Sołtys
Tekst zgłoszony do nas w Zimowym konkursie na opowiadanie.
Metodyczne uderzenia drewnem o drewno niosły się echem po wiosce. Słońce dopiero zaczęło wstawać, ale rytm wybijany przez młotek stolarski zdążył obudzić już wszystkie koguty, które piały dziko, wyrywając ze snu mieszkańców Czarnego Dołu. Faceci w luźnych kalesonach i kobiety w bialutkich koszulach nocnych wyglądali przez okna, obserwując jak ich sołtys, Artur Keller, wbija w wilgotną ziemię ostatni słupek ogrodzeniowy przy nowym wybiegu dla krów. Po ostatnim uderzeniu młotkiem skinął tylko głową w kierunku dwóch osiłków stojących nieopodal. Ci chwycili za leżącą przy ich stopach ciężką belkę z wyszlifowanego drewna i sapiąc zawiesili ją między dwoma słupkami. Sołtys wachlował się rozpiętym kołnierzem lnianej koszuli, podczas gdy jego draby wieszały drugą deskę, kompletnie ogradzając pokrytą świeżo wyrośniętą trawą łąkę.
Z młotkiem w ręku Keller i jego pomocnicy ruszyli ku wiosce. Sołtys z satysfakcją spoglądał na dopiero co odmalowane białe domy z zielonymi okiennicami, zadbane kwietniki na gankach, starannie ułożone przy ścianach drewniane skrzynie pełne śliwek i gruszek. Włóczył nogami po głównym trakcie, który on i kilku mieszkańców wsi własnoręcznie wybrukowali rok temu. Nucił starą żołnierską piosenkę.
– Sołtys tak wcześnie ruszył do pracy, i to w sobotę, aż wstyd żeśmy wstali równo z pianiem koguta. – Nucenie Kellerowi przerwała pani Szarejko, najlepsza we wiosce wytwórczyni kiełbas i pasztetów. Stała w oknie, na głowie miała biały płócienny czepek.
– Ależ pani Szarejko, żaden to wstyd w sobotę przespać i pierwsze, i drugie pianie koguta – błyskawicznie odparł Keller, uśmiechając się i unosząc lekko dłonią słomiany kapelusz. – Sam chętnie bym pospał, ale o ósmej mam udzielać wywiadu kolejnemu dziennikarzowi, idę zatem do siebie trochę się obmyć i wyelegancić – uśmiechnął się szeroko i raz jeszcze uchylił nakrycie głowy. – Życzę przyjemnego dnia, pani Szarejko!
Dziennikarz z regionalnej gazety przyjeżdżał nie tylko po to, by podziwiać szybki rozwój jaki w ostatnich latach nastąpił w Czarnym Dole. Sołtys Keller, który dał się poznać jako doskonały gospodarz, za namową mieszkańców oraz pod wpływem własnych ambicji, postanowił kandydować na posła. Wybory odbyć się miały przyszłą wiosną, a Keller spraszał prasę z całego regionu, żeby na jej łamach obiecywać, że jeżeli go wybiorą, cały region stanie się krainą mlekiem i miodem płynącą.
Keller wrócił do domu, najokazalszego i najbielszego w całej wsi, gdzie wciąż spała jego żona, najmniej pracowita mieszkanka Czarnego Dołu, córka największego w okolicy właściciela ziemskiego. Zmył ze skóry kurz zmieszany z potem, włożył gorset, którym ścisnął coraz bardziej odstający brzuch, brudną koszulę wrzucił do kosza na pranie, a na siebie narzucił świeżą, również białą i lnianą. Dociągnął rękawy, starannie zasłaniając tatuaże, insygnia jednostki piechoty morskiej, w której służył. Rozsiadł się w wysokim fotelu, nabił tytoniem fajkę i spokojnie czekał na przybycie dziennikarza.
*
Wilhelm De Bondt podrapał się po spoconym karku. Od dobrej godziny szedł na zachód zakurzonym, nierównym traktem. Wschodzące słońce paliło go w plecy okryte skórzanym płaszczem sięgającym niemal do kostek. Kilka razy przeszło mu przez myśl żeby go zdjąć i nieść go w rękach, ale w kieszeniach płaszcza trzymał cały swój dobytek. Nie mógł pozwolić na to, żeby cokolwiek przypadkiem wypadło. Zaciskał szczęki i maszerował równym, żołnierskim krokiem.
Jakiś kwadrans wcześniej mijał gromadkę dzieci, która bawiła się w wojnę obok przydrożnej kapliczki. Jedna grupa jej broniła, druga atakowała. Wilhelm De Bondt dokonał wielu skutecznych ataków na cele wojskowe jako żołnierz piechoty morskiej, przyglądał się więc działaniom dzieci i śmiał się z niewinnej naiwności, dziecięcych wyobrażeń o tym jak wygląda wojna. Jeden z młodszych chłopców przyglądał mu się od dłuższego czasu, zaciekawiony wychudłą, zapadniętą twarzą wędrowca. Z głęboko osadzonymi oczami i zaczesanymi za uszy tłustymi włosami wyglądał jak ożywiony szkielet w peruce. Gdy zaczął się śmiać, obnażając połamane, przegniłe zęby, chłopiec krzyknął i wybuchnął płaczem. Reszta dzieci zwróciła wtedy uwagę na De Bondta i natychmiast zaczęła uciekać.
– Tak to wy żadnej wojny nie wygracie, gówniarze! – Krzyknął im na odchodne, śmiejąc się głośno i paskudnie.
Były niegdyś czasy, gdy Wilhelm De Bondt wyglądał całkiem nieźle. Między skórą a kośćmi istniała wówczas całkiem spora tkanka mięśniowa, a jego cera nie była blada i ziemista. Było to jednak przed tym, gdy odsiedział dziesięć lat w ciężkim więzieniu, skazany za serię napadów na banki. Dekada spędzona na pracy w kamieniołomie, o misce suchej kaszy dziennie, nie wpłynęła najlepiej na jego wygląd. Razy otrzymywane od strażników za niesubordynację również.
Wolnością cieszył się od trzech miesięcy. Większość tego czasu spędził na bezcelowej tułaczce od miasteczka do miasteczka. Czasem po drodze kogoś okradł, czasem wszczął burdę w karczmie, gdy po długiej biesiadzie okazywało się, że nie ma pieniędzy by zapłacić. Przenosił się szybko z miejsca na miejsce, by czmychnąć wymiarowi sprawiedliwości. Powoli zaczęło brakować w okolicy miast, w których mógłby się pokazać.
De Bondt był niemal pewien, że wkrótce wróci do więzienia, aż nie zobaczył wyborczego plakatu z podobizną kompana z wojska, swego czasu swojego najlepszego przyjaciela, a obecnie sołtysa Czarnego Dołu i kandydata na posła. Od razu ruszył więc w stronę wioski, skuszony wizją przedłużenia słodkiej wolności. Artur Keller miał bowiem u niego spory dług wdzięczności.
Poprawił zatem płaszcz, splunął na piaskową drogę i ruszył, dzielnie przebierając obtartymi nogami. Na horyzoncie majaczyły białe budynki Czarnego Dołu.
*
– Tak, nazwa jest zdecydowanie nieadekwatna do ogólnego wyglądu wsi – Artur Keller spokojnie odpowiedział na błyskotliwą, w jego własnym mniemaniu, uwagę reportera. – Swego czasu miejsce to słynęło z czarnoziemu, gleba tu była najżyźniejsza w całym kraju. Niestety, zbyt agresywne rolnictwo sprawiło, że plony przestały być takie obfite. Wówczas zaczęły powstawać tu domostwa, ale stara nazwa została.
Od kilku minut spacerowali po wsi rozmawiając. Skręcili z głównej wybrukowanej drogi w jedną z bocznych uliczek, pokrytą żwirem. Za nimi podążało kilkoro mieszkańców wioski, świta sołtysa. Żona i teść, dwóch osiłków od stawiania płotu, kilku prominentnych mieszkańców.
– Rozumiem, to bardzo ciekawe – odparł reporter, po czym od razu zmienił temat. – Ale z tego co rozumiem, pan nie pochodzi z tych stron?
Przeszli kawałek żwirowaną uliczką, po czym skręcili w drogę równoległą do głównej, pokrytą kamieniami i potłuczoną ceramiką.
– O widzi pan, tę drogę jeszcze w tym roku chcę wybrukować, zanim pojadę do parlamentu – stwierdził Keller, w przypływie nadmiernej pewności siebie. – A co do pana pytania, to tak, pochodzę z zupełnie innej części kraju. Jak wielu weteranów, po powrocie z wojny nie wiedziałem co z sobą począć. Przez jakiś czas nie mogłem znaleźć miejsca, aż w końcu przed ponad dziesięcioma laty ścieżki losu zaprowadziły mnie tutaj. Miałem zaoszczędzone trochę pieniędzy, więc kupiłem dom, by wieść spokojne życie, poświęcić się ogrodnictwu – ciągnął swoją opowieść Keller.
Szli blisko siebie, ktoś patrzący z daleka mógłby pomyśleć, że oto starszy brat tłumaczy coś młodszemu. Keller przewyższał dziennikarza o głowę, mimo że ten wcale nie był przesadnie niski. Był natomiast dość chudy, sołtys był człowiekiem potężnym, a z brzuchem ściśniętym przez gorset wyglądał na niezwykle sprawnego fizycznie. Sprawiał wrażenie, że gdyby chciał, mógłby podnieść reportera ponad swoją głowę i rzucić nim na kilka metrów.
– Dekadę temu to było inne miejsce. Każdy patrzył tylko na własny kawałek pola. Byle cokolwiek wyhodować i sprzedać, a na tym czego się sprzedać nie udało, przeżyć zimę. I tak w kółko, bez perspektyw. Gdy to zobaczyłem, złapałem się za głowę. Widziałem w tej wsi potencjał, ale wymagało to współpracy i zaangażowania.
Przeszli całą drogę i skręcili z powrotem w stronę głównego traktu. W okolicy nowego wybiegu dla krów kręciło się wielu mieszkańców wsi, pozornie podziwiających nowy płot, ale faktycznie próbujących podsłuchać co takiego ich sołtys mówi dziennikarzowi.
– Długo zajęło mi przekonywanie ludzi, namawianie do połączenia sił. Tu każdy był przyzwyczajony do pracy na własny rachunek. Ale udało mi się z własnym sadem, który kupiłem wraz z domem. Połączyłem siły z dwoma sąsiadami, również sadownikami, podpisaliśmy umowy z wielkimi przetwórniami, które produkują soki słynne na cały kraj. Gdy ludzie zobaczyli, że ten interes się opłaca, sami zaczęli przychodzić z prośbami, abym zadbał również o ich interes. Wybrali mnie sołtysem, a ja zacząłem działać.
Stanęli przy nowym płocie. Keller spojrzał na otaczającą ich gromadę ludzi. Szybko zauważył, że nie poznaje jednego z gapiów. Odstawał od reszty strojem, wszak kto normalny chodzi w taką pogodę w skórzanym płaszczu. Sołtys patrzył przez chwilę na jego wychudłą twarz, jakby dostrzegał w niej coś znajomego. Ale w końcu stwierdził, że to musi być jakiś towarzysz dziennikarza i wrócił do swojej opowieści.
– Teraz nasze owoce są słynne na cały kraj, jęczmień kupują słodownie największych browarów. Dziś, jeszcze przed wschodem słońca, własnoręcznie wbiłem ostatni słupek tej zagrody – sołtys poklepał dłonią deskę. – O mleko naszych krów będą się zabijać wszystkie okoliczne serowarnie.
Na dźwięk słów o wbijaniu słupka, mężczyzna w płaszczu wybuchnął śmiechem, obnażając swoje zepsute zęby. Piał jak kogut z szeroko rozwartymi ustami, zwracając na siebie uwagę wszystkich zgromadzonych mieszkańców.
– To jakiś wariat! – Stwierdziła jedna z kobiet, głosem który miał udawać szept, ale taki który wszyscy słyszą.
Cała gawiedź wyraziła werbalną i niewerbalną aprobatę, uznając przybysza za wariata. Jedynie Artur Keller stał jak wryty i gapił się na wciąż rozbawionego mężczyznę. Słyszał ten koguci śmiech setki razy, podczas karcianych wieczorów w wojskowej kantynie i pijackich wybryków na przepustkach. Nie spodziewał się, że usłyszy go kiedyś raz jeszcze.
– Zatem tak, widzi pan już że Czarny Dół to wzór dla każdej wsi – Keller próbował opanować zmieszanie i zakończyć rozmowę z dziennikarzem, a potem zająć się niezapowiedzianym gościem. – Czuję, że już nic więcej tu się nie da usprawnić. Ale wiem, że w całym regionie jest wiele takich wsi jak nasza, z ogromnym potencjałem. Wierzę, że przy odrobinie wsparcia każda z nich może prosperować. Do tego chcę dążyć jako poseł.
Dziennikarz skrupulatnie spisał słowa sołtysa, podał mu dłoń, zamienił z nim jeszcze parę słów, po czym odjechał z wioski głośnym i dymiącym automobilem.
Ludzie powoli zaczynali się rozchodzić. Wilhelm De Bondt stał oparty o nowiutki płot, palił skręconego na kolanie papierosa z podłego tytoniu. Część mieszkańców spoglądała na niego podejrzliwie, zastanawiając się czy to wariat z rodzaju tych niegroźnych, czy wręcz przeciwnie.
– Sołtysie, trzeba by wybadać zamiary tego przybysza – powiedziała po cichu pani Szarejko, teraz już ubrana w letnią sukienkę i bez czepka na głowie.
– Spokojnie, zajmę się tym – zapewnił ją Keller. Musiał się tym zająć. De Bondt był kiedyś jego przyjacielem, ale to było dawno temu. Sama jego obecność była niedogodnością, a mogła przerodzić się w spore kłopoty.
Sołtys odczekał aż ludzie rozejdą się do swoich domów. Kilkoro kurtuazyjnie podeszło, pytając o zdrowie i komentując prognozy pogody. Keller poświęcił każdemu chwilę czasu, choć z każdą kolejną minutą był coraz bardziej rozkojarzony.
W końcu zbiegowisko się rozpierzchło, a sołtys mógł podejść do De Bondta i zamienić z nim parę słów. Nie bał się go, choć wiedział że swego czasu był zabijaką. Wiedział jednak też, że ostatnie dziesięć lat spędził w więzieniu, gdzie okropnie wychudł. Gdyby zaszła potrzeba, jednym ciosem złamałby go jak wykałaczkę.
Sołtys spokojnym krokiem podszedł do przybysza. Ten podniósł głowę, w ustach trzymał źdźbło jęczmienia. Musiał go zerwać po drodze.
– Arturito! – Krzyknął z entuzjazmem. – Świetnie wyglądasz. I widzę, że urządziłeś się też całkiem nieźle.
– Wiluś, dobrze cię widzieć – Keller zmusił się do uśmiechu. – Ty z kolei trochę wychudłeś – dopiero gdy wypowiedział te słowa, doszło do niego że ten komentarz mógł być prowokacyjny. Na szczęście De Bondt zareagował śmiechem.
– Nie znam nikogo, kto by przytył na więziennym wikcie – znów wyszczerzył połamane, zaropiałe zęby. – Muszę przyznać, że ostatnie czego bym się spodziewał, to Artura Kellera stawiającego płoty w jakimś siole sto mil od cywilizacji. Co ty tu kręcisz za lewiznę?
– Cicho, Wiluś, nie tutaj. Później, w bardziej ustronnym miejscu – Keller szybko uciszył dawnego kompana, nie chciał bowiem żeby mówił głośno o jakimkolwiek wydarzeniu z ich przeszłości. Nie w miejscu, gdzie ktoś mógł ich podsłuchać.
– Rozumiem, rozumiem, pełna konspiracja. No, ale napijemy się chociaż wieczorem, co? Powspominamy?
– Jasne, bracie, powspominamy – sołtys westchnął i lekko klepnął De Bondta w ramię. – Możesz zatrzymać się u mnie. Mam w domu wolną izbę.
– No, to prowadź!
Prowadził, choć wcale nie chciał. Ostatnie czego teraz potrzebował, to kryminalisty pod swoim dachem. Ale czuł, że musi. Wilhelm De Bondt przesiedział dziesięć lat za serię napadów na banki, a jego wspólnikiem był Artur Keller. Jemu udało się uciec, De Bondtowi nie. Mógł wydać Kellera w procesie i dostać mniejszy wyrok, ale tego nie zrobił. Dlatego sołtys czuł, że nie może go zostawić bez choćby odrobiny uprzejmości. Trochę z wdzięczności, trochę ze strachu.
*
De Bondt urządził się w izbie, która czasem była pokojem gościnnym, czasem magazynem na szpargały. Keller wytłumaczył żonie, że to stary przyjaciel z wojska. Nie pytała o więcej, gdyż zadawanie pytań nie leżało w jej naturze. Od swojego szwagra, niskiego chudzielca, pożyczył trochę starych ubrań, żeby De Bondt nie zwracał na siebie tak dużej uwagi skórzanym płaszczem.
Gdy zapadła noc, sołtys zapukał do izby Wilhelma. W ręku trzymał pękaty baniak z własnej produkcji okowitą.
– Czyż mój nos czuje słodki aromat księżycówki? – Zapytał De Bondt uchyliwszy drzwi. Keller przytaknął i wszedł do środka.
Wypili. De Bondt przez chwilę patrzył na gospodarza, po czym ponownie wyszczerzył zęby.
– To mów, Arturito, co sprawiło że ty, król życia, zrywasz się z łóżka przed wschodem słońca, żeby zbudować płot wokół jakiejś zagrody dla trzody chlewnej?
– Wybiegu dla krów – poprawił go Keller.
– Niech będzie – stwierdził De Bondt i nalał bimbru do kubków. – To ma jakieś drugie dno, prawda? Powiedz mi, że to ma drugie dno.
– Nie, Wiluś, nie ma – Keller wypił, lekko się skrzywił i kilka razy sapnął. – Wszystko co robię, co robiłem przez ostatnie dziesięć lat, było dla rozwoju tej wsi. Dobrobytu mojego i jej mieszkańców.
De Bondt też wypił, przełknął bez skrzywienia. Stukał palcami po drewnianym blacie i kręcił głową z grymasem na twarzy.
– Aż się wierzyć nie chce, że mój dawny kompan, z którym ramię w ramię masakrowałem na wojnie wioski partyzantów, który ze mną napadał na banki, bo chciał żyć po swojemu, wolny i bogaty, dał się jakimś wieśniakom zaprząc do roboty jak muł – De Bondt jeszcze chwilę patrzył na Kellera, po czym się roześmiał. – Zapłakałbym, bo to smutne. Zapłakałbym, gdyby to nie było takie zabawne. Oni nie mają pojęcia o twojej przeszłości, prawda?
– Nie mają. Wiedzą o wojsku, ale bez szczegółów. I tak ma zostać – popatrzył groźnie na De Bondta. – I to nie oni mnie zaprzęgli, a ja ich. Tak, czasem muszę trochę poharować. Dla przykładu. Przez większość czasu to oni harują dla mnie. A gdy zostanę posłem, zaprzęgę do roboty cały ten zapomniany przez Boga region!
De Bondt opanował śmiech. Patrzył na dawnego wspólnika w zbrodniach, ale widział człowieka w masce, który oszukiwał i świat, i samego siebie.
– Oczywiście, oczywiście – powiedział z powagą. – Pozwolisz zatem, przyjacielu, że zostanę tu parę dni i zobaczę na własne oczy, jak to pięknie powozisz tymi mułami.
– Możesz zostać tak długo, jak chcesz – odparł sołtys. – Pod jednym warunkiem.
– To się rozumie samo przez się – przerwał mu De Bondt. – Nie wydałem cię na procesie, nie wydam cię przed twoimi wieśniakami.
Keller skinął głową. Wstał, chciał zabrać baniak z okowitą, ale De Bondt położył na nim dłoń i mrugnął okiem. Gospodarz się uśmiechnął i puścił naczynie.
– Dobranoc Wiluś – powiedział i poszedł spać.
*
To była pracowita niedziela dla sołtysa Kellera. Z samego rana wyruszył z transportem jęczmienia do oddalonej o kilkanaście mil słodowni. Tam spędził dłuższą chwilę na negocjowaniu cen przyszłych dostaw. Gdy wrócił do Czarnego Dołu, słońce chyliło się już ku zachodowi. W domu zmył z siebie brud całego dnia. W łazience marzył tylko o tym, żeby pójść do karczmy i zjeść solidną porcję słynnej niedzielnej pieczeni pana Bauma, właściciela lokalu, popić ją kilkoma kuflami zimnego piwa i pójść spać. Żona poinformowała go, że Wilhelm udał się do karczmy parę godzin temu. Sołtys zaklął pod nosem, bo wiedział że zapewne pije właśnie na jego rachunek.
Zastał De Bondta przy stoliku pośrodku lokalu, otoczonego wianuszkiem młodych dziewcząt, którym opowiadał wojenne historie i pokazywał karciane sztuczki. Na widok Kellera uśmiechnął się i podniósł w górę pełny kufel. Sołtys skinął głową, karczmarz Baum od razu podał mu gorącą pieczeń i piwo.
Keller jadł ze smakiem, a De Bondt, wygrywając drewnianą łyżką o stół rytm, zaczął ruszać się w boki i wykonywać rachityczny taniec. Jedna z towarzyszek uruchomiła zakurzoną szafę grającą i całe towarzystwo zaczęło bujać się w rytm jazzowego przeboju sprzed lat. Keller kręcił głową kończąc posiłek.
– A to jest człowiek – zaczął De Bondt, wskazując palcem na Kellera – który niegdyś wyciągnął mnie spod ognia. Karczmarzu, polejże swojej najlepszej okowity mnie i panu sołtysowi!
Keller zaczął kręcić głową, tłumacząc że jutro musi wstać. De Bondt się tym nie przejął, szedł w kierunku jego stołu z dwoma pełnymi kieliszkami, śpiewając podniosłą pieśń, hymn ich oddziału piechoty morskiej.
Coś drgnęło w Kellerze gdy usłyszał tę pieśń i poczuł zapach destylatu. Najpierw wystukiwał jej rytm o blat stołu, potem zaczął nucić, aż w końcu dołączył do De Bondta i razem odśpiewali wszystkie zwrotki, a potem wypili. Wypili też drugą i trzecią kolejkę. Potem znów zaczęli śpiewać. Czasem tańczyli, czasem rżnęli w karty, czasem wspominali bohaterskie czyny z wojny, choć tych było znacznie mniej niż haniebnych. I cały czas pili. Nastał zmrok, karczma stała się pusta, pan Baum chciał iść do łóżka. Wypili po rozchodniaczku, a Keller zaproponował otworzenie kolejnego baniaka bimbru już u niego w domu.
Chwiejnym krokiem opuścili karczmę i śpiewając sprośne żołnierskie piosenki zakłócali sen mieszkańcom. Keller zachowywał się jakby wstąpił w niego jakiś demon, może od alkoholu, może od wspomnień awanturniczych czasów. Najpierw wyrwał sztachetę z płotu i rozwalił nią gliniane naczynie stojące na ganku domu pani Szarejko. Później chwycił za widły, zniszczył nimi wiszące pod dachem ozdoby, a potem rzucił w pole niczym oszczep. Na końcu, już blisko swojego domu, wysikał się na białą ścianę sąsiada.
Wpadli z hukiem do kuchni, sołtys nalał bimbru do kieliszków. Gdy wypili, Keller zaczął zrywać z siebie koszulę, odsłaniając ściśnięty gorsetem brzuch.
– Miałeś rację Wiluś, zaprzęgłem się do roboty jak ten muł, ale dość tego! Dość! – Krzyczał, ściągając z siebie gorset. Owłosiony brzuch zaczął odstawać, wisząc powyżej pasa.
De Bondt uśmiechał się i walił otwartą dłonią w stół, popijając bimber prosto z baniaka.
– Tak, to jest właśnie Arturito, którego kochałem!
Keller chwycił się za czuprynę, pociągnął ręką i zdarł z głowy perukę. Ukazał swoje przerzedzone włosy i łysy placek na potylicy.
– Ogól mnie, Wiluś! Dość udawania, czas przyjąć upływ czasu z godnością!
De Bondt przytaknął, wstał i zaczął mydlić głowę kompana. Obaj cały czas popijali, Wilhelm ostrzył brzytwę na pasie sołtysa.
– Okropnie mnie denerwuje jeden sąsiad, wiesz Wiluś? – Wybełkotał Keller. – Cokolwiek nie zrobię, on krytykuje.
– Jutro go zabijemy – odpowiedział spokojnie De Bondt. – Powiesimy go na latarni dla przykładu.
Podszedł do Kellera z brzytwą i trzymał ją chwiejną ręką nad namydloną głową.
– Chyba jestem zbyt pijany na golenie – stwierdził, ale nie uzyskał odpowiedzi. Keller zasnął na kuchennym krześle.
*
De Bondt obudził się na kuchennym stole. Światło wywoływało ból w oczodołach, w ustach miał pustynię. Podniósł głowę i zobaczył Artura. Na głowie znów miał perukę, akurat sznurował gorset.
– Co robisz, przyjacielu? Mieliśmy iść i ubić twojego sąsiada – powiedział De Bondt zachrypniętym głosem.
– Nie wygłupiaj się Wiluś. Pijackie gadanie. Dziś poniedziałek, muszę przeprowadzić krowy z łąki do nowej zagrody – odrzekł sołtys, też zachrypnięty.
De Bondt wstał ze stołu, jakby te słowa naładowały go energią.
– Pijackie gadanie? Wczoraj po raz pierwszy od dekady byłeś w końcu sobą! I co, nie było ci dobrze? Wolisz znów być jak ten muł?
– Ech, Wiluś – westchnął Keller. – Zrozum, że jedyną drogą do sukcesu jest samodyscyplina. Bez niej byłem łajdakiem. Nawet wojskowa dyscyplina nic mi nie dała, bo była mi narzucona odgórnie. Jeśli ktokolwiek założył mi uprząż, byłem to ja sam.
– Byłeś łajdakiem, owszem. Ale byłeś też człowiekiem, z którym chciało się spędzać każdą wolną chwilę. Teraz jesteś nudną karykaturą samego siebie.
– Może i jestem nudny, ale przynajmniej mieszkam w pięknym domu, a niedługo będę posłem – Keller dumnie wypiął pierś. – Ty z kolei jesteś bezzębnym bandytą, który śpi pod mostami okryty starym płaszczem, a niedługo znów wyląduje w więzieniu.
Trudno powiedzieć czy to komentarz o zębach, bezdomności, czy więzieniu sprawił, że De Bondt napiął wszystkie mięśnie i chwycił za rzuconą poprzedniej nocy na podłogę brzytwę. Wziął ręką zamach, gotowy przeciąć Kellerowi tętnicę. Sołtys był jednak szybszy. Chwycił w dłoń żeliwną patelnię i jednym ciosem pozbawił De Bondta przytomności.
*
– Przyznaję moi mili, dałem się ponieść pokusie – głos Kellera zaczął dochodzić do uszu budzącego się De Bondta. – Alkohol jest dla ludzi, ale trzeba znać umiar. Niestety, odwiedziny starego przyjaciela pozbawiły mnie tej cnoty. Za to was wszystkich przepraszam.
De Bondt otworzył oczy. Leżał związany i zakneblowany na środku wiejskiego placu. Wokół zgromadzeni byli niemal wszyscy mieszkańcy Czarnego Dołu. Keller stał nad nim i przemawiał do tłumu.
– Samo upicie się to nie grzech. Ale wandalizmu w naszej wsi tolerować nie możemy. A ten oto człowiek, całkowicie pijany, dokonał zniszczeń w kilku domostwach. Oddał mocz na ścianę domu mojego sąsiada. I jakby tego było mało, dziś rano próbował mnie okraść!
De Bondt patrzył na Kellera i dostrzegał sadło miejscami wystające spod gorsetu. Zebrało mu się na śmiech.
– Próbę kradzieży miłosiernie mu wybaczam, ze względu na stare czasy. Ale za wandalizm musi ponieść karę. Poddaję zatem głosowaniu, kto z państwa jest za skazaniem Wilhelma De Bondta na banicję?
Tłum zaczął przytakiwać z aprobatą, wszyscy zgromadzeni podnieśli ręce.
– Zatem postanowione. Oskar, Hubert, załadujcie skazanego na wóz!
Dwóch osiłków bez trudu podniosło De Bondta i posadziło go na drewnianej furze. Keller przywiązał do dyszla dwa pasy i uformował z nich uprząż, którą obwiązał swój potężny tors. Zaczął ciągnąć wóz głównym traktem, kierując się na wschód.
De Bondt patrzył na Kellera w uprzęży, ciągnącego furę niczym muł pociągowy. Mimo knebla wsadzonego w usta, nie mógł opanować śmiechu. Śmiał się jak opętany, a materiał wsadzony w usta zbyt głęboko, zjeżdżał coraz niżej do gardła. Brakowało mu tlenu, dławił się, kaszlał, ale cały czas się śmiał, zastanawiając się czy Keller specjalnie wepchnął mu knebel tak głęboko.
Obraz: Claude Monet „Rue de Village”