Poranna kąpiel w strumieniu świadomości
Mój kuzyn we śnie prosił mnie, żebym pożyczyła mu trzysta złotych. Bardzo mnie ten sen zmartwił, ponieważ nie posiadałam trzystu złotych, a co więcej, od wielu lat nie utrzymuję z owym kuzynem kontaktu. Nalegał, bym jednak pożyczyła pieniądze od mojego ojca, by następnie przekazać je jemu. Gdy się obudziłam, w pokoju było strasznie ciepło i duszno, a odświeżacz powietrza o zapachu białych kwiatów nadawał całej sytuacji mdlącą oprawę. Leżałam jeszcze długo w łóżku, ponieważ było mi zbyt ciepło i duszno, by wstać. Dodatkowo zaczęłam intensywnie rozmyślać, o tym wszystkim, co według siebie powinnam zrobić w perspektywie nadchodzącego dnia i nagle zapach odświeżacza wydawał mi się jeszcze bardziej mdlący.
Poczucie beznadziejności własnego położenia w sytuacji wstawania towarzyszyło mi wyjątkowo często w liceum. Głównie za sprawą matematyki, która sprawiała, że stresowałam się zbyt mocno, by wstać, co samo w sobie stresowało mnie jeszcze bardziej. Okoliczności te były nawet bardziej przytłaczające niż duchota w pokoju i za ciepła piżama, szczególnie że w moich wspomnieniach, zawsze gdy musiałam wstać na matematykę, to za oknem było zupełnie ciemno. Jakby ciemności i matematyka zmówiły się przeciwko mojej osobie. Dlatego też zawsze przychodziłam na lekcje spóźniona i nie umiałam mojej matematyczce wytłumaczyć przyczyn, przez które zjawiałam się w sali piętnaście minut po czasie.
Chciałabym móc jej powiedzieć, że odczuwałam dojmującą niemoc od pierwszego momentu, gdy otworzyłam oczy. Że przerażała mnie perspektywa spędzenia z nią czterdziestu pięciu minut w jednej sali, ponieważ dłużą niesamowicie dłużą mi się jej lekcje. Nuda ta była gęsta jak miód, przez co czas nie mógł spokojnie przepływać, jak na świeżym powietrzu przy początku wiosny, lecz musiał brnąć w tej zawiesistej substancji i poruszanie się sprawiało mu tyle trudności, co mnie liczenie funkcji kwadratowej. Gdybym miała tłumaczyć dalsze powody mojego spóźnienia, musiałabym cofnąć się do sytuacji, kiedy tata dał mi lanie po tym, jak rzuciłam w mamę paragonem, gdy ona próbowała mi tłumaczyć na nim dodawanie. Opowiadałabym jej też o moim naturalnym zamiłowaniu do słów i znaczącej niechęci do cyfr, o tym z jakim zapałem uczyłam się liter i że jedynka kojarzy mi się z żołnierzem, a reszta cyfr z rygorem i porządkiem, z którym nigdy nie było mi po drodze. Liczenie przypomina mi strój galowy na apel w szkole, w którym się można strasznie spocić, a na koniec jeszcze pójdzie oczko w rajstopach. Nie bez powodu unikam ubierania się na galowo.
Mówiłam więc, że zaspałam, co było średnio wygodnym kłamstwem, ponieważ moje poranne rozterki sprowadzałam w ten sposób jedynie do lenistwa. Tak naprawdę budziłam się zawsze na czas, jednak ten autodestrukcyjny popęd nie pozwalał mi się podnieść. Pani T. jednak nie zrozumiałaby tego, była bowiem matematyczką na wskroś swojego istnienia i z wyglądu trochę kojarzyła mi się z symbolem pierwiastka. Pamiętam jej wysokość i długie nogi, które w moich wspomnieniach wydają się długie bez końca, jak szczudła, które wyjaśniałyby sztywność jej kroków. Jej oczy zza ciemnych ramek okularów też wydają mi się teraz nieproporcjonalnie wielkie, razem z ich nieumiejętnie wykonanym makijażem.
Leżę dalej w łóżku i zastanawiam się, w jaki sposób powędrowałam od mojego kuzyna do pani T. od matematyki nie wykonując nawet najmniejszego ruchu najmniejszym palcem. Może to dlatego, że oboje zamieszkują w tych mglistych i wyjątkowo grząskich rejonach moich wspomnień, może nawet nie wiem, że są sąsiadami na trzęsawiskach pamięci. Być może Mateusz mówi jej głośno dzień dobry, a może wymalował jej drzwi sprayem, co byłoby w jego przypadku nawet bardziej prawdopodobne. Być może zanim przyszedł do mnie prosić o trzysta złotych, to próbował wyłudzić od niej, ale ona już sama dobrze wie, że on nigdy nie oddaje. Myślę, że początkowo Mateusz mógł jej się nawet podobać, bo w gruncie rzeczy pamiętam go jako bardzo przystojnego chłopaka, chociaż widziałam go zanim jeszcze poszedł do paki. Niestety, od małości lubił się z kłopotami, szukał guza i naciągał naszą babcię i tak już mu chyba zostało. Myślę, że byliby całkiem filmową parą. Ułożona matematyczka świeżo po studiach i młody łobuz.
Stawiam stopy na podłodze i czuję jak wzbierają we mnie mdłości. W jakiś dziwny sposób czuję się przytłoczona tymi nieproszonymi, rannymi wizytami i złoszczę się na kuzyna, że w ogóle prosił o to trzysta złotych. Nie lubię, gdy budzą mnie wspomnienia. Przypomniało mi się też, że chyba nie oddałam pielęgniarce szkolnej bilansu szesnastolatka. Może jeszcze zdążę przed końcem czerwca. Patrzę na zegarek i orientuję się, że jest już strasznie późno i że powinnam już dawno wyjść. Odpuszczam więc zajęcia, za to wyciągam rodzinny album i zaczynam przeglądać komunijne zdjęcia Mateusza w białej albie. Nie wyglądał wtedy na kogoś, kto zepsuje mi dziś cały dzień.