Uprząż
Tekst zgłoszony do nas w Zimowym konkursie na opowiadanie.
W jej mieście mówiło się, że liczą się rodzina i pieniądze.
Ona nie miała ani jednego ani drugiego. Gdy skończyła dwadzieścia jeden lat, wyprowadziła się z domu, a mniej więcej czterdzieści, kiedy zrozumiała, że nigdy nie będzie jej stać na własny. Jej życie nie obfitowało w szczególnie znaczące wydarzenia, dni były raczej podobne i mijały w spokojnym, równym tempie. Nie wyróżniała się urodą ani wzrostem, nie była też specjalnie błyskotliwa. Nie można powiedzieć, że była tą z dziewczyn, które rosną i pięknieją jak kwiat czy ptak. Z wiekiem robiła się tylko większa i bardziej nieśmiała. Lubiła bezruch, lubiła posiedzieć sobie na fotelu i poczekać, aż minie godzina albo dwie. Zatrzymywała wtedy wzrok na wybranym przedmiocie, jakby jego codzienna obecność umykała jej uwadze. Wgapiała się nieruchomo w talerz czy satynę wyłączonego monitora i patrzyła. W jej głowie nie zachodziły wtedy szczególnie istotne procesy.
Jej życie nie wstrząsnęło życiem nikogo innego, ona też raczej nie zaznała od kogoś wyjątkowego zainteresowania. Ludzi traktowała z wyraźną rezerwą, starając się nikomu nie podpaść, ale też z nikim bliżej nie zaprzyjaźnić. Była to kobieta prosta w osądach – co, przyznać należy, można potraktować jako zaletę. Sądy te jednak wypowiadała z rzadka i zazwyczaj do siebie, mrucząc pod nosem, a jej wargi lekko drżały przyprószone delikatnym, czarnym wąsikiem.
Była. To jedyne definitywne określenie, którego można by w odniesieniu do niej użyć. Czuję się w obowiązku dodać, że prawdopodobnie o niewielu ludziach można tak dziś powiedzieć.
Opowieść o niej w tym momencie wydawać się może nudna lub nawet irytująca. Nikogo nie interesują postacie bezbarwne, pozbawione cech szczególnych, nałogów (nie piła i nie paliła, nigdy nie sięgnęła po narkotyki) czy widocznej niepełnosprawności. Interesują nas ludzie kolorowi i głośni, wybrakowani lub w jakiś sposób ułomni, których życie będzie przypominało nam o tęsknocie za nieznanym albo będzie srogim przykładem tego, jak żyć nie powinniśmy. Cóż, jej życie nie było jednym ani drugim – nie interesowało nikogo.
Wiodła życie, jak powiedziałam, jednorakie, szare na szarym.
Zmieniło się to pewnego listopadowego dnia, kiedy pojawiła się w domu ciotki Zofii. Zofia była damą. Urodzona w 1911 roku, w dobrej ziemiańskiej rodzinie nauczycieli, nie miała w sobie ani jednej niewyraźnej krawędzi i ani jednej smugi szarości, i mimo wrodzonej elegancji oraz smukłej sylwetki czapli, nie traktowała życia zbyt poważnie. Śmiała się głośno i serdecznie. Ponad wszystko wielbiła ciężką pracę i kochała bliźnich. Ciotka Zofia, choć nigdy o tym nie opowiadała, otruła w młodości dwóch Rosjan, którzy przyjechali odebrać jej dom. Kompletnie pijanych napoiła wodą z wazonu po konwaliach. Ciała utopiła w bagnach okalających jej rodzinny Grunfeld. Dom i tak straciła, ale niechętna kolejnemu starciu z wojskowymi, spakowała wcześniej walizki i wyjechała do Bergfeld, by zamieszkać w kamienicy swojego kuzyna. Kuzyn, u którego mieszkała, jeździł przed wojną na safari, był amatorem polowań i wszelkiej przemocy wymierzonej w zwierzęta. Jego miłość spowodowała, że kamienica, w której mieszkali, nie wyglądała jak żadna inna w tym mieście.
Można więc powiedzieć, że tego listopada spotkały się osobowości zupełnie odmienne. Ona i ciotka Zofia.
Nie jest to przypadek specjalnie rzadki, powszechnie wiadomo, że lubią ze sobą przebywać Ci, którzy w drugim człowieku odnajdują własne niedostatki. Piękne kobiety mają niezbyt urodziwe przyjaciółki, ekstrawertycy zastygają w chwilowej kontemplacji przy swoich cichych, cienkich jak pergamin znajomych. Zachodzi pewnego rodzaju osmoza, przelewanie jednego w drugie, zasysanie sił. Ciągnie nas do siebie to, co różne – i choć banalnie to brzmi, to samo nie pozwala nam ze sobą zostać. Być może plan, nałożony na nas jasną dłonią stworzenia, nie przewidział przypadku posiadania niedoboru lub nadmiaru, i tak, strachliwi jak młode zające, dobieramy się w dziwaczne pary, by zlepić z dwóch istot jedno porządne stworzenie, które finalnie i tak stacza się w wieczność głową w dół.
***
Tak więc, był listopad a ona płakała na przystanku autobusowym, gdy podeszła do niej kobieta-czapla i cmoknęła:
Nikt nie może tak stać na przystanku i płakać jak gelejza. Mieszkam blisko, trzeba Cię wytrzeć i dać herbaty.
Nie wiedziała kim jest gelejza, ale sądząc po brzmieniu tego kleistego słowa, była gelejzą z pewnością. Jako że nigdy nikomu się nie sprzeciwiła, ujęła tę wysoką damę pod pachę. Ruszyły przez rozmazane deszczem miasto przyklejone do siebie jak dwie szare ćmy.
Pod kamienicę trafiły po chwili. Był to wysoki budynek ze spadzistym dachem i ryzalitem na trzy piętra. Na ostatnim paliło się światło. Zrozumiała, że stoi przed domem bogatym, w którym ludzie żyją inaczej niż żyli jej rodzice. Nabrała powietrza i postanowiła nie dać po sobie poznać, że drżą jej kolana.
Patrzyła, jak Zofia wyciąga z lakierowanej torebki pęk ciężkich kluczy i z werwą otwiera drzwi do sieni. Stała za nią, jak dziwaczny, niepasujący do wzoru cień. Sień była wysoka, wyścielona drewnianymi panelami z rzeźbionym roślinnym wzorem. Na jednym z nich ktoś topornie przykręcił plastikowy domofon w kolorze kości słoniowej. Przez zbyt duży nacisk siły, spod śrub domofonu biegły w obu dolnych rogach małe pęknięcia i szczerbiły gładką powierzchnię. Zofia nacisnęła czarny guzik i głośno zwróciła się do sitka słuchawki:
– Otwórz mój drogi, to ja, prowadzę zbłąkanego wędrowca.
Usłyszały dźwięk zwalnianego zamka i weszły do środka.
Zofia zapaliła światło. Wypłynęło z ogromnego plafonu sufitowego i zalało klatkę schodową. Była to klatka jeszcze przedwojenna, szeroka i otwarta na wysokość budynku. Zmatowiona od obcasów ceramiczna posadzka ułożona była w gorsecik, esowate płytki wiły się w symetryczne wzory i sprawiały wrażenie falistych ruchów rybich ogonów. W rogu stało pianino. Wybłyszczone pedały tliły się żółtym, zgaszonym blaskiem. Przy schodach, wzdłuż ściany stał stos wiklinowych koszy. Niektóre były wyszczerbione, dziurawe, z ich rączek sterczały połamane pędy. Inne przepastne, brzuchate, starannie zaplecione stanowiły fasadę tej dziwacznej piramidy. Kosze ułożone były jeden na drugim, zdawały się mieć konstrukcję lekką, lecz pewną, zastygłą w ustalonej przez czas bryle, którą sukcesywnie pokrywał kurz.
Pachniało pastą do podłóg, drewnem i czymś znanym, ostrym, piżmowym. Stopy stawiała ostrożnie, schody widać było, że miały już swoje lata i z brzegowych listewek wystawały pokrzywione łebki gwoździ. Nietrudno było o potknięcie, a przecież trzeba pamiętać, że już raz została nazwana gelejzą i po takim pierwszym wrażeniu niełatwo będzie jej sprawić wrażenie osoby chociażby rozsądnej.
W końcu wspięły się na trzecie piętro i stanęły przed lekkimi, drewnianymi drzwiami z firanką w szybie.
Moment ten zapamiętała na zawsze. Miał od tej pory do niej wracać w snach i epizodach głębszego poruszenia. Towarzyszyć w czasie letnich rozmyślań i długich podróży pociągiem. Miał być przyczynkiem do wszystkiego, co w konsekwencji doprowadziło do jej upadku. Mówią, że złu nie da się spłacić długu w ratach, lecz mimo to zło bez przerwy taką właśnie możliwością kusi. Było jednak zbyt wcześnie, by zrozumieć, że właśnie oto stała się wartością w czyjejś rozgrywce o wieczność.
Na ścianie klatki schodowej, zaraz przy drzwiach wejściowych do mieszkania, wisiał wypchany krokodyl nilowy. Mierzył z pewnością ponad cztery metry i był najwspanialszą demonstracją natury, jaką kiedykolwiek widziała. Natura objawia się nam często w śmierci, choć tej jej twarzy widzieć nie chcemy, jej nieustępliwa obecność budzi w nas lęk.
Łapy krokodyla rozpięte były na poprzecznej belce, gad został ukrzyżowany i powieszony łbem w dół. Miał prawdziwe zęby, których bardzo chciała dotknać.
– Nazywam go John, myślę, że to odpowiednie imię dla krokodyla – Zofia odwróciła się do niej z lekkim uśmiechem, przeciągając samogłoski.
– To odpowiednie imię, krótkie i zagraniczne. Można też je z łatwością przetłumaczyć na Jan – wyrecytowała, patrząc w zielone oczy z polerowanego szkła.
– Tak, mój kuzyn miał na imię Jan. To on go upolował.
– Jest przepiękny.
– BYŁ. Był przepiękny, moja droga. – głos Zofii szybko się zmienił.
Weszły na korytarz. To był ciemny, długi korytarz, z takich, po których nikt nie chce chodzić nocą do kuchni po kubek zimnej wody.
– Czego się napijesz? Może być herbata z cytryną?
Mieszkanie było urządzone w stylu przedwojennym. Fornirowane meble pachniały sosnowym olejkiem, dębowy stół przykryty był ażurowym obrusem jak lekką warstwą pierwszego śniegu. Obrazy na ścianach zdawały się obserwować ją w najdrobniejszym szczególe, choć czuła że jest to spojrzenie łaskawe, ciekawskie, jak od kogoś, kto dawno nie widział drugiego człowieka. W rogu pokoju, na trzech masywnych nogach, stało pozłacane, rzeźbione w winorośle lustro. Krysztalowa tafla zaszla delikatną mgłą, choć wciąż obejmowała całe pomieszczenie, duplikując je w lekkim przekrzywieniu.
Przejrzała się w nim. Kurtka pod wpływem deszczu zaczęła się pienić – spomiędzy szwów wypływały bąbelki, prawdopodobnie źle wypłukała ubranie z detergentu. Włosy przyklejone do skroni miały ciemniejszy niż zazwyczaj, jednak tak jak zawsze – mysi kolor. Wyglądała jak ktoś, kto może mieć zarówno trzydzieści jak i pięćdziesiąt lat. Miala dwadzieścia trzy.
– Jaki nosisz rozmiar? Czterdzieści? – Zofia wróciła z naręczem swetrów i spódnic.
– Tak, może być, dziękuję – odparła, choć nie miała ochoty się przebierać. Stała wciąż przy drzwiach, niezdolna do swobodnych ruchów.
Nie miała ochoty zdejmować swojej brzydkiej kurtki w tym domu, w którym z pewnością sto lat temu grano w bilard i gry karciane, których nazwy nie przetrwały do dzisiejszych czasów. Mimo to, poczuła ulgę, kiedy gęsty wełniany sweter pogryzł ją w zmarznięte ciało.
Zofia miała tę niezwykłą umiejętność bycia zawsze sobą, co powodowało, że traktowała ją jak każdego – z wyważoną czułością. Nie ciągnęła za język, nie pytała o rodzinę. Opowiadała za to dużo o swoim życiu, wyjazdach na safari, pracy nauczycielki geografii. Była zabawna w sposób właściwy ludziom dowcipnym z natury, śmiała się bowiem spontanicznie i nie próbowała jej rozśmieszać na siłę. Czasem zdradzały ją oczy, szukajace zrozumienia i przytaknięcia na zdania, które rozmyślnie urywała w połowie. Sprawiała wrażenie osoby eleganckiej, choć groźnej, nierozliczonej z jakichś swoich spraw.
Siedziały przy stole, z palcami ułożonymi na szklankach. Obie w podobnych ubraniach, pachnące tak samo. Wokół nich, na ścianach wisiały poroża antylop i kły guźców, wypreparowane czaszki małp, serpentyny skór węży. Nad rzędem niewielkich czaszek ze ściany wyrastała ogromna glowa nosorożca, jego skóra była twarda i matowa jak zastygnięta lawa. Na wąskiej ścianie wykuszu, między plątaniną paproci, powieszono kompozycję ze skorup pancerników, wyglądały jak suche, łuskowate kokony. Nad drzwiami, na dużych hakach, wisiał miecz ryby piły. Był to widok w jakiś sposób zachwycający, choć z pewnością też groźny. Wysoki, przestronny pokój był jak ogromna klatka na martwe zwierzęta i dwie, niewielkie kobiety.
– Bałabym się tu zasnąć – rzuciła, wpatrzona w matowe fałdy skóry nosorożca. Zofia również spojrzała na zwierzę.
– Przywykłam. Przez wiele lat miałam sny, w których wszystkie te zwierzęta schodzą se ścian, wyszarpują skóry z gwoździ i włażą do mojego łóżka, żeby mnie zmiażdżyć. Później zaczęłam o nich myśleć, jak o pośrednikach odległych bogów. Cóż bowiem radośniejszego od wiary w bóśtwo, trzymające pieczę nad domem! – zaśmiała się, odchylając głowę do tyłu.
– Martwe bóśtwo – odważyła się rzucić w przestrzeń.
– A tak, martwe. Czyż nie wszyscy nasi bogowie są dziś martwi? – Zofia wstała, by pogłaskać ogromną arę, przytwierdzoną do blatu gazetownika.
Dochodziła północ, a one wciąż rozmawiały. Dom zdawał się zapadać w ciemność, zastygać spokojem gaszonych lamp ulicznych, cichł przytłumiony chłodem, jaki wylał się tego wieczora na podwórze. Oglądały fotografie z wypraw kuzyna do Indochin i Afryki. Na dziesiątkach niewielkich obrazków królowały skóry, zęby, pazury i pancerze. Gdyby znalazł się malarz, który sportretowałby te dwie kobiety, usypane z różnej ziemi, ulepione z innych dłoni, namalowałby obraz zachwycający, z tych, których piękno odkrywa się w czasach, kiedy wszyscy, o których opowiada dawno nie żyją.
Poczuła zmęczenie prawie nad ranem, wtulona w pierzynę jak w głęboki wąwóz miękkiego lądolodu, puścila swoje myśli wolno. Czy została tu przyniesiona, przypłynęła na maleńkiej krze, wydartej z kartki papieru w kratkę, a może dotarła tu na grzbiecie krokodyla o szklanych, niewidzących oczach? Czekała, aż złowrogi oniryzm tego miejsca oswoi powszedniość dnia, który zaraz miał nadejść. W jej głowie po raz pierwszy od dawna zamieszkały myśli abstrakcyjne, nie zawierające początku ani końca, nie oczekujące wydarzania się logicznych następstw. To dogasanie nocy, zmierzch ciemności i przepowiednia dnia, stały się dla niej początkiem czegoś niezrozumiałego, czegoś, co w przyszłości spowodowało, że zapadła się w sobie jeszcze bardziej, skuliła jak ranne zwierzę. W jej żołądku zamieszkał ptak, który już zawsze miał się w niej tłuc.
Okno miała uchylone, zwinięte suche liście paproci szeleściły pod etażerką jak spłoszone myszy.
– Tak boisz się banału doświadczanego na własnym przypadku, tymczasem jak śmieszny jesteś w uprzęży, którą założyłeś dla tego świata – powiedziała, a jej wargi lekko drżały przyprószone delikatnym, czarnym wąsikiem.
Obraz: Rudolf von Alt „Interior still life with a girl, flowers and vegetables”