Wykroczenia przeciwko świętemu spokojowi
Lato to okres, kiedy moja produktywność wyjeżdża na wakacje pod palmą i zostawia mnie samą w domu na kilka miesięcy. Bez niej trochę mi się nudzi, ale co ważniejsze, nie ma kto zaopiekować się moim czasem, który snuje się po mieszkaniu, okazjonalnie wyciera kurze i zaprasza mnie na wielogodzinne drzemki. Z rana też włącza mi telewizor, by oglądać ze mną wielogodzinne maratony programów paradokumentalnych.
Odpalam stację, o którym wiem, że od jedenastej nadaje powtórki programów patykiem po życiu pisanych, a od siedemnastej emituje nowe stare odcinki tych samych programów. Nazywam je nowymi starymi odcinkami, ponieważ od tych porannych nie różnią się znacznie linią fabularną, może poza tym, że kuzyn jest bratem i zdradza swoją przyrodnią siostrę z panią sklepową, a nie z lokalną fryzjerką.
Z powyższej narracji czytelnik łatwo może wywnioskować mój stosunek do owych programów. Czasami, gdy czuję się ciężko i grubo, to odpalam reality show o otyłości, by poczuć się lżej, a jak czuję się głupio i leniwie, to włączam program, którego bohaterowie zazwyczaj inspirowani są Hiobem, tyle że z laickim zacięciem i warsztatem aktorskim nabytym podczas występów tańca regionalnego na dniach gminy. Zresztą, moja teoria jest taka, że oni wcale nie chcą grać w tych programach, ale ktoś musi się poświęcić w imię rozrywki całych mas ludzi przed telewizorami. Ci biedni para-aktorzy muszą się wikłać w te wszystkie tragikomiczne konstelacje zdarzeń, abym ja, oglądając te wyczyny w mojej chatce na obrzeżach miasta, mogła utwierdzić się w przekonaniu, że jestem głupia, ale przecież nie aż tak głupia. Że owszem, wielokrotnie mi mężczyźni nawijali makaron na uszy i, owszem, zdarzało się, że im wierzyłam, ale na takie bzdury, co ten jej nagadał, to nawet ja bym się nie nabrała. Długów co prawda nigdy nie miałam, ale gdyby się zdarzyło, że bym miała, chociaż przecież jak bym mogła mieć, ale jakby się jednak trafiło, to na pewno bym tak idiotycznie nie postąpiła, bo to wystarczy mieć zdrowego rozsądku tyle, co brudu pod małym paznokciem, żeby się zorientować, że tak robić nie należy.
Popijam więc herbatę i delektuję się słusznością własnych wyborów życiowych, tą stoicką mądrością, którą wykazuję się na codzień, wyważoną roztropnością, która za rękę przeprowadza mnie na zielonym świetle przez drogę życia. Jak to dobrze, że tocząc moje małe i duże sprawy nie rzucam się pod ciężarówkę, przebiegając przez środek obwodnicy w godzinach szczytu, tak jak robi to kobieta, która prosi swoją siostrę bliźniaczkę, by udawała ją przed jej narzeczonym przez weekend, w czasie kiedy ona jedzie z kochankiem do Sopotu.
Mimo to, gdzieś przy przedostatnim łyku rumianku, w trakcie ostatniej przerwy reklamowej, zaczynam zastanawiać się, czy moja błoga satysfakcja jest w pełni słuszna. Bo co takiego ja niby robię? Czy nie jest tak, że każdy mój dzień wygląda niemal identycznie? Że codziennie wstaję o to tej samej godzinie, by zjeść praktycznie takie samo śniadanie i wypić kawę z french pressa w chabrowej filiżance z ceramiki bolesławieckiej, do której odczuwam transgeneracyjny sentyment, bo to z rodzinnych strony mojej mamy? Autobusem zawsze 182 albo 152, w zależności gdzie jadę, bo jeżdżę z reguły w dwa miejsca, pociąg ulubiony o 8:07, bo taki ani za wcześnie ani za późno, druga kawa w okolicach dwunastej, razem z drugim posiłkiem, najlepiej półpłynnym, obiad o piętnastej, włosy myję w poniedziałki, środy i soboty, zawsze z rana, siłownia w poniedziałki, środy i niedziele, ewentualnie piątki, jak któryś dzień mi wypadnie, taki plan awaryjny, by nawet nieprzewidywalne zdarzenia mogły stać się częścią rutyny. Jestem zadeklarowaną wyznawczynią świętego spokoju, każdego dnia zmawiam do niego litanię i składam swoje rutyny w ofierze na ołtarzu przewidywalności. Kult ten wyssałam z mlekiem matki, która w całym swoim życiu życzyła sobie tylko świąt spokojnych, wakacji spokojnych, spokojnego wieczoru i zwiastowania świętego spokoju, kiedy pytałam, gdzie dokładnie w spiżarni położyła pomidory w puszcze.
U mnie codziennie dzieje się ten sam dzień, zmienia się tylko pogoda, a prawdziwe życie dzieje się w programach paradokumentalnych. Oni w ciągu tygodnia wyrabiają normę przeżyć i adrenaliny na dziesięć lat mojego życia, jeśli zsumowałabym wszystkie przyspieszone uderzenia serca z okazji zmiany trasy autobusu przy utrudnieniach ruchu. Cała moja zgryźliwość w stosunku do drewnianej gry aktorskiej i nierealnych zbiegów okoliczności wynika z głęboko skrywanej zawiści, że jedzą śniadania o różnych porach i sypiają z różnymi ludźmi, że różnie im się dzieje w różne dni. Jako że z natury bywam raczej strachliwa, brakuje mi odwagi by zaromansować z moim kuzynem, poza tym mieszka daleko, więc codziennie z rana, zanim przystąpię do rytuałów, napawam się namiastką prawdziwego życia w programach paradokumentalnych.