Pchły
Zawsze miała lekki sen. Głośniejsze chrapnięcie sąsiada zza ściany, czy szuranie skrobaczek do lodu na szybach zmrożonych aut stawiało ją na baczność. Tym razem jednak wybudzała się powoli, z mętliku snu wynosząc pewność, że ktoś jest w jej łóżku i delikatnie dotyka jej łydek. Między skórą a kołdrą odbywał się subtelny taniec opuszek palców, który – nie da się zaprzeczyć – wywoływał miły odzew w głębi ciała. Mmm, co za delikatne dłonie… Dłonie?!
Usiadła na łóżku i natychmiast zapaliła lampkę. W pokoju nikogo nie było i to było dobre, bo przecież kładła się do snu sama. Odrzuciła kołdrę i spojrzała na łydki. Nic. To był tylko sen.
Dziwny, przyjemny, ale już się skończył.
Rano niechętnie wciągała beżowe rajstopy. Niech jasny szlag trafi dress code! Pokażcie mi kostium, który pasuje na duży biust i oponę w talii. Cudownie, że wynaleziono bluzki kopertowe, ale która z nich jest równie szeroka w pasie, jak w biodrach? Boże, sama nie wiedziała, co robi w tej firmie, siedlisku załgania, idealnych lal i twardej jak stalowa drabina hierarchii. Jej ciało wylewało się z obowiązkowych mundurków, jej myśli wyskakiwały niekontrolowane z ust, wywołując ironiczne spojrzenia koleżanek. Przyłapała się na skrobaniu paznokciami po łydkach. Przyjrzała się uważniej, na skórze było widać małe różowe kropki. Podrapane swędziały jeszcze bardziej, wręcz paliły. Włożyła czarne rajstopy, żeby zakryć strupki.
– Pewnie to uczulenie, zaczynam być warszawskim pieskiem kanapowym, cierpiącym na sto i jedną alergię – pomyślała.
Anka nie czuła się warszawianką. To się nazywa awans społeczny, kiedy z wioski na końcu świata siłą uporu trafia się na studia do stolicy, a potem do lśniącego turkusowymi szybami wieżowca w centrum i zajmuje się swoją grzędę w open spejsie. Po pracy nie miała do kogo otworzyć ust, jakoś na studiach między nią a ludźmi nie zaiskrzyło. Dopiero kilka dni temu pierwszy raz odwiedziła kogoś z Warszawy w jego domu. To była babcia z kamienicy obok, lubiąca spędzać czas w oknie z łokciami ułożonymi na poduszce. Tym razem nie siedziała w oknie, ale dreptała z siatką pełną torebek mąki i cukru. W postaci babci, przygarbionych plecach, przechylonej głowie, warkoczyku spiętym wsuwkami w ślimaczek było coś znajomego, dlatego nie wiadomo jak i kiedy, dłoń Anki wsunęła się w uszy siatki i przejęła
ciężar ze starczej ręki.
– Dziecko kochane, a nie trzeba, nie trzeba. Ja ciebie poznaję, ty sąsiadka moja przecież – rozśpiewała się staruszka akcentem przywodzącym na myśl mitycznych Polaków z Wilna. Nie było rady, babcia za pomoc chciała i musiała odpłacić się poczęstunkiem.
Anka u siebie, w rodzinnej wsi widziała już takie wnętrza, jak to w mieszkaniu starszej pani. Brunatny mrok, wszystko jakby pokryte bielmem ze starczych oczu, cerata, z której wzory latami wsiąkały w mokry gałganek do przecierania. Radziecki budzik tykający miarowo, zapach starej drewnianej szafy. Babcia śpiewała dalej swoim wschodnim akcentem.
– Herbatki zrobię, aaa? Ciasta pojesz.
Przez resztę wieczoru Anka słuchała opowieści kobiety o młodości we wsi na wschodniej granicy, małżeństwie, wyjeździe do pracy w warszawskiej fabryce, emeryturze i śmierci ukochanego Władka. W trakcie, nie wiedząc kiedy, złapała i trzymała w uścisku sztywną starczą dłoń, kobaltową od wystających przez skórę żył. Babcia Stasia przypominała jej własną babcię Leosię.
To było kilka dni temu. Teraz siedziała nad raportem z kolorowymi wykresami. W czasie prezentacji coś musi uderzać po oczach, inaczej korporacyjne towarzystwo uśnie ukołysane jej cichym i niezbyt pewnym swego istnienia głosem. Nie uszło jej uwagi, że krążące po sali koleżanki łypały na jej nogi, odziane w czerń w środku lata.
– Trzeba coś z tym zrobić, chyba muszę iść do lekarza? – pomyślała.
Położyła się od razu po późnym powrocie z pracy, najpierw czujna i ciekawa, co się będzie działo pod kołdrą, później coraz bardziej oddalała się w głąb snu. Nagle poczuła znajome łaskotanie. Zerwała się i zapaliła górne światło. Oglądając powierzchnię prześcieradła nie zobaczyła nic, ale poczuła, jak coś niewielkiego, ale silnego odbiło się kilka razy od jej opartej o łóżko dłoni. Jedyny ratunek był kilkaset kilometrów stąd, na szczęście nie było jeszcze dziesiątej. Wybrała numer koleżanki z rodzinnych stron, inspektorki w powiatowym sanepidzie.
– Słuchaj, to są pchły ludzkie. Zwierzęce padłyby przez jedną noc, bo człowiek to dla nich kiepski żywiciel. Zobaczysz, teraz będą siedziały w tapczanie i co noc, jak się położysz, będą rżnęły ci nogi – z miejsca zawyrokowała Magda.
– To co mam zrobić? – wyjąkała zdruzgotana.
– Krótka piłka. Poznałam na szkoleniu jedną fajną laskę z Wawki, ona siedzi w Głównym Inspektoracie na Pradze. Zadzwonię do niej i powiem, żeby dała ci jedną torebkę chloraminy i nie zadawała żadnych pytań. Zaraz dam ci znać, czy się zgodziła i gdzie masz jechać. Chloraminę musisz rozpuścić w wodzie i dosłownie wszystko w niej wykąpać. Myć podłogę nawet dwa razy dziennie, tapczan spryskiwać i modlić się, żeby pomogło. Na Magdę i jej koleżankę z Głównego Inspektoratu Sanitarnego można było liczyć. Obyło się bez zbędnych wyjaśnień, woreczek z białym proszkiem gładko powędrował z ręki do ręki. Anka, korzystając z weekendu, zaraz wdrożyła procedurę usuwania nieproszonych gości z mieszkania. Naraziła się na groźby i jęki sąsiadów, zaalarmowanych smrodem chloru, bijącym z otwartych
okien.
– Muszę zostawić część tego świństwa dla babci Stasi – pomyślała. Tylko jak wytłumaczyć jej, co się dzieje? Pani Stanisławo kochana, ma pani w mieszkaniu pchły, więc zaraz weźmiemy wiadro wody i rozpoczniemy dezynsekcję. Brzmi fatalnie, ale co zrobić?
W poniedziałek wkroczyła do open spejsu i od razu zauważyła nogi koleżanek, opakowane w nieprzezroczyste czarne rajstopy. Przy wtórze szeptów usiadła za komputerem. Po kilku sekundach z cichym „ding” pojawił się mail z działu HR. Poszła, dobrze wiedząc, po co ją wzywają.
– Aniu, przyznasz, że nasza firma dała ci wspaniałe możliwości. Będę z tobą szczera: gdybyś nie była członkiem teamu, nie poleciałabyś z taką inspirującą grupą ludzi na Majorkę, bo nie byłoby cię stać. Wydaje mi się też, że poza teamem nie masz zbyt wielu przyjaciół, więc i za te kontakty powinnaś być nam wdzięczna. Ale nie da się ukryć, że odstajesz od grupy. Twoje raporty są w porządku, udział w projektach poprawny, tylko że nie czuć zapału w tym, co robisz. No i teraz jeszcze to! – kadrowa nagle parsknęła, wyrzucając koraliki śliny w przestrzeń. – Pojechałaś do domu po słoiki i przywiozłaś niespodziankę? Ha ha ha, sorry, dziewczyno!
Anka przeszła przez open spejs zatrzymując się tylko po torebkę. Potem maszerowała ulicami bez końca, a miejskość spływała z niej, jak lipcowa mżawka lakierująca asfalt przed jej oczami. Zatrzymał ją widok śmietnika w bocznej uliczce. Przewieszony przez skraj kontenera mężczyzna z mszystą brodą przerzucał związane reklamówki i czarne worki na śmieci. Anka niespecjalnie zdziwiła się, słysząc własny głos, wypowiadający dawno zapomniane słowa w gwarze jej rodzinnej
wsi:
– Sam jadł dziś coś, czy nie jeszcze? Jak nie, to sam idzie ze mną, pojemy, popijem. Co będzie sam grzebał na głodniaka, jak nieczłowiek. A mnie towarzysz jaki przyda się. Byłam schamiawszy, ale już rozum do głowy wrócił, dzięki Bogu.