Amazończyk: Historia mojego życia (5)
Wydobyliśmy tony skał, kamieni i lepkiej gliny, zanim dotarliśmy do źródła czystej wody. Tak powstała pierwsza studnia w Novo Airao. Mieszkańcy ze zdumieniem stwierdzili, że woda ze studni jest o wiele lepsza niż z rzeki. Pytałem, dlaczego wcześniej tego nie zrobili. Odpowiedzieli, ze wzruszeniem ramion, że przyzwyczaili się do czerpania wody z rzeki. Nawet nie pomyśleli o innej możliwości. Kopanie dziury w ziemi uznali za bezsensowny wysiłek, skoro tak dużo wody płynie obok. A w porze deszczowej jest jej wielokrotnie więcej. Wylewa się ze swojego ogromnego koryta i zalewa okolicę aż po widnokrąg. Dlaczego mieliby robić inaczej? Wodę z rzeki pili rodzice, pili dziadkowie i wszyscy jakoś dożyli do śmierci.
Pierwszy raz spotkałem się z tak wielkim fatalizmem.
— Śmierć na pewno przyjdzie, prędzej czy później. Ale czy nie lepiej, gdy zrobi to później? Zgodzicie się ze mną?
Po namyśle, zgodzili się, choć niechętnie. Szybko przekonali się jednak do wody ze studni. Zauważyli, że jest nie tylko smaczniejsza, ale również zdrowsza. Dolegliwości żołądkowe niemal z dnia na dzień stały się rzadkością.
Następnie wybudowaliśmy kościół, czyli drewniany barak. Marzyliśmy jednak o czymś solidniejszym. Drewniane budynki były nietrwałe. Głównie za sprawą robactwa, które traktowało je jako swoją potrawkę.
Chcieliśmy kościoła z cegły, ale nie mieliśmy cegły. W promieniu ponad stu kilometrów nigdzie nie można było jej kupić. Zresztą i tak nie było za co.
Ktoś mi powiedział, że w okolicy jest jedna cegielnia. Ucieszyłem się. Ale tylko na chwilę. Cegielnia, z powodu braku gliny, była nieczynna. Właściciel właśnie organizował swoją przeprowadzkę do Manaus. Poprosiłem go, a właściwie ubłagałem, by jeszcze został jakiś czas w Novo Airao. Jak długo?
— Niedługo. Szybko znajdziemy odpowiednią glinę – zapewniłem.
Roześmiał się. Powiedział, że jestem szaleńcem lub marzycielem. Przecież on szukał gliny i nic nie znalazł, chociaż zna się na tym lepiej niż jakiś ksiądz. Mimo wszystko został.
W poszukiwania włączyli się niemal wszyscy mieszkańcy Novo Airao. Najskuteczniejsi okazali się najmłodsi. To oni odkryli wielki pokład gliny, gdy zauważyli, że ich boisko piłkarskie ma ceglasty kolor. Chociaż cieszyli się z powodu znalezienia gliny, to jednak martwiła ich utrata boiska. Później urządziliśmy im gdzie indziej znacznie większe.
Od rana do wieczora woziliśmy do cegielni glinę na taczkach i na czym się tylko dało. Gliną zapłaciliśmy za cegły.
W krótkim czasie wymurowaliśmy kościół, szpital i wiele innych budynków. Novo Airao zmieniało swój wygląd. Ja też się mocno wtedy zmieniłem. Po raz pierwszy zachorowałem na malarię. Źle to zniosłem. Zresztą nie znam nikogo, kto by zniósł dobrze tę chorobę. Gorączka, ból głowy, dreszcze i wymioty sponiewierały mnie. Włosy wychodziły mi z głowy garściami. Kiedy poczułem się lepiej i przyjrzałem się sobie w lustrze, stwierdziłem, że jestem żółty. Nie tylko skóra, ale również oczy zmieniły kolor. Zamiast białek miałem żółtka.
Dopiero w trakcie budowy szpitala uświadomiliśmy sobie, że w naszej osadzie nie ma ani jednej pielęgniarki z prawdziwego zdarzenia, nie mówiąc już o lekarzu. Nie było też prądu. Zwróciłem się o pomoc do moich pallotyńskich przełożonych, by kupili generator prądotwórczy. Odpowiedzieli, że to przekracza ich możliwości. Arcybiskup Manaus powiedział mi mniej więcej to samo, chociaż innymi słowami:
— Człowieku! Czego ty ode mnie chcesz?! Pomyliłeś biskupstwo z Palacio Rio Negro! Czy ja wyglądam na gubernatora?!
Powiedziałem, że nie wygląda, chociaż nie miałem pojęcia jak wygląda gubernator. Wiedziałem jednak, że nazywa się Joao Walter, a Palacio Rio Negro jest jego siedzibą. Jeszcze tego samego dnia poszedłem się do niego. Musiałem go zobaczyć i powiedzieć mu to, co już wielokrotnie powtarzałem w różnych instytucjach. Zawsze bezskutecznie.
Siedziba gubernatora jest jednym z najładniejszych budynków w Manaus. Wygląda jak rezydencja na rzymskim Awentynie. Zresztą Włoch ją projektował, a właściciel, niemiecki baron kauczukowy, nie liczył się z pieniędzmi, dopóki nie zbankrutował. Wtedy jego siedzibę przejęło brazylijskie państwo.
Trafiłem na dobry moment. Gubernator nie miał nic pilnego do roboty. Lubił zostawać w biurze po godzinach pracy i rozmawiać z ludźmi. W domu nikt na niego nie czekał. Nie miał ani żony, ani dzieci. Kochanki też nie miał. Takie rzeczy w Amazonii są wszystkim wiadome. Dokładnie wypytał mnie o moją pracę w Polsce i we Francji. Najprawdopodobniej sprawdzał, czy nie jestem komunistą. Ówczesny brazylijski rząd był na tym punkcie przeczulony. Skakał z tematu na temat. Spytał mnie nawet o mój pogląd na francuską filozofię. Zaskoczył mnie tym pytaniem. Chciałem przyznać się do mojej znajomości z francuską Polką, która pasjonowała się filozofią. Rozmyśliłem się. Obawiałem się, że będzie drążył ten temat. Powiedziałem natomiast, że przeczytałem kilka książek modnych filozofów i za każdym razem spotkało mnie rozczarowanie. Rozwiązywanie problemu zdań warunkowych nie było dla mnie problemem. Współczesna filozofia wydała mi się skrajnie sprofesjonalizowana, oderwana od życia i potwornie nudna. Moje odpowiedzi uspokoiły gubernatora. Zaczął wypytywać mnie o moją rodzinę. Zaciekawiła go wiadomość, że mój brat zginął w Auschwitz.
— Był dywersantem? – spytał.
— Nie. Przyjaźnił się z Żydem.
Przyjrzał mi się uważniej.
— W jaki sposób Niemcy dowiedzieli się o tym?
Często słyszałem to pytanie. Zresztą sam je sobie zadawałem. Ale po raz pierwszy poczułem wstyd. Może dlatego, że spytał mnie o to obcokrajowiec?
— Ktoś doniósł. Chyba sąsiedzi – powiedziałem.
Pokiwał głową. Poczęstował mnie cygarem. Odmówiłem. Zapalił i dmuchnął dymem. W powietrzu przez moment unosiły się białe obwarzanki. Przyglądał im się z przyjemnością. Zauważyłem, że czeka na wyraz uznania z mojej strony. Bardzo potrzebowałem jego pomocy, więc powiedziałem, że dym cygara unosi się jak aureole świętych. O obwarzankach nie wspomniałem. Moje słowa przypadły mu go gustu, skoro natychmiast poczęstował mnie lampką wina. Tego nie odmówiłem. Mówił powoli i wyraźnie, abym wszystko dobrze rozumiał.
Zrozumiałem, że jest gorliwym katolikiem. Pewnie dlatego spodobała mu się wzmianka o aureolach. Później opowiadał o tym, jak walczył we Włoszech z faszystami w czasie drugiej wojny światowej. Broni używał rzadko i chyba nikogo nie zabił. Nie dlatego, że nie chciał, ale nie miał okazji. Z wykształcenia był inżynierem więc zawsze przydzielano go do oddziału inżynieryjnego. Po wojnie został w wojsku i dosłużył się stopnia pułkownika. Kiedy przeszedł na emeryturę, prezydent mianował go gubernatorem Amazonii.
Narastał we mnie niepokój. Wprawdzie gubernator opowiadał ciekawe rzeczy, ale nic nie wspominał o pomocy dla Novo Airao. Ile razy chciałem wrócić do tego tematu, tyle razy wchodził mi w słowo, kontynuując swoją opowieść o wojnie i wojsku. Miał dużą wprawę w sympatycznym zbywaniu petentów. Po dwóch godzinach zrozumiałem, że nic nie wskóram. Podniosłem się z fotela i ukrywając rozczarowanie, podziękowałem za miłe przyjęcie. Wtedy, jakby nigdy nic, gubernator powiedział:
— A co do Novo Airao… Wszystko będzie załatwione.
Kilka miesięcy później, Joao Walter zjawił się w Novo Airao, by osobiście zainaugurować działanie agregatora prądotwórczego, szpitala i studni, choć ta ostatnia służyła już mieszkańcom. Ja odprawiłem mszę, a gubernator powiedział kazanie. Mówił tak, jakby wydawał rozkazy. Przynajmniej było krótko i na temat. Później pokropiłem wszystko wodą święconą, a na zakończenie zasiedliśmy do posiłku na głównym placu naszego miasteczka.
Najbardziej cieszył mnie widok lekarza i pielęgniarek. Przyjechali z Manaus. Usadowiłem ich na honorowym miejscu obok gubernatora. Należało im się to. Czekało ich dużo ciężkiej pracy.
Kiedy gubernator odpłynął do Manaus, zaczęły się tańce. Po raz pierwszy trwały do późnej nocy. Było to możliwe dzięki elektrycznemu światłu. Dorośli skakali z radości jak małe dzieci. Kobiety zaciągnęły mnie do tańca. Opierałem się. Nie dlatego, że księdzu nie wypada tańczyć. Po prostu kiepsko mi to wychodziło. Nigdy nie byłem dobrym tancerzem. Z opresji wybawiły mnie dzieci i wzięły do swojego kółka.
W nocy, kołysząc się w hamaku pod moskitierą, pomyślałem, że czas na mnie. To, co mogłem zrobić w Novo Airao, już zrobiłem. Mieszkańcy uwierzyli w swoje możliwości i doskonale radzili sobie beze mnie. I tak zamierzałem do nich wracać. Nie wyobrażałem sobie, by mogło być inaczej. Wśród nich po raz pierwszy poczułem się naprawdę u siebie.
*
Wypłynąłem, skoro świt. Chciałem dotrzeć do najdalej położonej osady. Wiedziałem, że nie odwiedził jej jeszcze żaden ksiądz. Miejscowi powiedzieli mi, że gdzieś za archipelagiem leży osada zamieszkana przez kabokli, czyli potomków białych i Indian. Nie lubię tej nazwy. Wyczuwam w niej nutę pogardy. Tym bardziej chciałem dotrzeć właśnie do nich.
Dołączyły do mnie delfiny. Ścigały się z moim ślizgaczem.
Gałąź bez widocznej przyczyny zsunęła się do wody i wbrew prawom fizyki oraz zdrowego rozsądku płynęła pod prąd. Zgasiłem motor. Chciałem się upewnić, czy nie ulegam jakiemuś złudzeniu. Gałąź zbliżyła się do mojej łodzi. Dopiero wtedy dostrzegłem napędzającą ją siłę: różowego delfina. W zębach trzymał cenną dla niego zdobycz. Zbliżył się do samiczki. Była znacznie mniejsza od niego. Chciał jej ofiarować gałąź. Samiczka jakby zastanawiała się nad tym, co ma zrobić. W końcu pokazała mu ogon i dołączyła do małego stada. Samiec porzucił gałąź i wrócił do brzegu. Przyholował stamtąd kłodę przypominającą procę. Płynął do samicy jak torpeda. Tym razem dar został przyjęty. Pewnie dlatego, że był wielki.
Ślizgacz skakał po falach, a wiatr rozwiewał moje przerzedzone włosy. Wszystkimi zmysłami chłonąłem tętniące życie. Tylko tak żyje się naprawdę.
Dotarłem do archipelagu wysp. Wydał mi się bezkresny. Ktoś jednak je policzył i doliczył się ponad czterystu. Olbrzymia rzeka przekształciła się w chaos tysięcy małych i dużych kanałów, którymi mógłbym kluczyć do śmierci. By wypłynąć z wyspiarskiego labiryntu po właściwej stronie, płynąłem w stronę zachodzącego słońca, które przyśpieszało, zbliżając się do horyzontu. W końcu zniknęło za drzewami. Nie mogłem bezpiecznie kontynuować mojej podróży.
Zanim zapadły ciemności, wypatrzyłem małą, piaszczystą plażę. Na niej postanowiłem spędzić noc. Rozpaliłem ognisko. Między dwoma drzewami, upewniając się wcześniej, czy nie czai się na nich jakiś wąż, rozpiąłem hamak. Nad nim rozwiesiłem moskitierę, bez której nocny odpoczynek w dżungli jest niemożliwy. Wszystko okryłem brezentową płachtą. Ulewy częściej zdarzają się w nocy niż w dzień.
Dżungla przemówiła tysiącem głosów, z każdą chwilą potężniejących. Podgrzałem na ognisku ryż z warzywami i mięsem, zażarcie walcząc z chmarą komarów. Nie odpuszczały mi nawet na sekundę. Wkładając do ust łyżkę, czułem, że równocześnie połykam garść owadów.
Noc zapadła tak gwałtownie, jakby ktoś zdmuchnął świecę. Wsunąłem się do hamaka jak do kokonu. Czułem się w nim bezpiecznie, chociaż od dzikich zwierząt oddzielała mnie tylko cienka tkanina. Kołysałem się delikatnie i patrzyłem w gwiazdy. Jeszcze nie przyzwyczaiłem się do tego nieba. Brakowało mi Wielkiego Wozu, Małego Wozu i Gwiazdy Polarnej. Musiał mi wystarczyć Krzyż Południa. W Brazylii ta konstelacja jest tak ważna, że umieszczono ją na fladze.
Pomyślałem o moim życiu w Europie. Nagle wydało mi się powierzchowne i ograniczone. Cywilizacja, im większa, tym więcej stwarza ułatwień, ale równocześnie narzuca więcej ograniczeń. Z instytucjami, których ciągle przybywa, jednostka jest bez szans. A ciągła rywalizacja wszystkich ze wszystkimi nie jest życiem, tylko wegetacją w stadzie, które pędzi nie wiadomo, dokąd. W Amazonii mogłem spokojnie popatrzeć na świat, poczuć jego zapach i pomyśleć. Nauczyłem się wreszcie naprawdę medytować. Jak można być wolnym, skoro nieustannie ktoś czegoś ode mnie oczekiwał i poganiał? Odkąd zacząłem pracować, zawsze śpieszyłem się. Nawet na modlitwę brakowało mi czasu. Dopiero w dżungli poczułem wolność. Choć pracowałem więcej niż w Europie, przynajmniej fizycznie, to przestałem cierpieć z powodu braku czasu. Pewnie dlatego, że nikt inny mi go nie organizował.
Nie wiem, kiedy zasnąłem. Obudziły mnie grzmoty. Zamiast gwiazd widziałem błyskawice rozświetlające niebo potężnym blaskiem. Ulewny deszcz niebezpiecznie wygiął brezent nad moją głową. Burza, gwałtowna, lecz krótkotrwała, uciekła w dół rzeki, a ja znowu zasnąłem uśpiony monotonnym bębnieniem deszczu o brezent.
Obraz: Narcisse Virgilio Díaz „The Storm”