjątku, uważali ją tylko za czasowe niepowodzenie. Historia Thomasa Edisona, największego wynalazcy wszechczasów, jest w tym względzie najbardziej wymowna. Kiedy umarł, miał na swoim koncie 1093 amerykańskie patenty. To dużo, ale przez kilkadziesiąt lat swojej pracy co roku składał w urzędzie przeszło czterysta patentów(!), co jest najlepszym świadectwem tego, jak wiele poniósł porażek.  Jednak nigdy nie tragizował z tego powodu. Powiedział kiedyś: „Nie poniosłem porażki. Po prostu odkryłem dziesięć tysięcy metod, które się nie sprawdziły. Każda nieudana próba jest kolejnym krokiem do przodu.” 

Edison osiągnął niewątpliwy sukces w swojej pracy, lecz Hill nam nie powiedział, czy był szczęśliwy, bo nie pytał o szczęście, lecz o sukces przeliczony na dolary, a to nie jest to samo. Może dochodzenie do sukcesu, swoiste „między ustami a brzegiem pucharu”, dawało mu szczęście? 

Claudia Senik, profesor paryskiej Sorbony, zastanawiała się, czy można mierzyć poczucie szczęścia niezależnie od PKB. Przeprowadziła ogromną ankietę i na jej podstawie doszła do wniosku, że wychodzenie z ubóstwa uszczęśliwia wszystkich, lecz osiągnięta zamożność już nie jest tak jednoznaczna. Bo ile trzeba konsumować, by nadal czuć się szczęśliwym? Na to pytanie każdy respondent odpowiadał inaczej.  

Jak mierzyć poczucie szczęścia? Chyba tylko deklaratywnie, to znaczy spytać: czy jesteś szczęśliwy/a i w jakim stopniu? A wtedy ktoś odpowie na przykład tak: „trochę”, „tak sobie”, „szalenie”, albo „wcale”.    

Franz Kafka twierdził, że zrozumieć szczęście to jakby zrozumieć, że grunt, na którym stoimy, nie może być szerszy od dwóch stóp, które go pokrywają. Naprawdę do szczęścia trzeba tak niewiele? Nie był pierwszym, który tak myślał. Już ponad dwa i pół tysiąca lat temu Konfucjusz nauczał, że szczęśliwym może być tylko ten, kto niewiele potrzebuje. Półtora wieku później, na drugim końcu świata, w Atenach, Diogenes, chociaż nic nie wiedział o Konfucjuszu, mówił podobnie, stopniowo ograniczając swoje potrzeby do niezbędnego minimum. Zamieszkał w beczce i żywił się głównie soczewicą, pokarmem ubogich. Jego kolega ze szkoły, niejaki Arystyp, również filozof, lecz głoszący coś przeciwnego, a mianowicie, że szczęście przynoszą tylko przyjemności: wszelkie możliwe, bez żadnych ograniczeń i natychmiastowe. By ułatwić sobie dostęp do nich, został dworzaninem potężnego władcy. Pewnego dnia zobaczył Diogenesa jedzącego soczewicę i zauważył z ironicznym uśmiechem:

— Gdybyś nauczył się kłaniać królowi, to nie musiałbyś jeść soczewicy.

A na to Diogenes:

— A gdybyś ty, Arystypie, nauczył się jeść soczewicę, to nie musiałbyś nikomu się kłaniać.

Czyżby szczęście było wynikiem wewnętrznego wyboru? W takim razie każdy z nas musi go sam dokonać i nikt nas w tym nie wyręczy(!) Diogenes nikomu się nie kłaniał i to go uszczęśliwiało. 

Aleksander Wielki, wychowanek Arystotelesa, jednego z największych filozofów w historii świata, zaintrygowany Diogenesem, odwiedził go i spytał:

— Co mogę dla ciebie zrobić? 

— Odsunąć się. Zasłaniasz mi słońce.

Diogenes nie cenił tego, za czym większość uganiała się. Potrzebował mniej niż Konfucjusz, ale tak samo jak on najwyżej cenił sobie spotkanie z człowiekiem: nie z jakimkolwiek, lecz takim prawdziwym. Szukał go w Atenach, spacerując ulicami z zapaloną lampą i przystawiając ją do twarzy przechodniów. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że robił to w słoneczne dni. Lubił prowokować. Być może to była jego rozrywka? Einstein dla rozrywki grał na skrzypcach. 

Każdy potrzebuje chwili wytchnienia. Nawet najciekawsza praca po jakimś czasie męczy. Od czasu do czasu trzeba trochę popróżnować. Obecnie dużo się mówi o wypaleniu zawodowym i o stresie. Kanadyjczyk Serge Marquis jest w tej dziedzinie światowej sławy ekspertem. 

Marquis twierdzi, że nie da się oswoić stresu, jeśli codziennie nie zatrzymamy się przynajmniej na kilka minut, by stać się bardziej uważnym i otworzyć zmysły. W jaki sposób? Najlepiej wsłuchać się we własny oddech, taki pełny, głęboki i zarazem spokojny. Wprawdzie potrafimy robić kilka rzeczy równocześnie, lecz raz dziennie i codziennie, należy skupić się tylko na tej jednej rzeczy, abyśmy później umieli odróżnić to, co rzeczywiście zagraża naszej egzystencji od tego, co zagraża tylko naszemu ego. Trzeba otworzyć swoje zmysły, by podtrzymać nasz wewnętrzny płomień, czyli radość życia. Wystarczy po prostu oddychać, by naprawdę żyć.  

Einstein, przy całym szacunku dla jego geniuszu, nie zauważył jednak, że człowiekowi do szczęścia najbardziej jest potrzebny drugi człowiek, czyli zwyczajna, międzyludzka więź. Nie da się jej kupić, ukraść, ani pożyczyć. Trzeba ją sobie samemu stworzyć. 

Owszem, spotkanie z drugim człowiekiem zawsze związane jest z ryzykiem. Ale co jest warte życie bez ryzyka? Angielski poeta, Tennyson, ujął to najtrafniej: „Lepiej jest kochać i utracić miłość, niż nigdy nie zaznać miłości”.      

  

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *