Amazończyk: Historia mojego życia (1)
Barka jest moi domem. Spędzam na niej najwięcej czasu i na niej przeżywam moje najlepsze chwile. Nazwałem ją Santa Maria do Rio Negro. Nigdy nie ukrywałem tego, że kocham Maryję. Wprawdzie nigdy jej nie widziałem, ale zawsze czuję jej obecność. To mi pomaga. Dzięki niej szczęście nigdy mnie nie opuściło. Przecież bez szczęścia nie da się bezpiecznie dotrzeć do żadnego celu. Wszędzie jest tyle skał, na których można się rozbić i mielizn, na których można utknąć. Mnie się udało. Miałem w życiu dużo szczęścia.
W nocy, kiedy moja barka jest przycumowana do brzegu, zanim zasnę w hamaku, chłonę tętniące wokół mnie życie. Uwielbiam patrzeć na księżyc i gwiazdy. Wszechświat mnie zachwyca. Pamiętam wzruszenie, gdy po raz pierwszy zobaczyłem na własne oczy Krzyż Południa. Czegoś mi jednak brakowało. Nie od razu uświadomiłem sobie, że brakowało mi Wielkiego Wozu. Kiedy po kilkunastu latach wróciłem do Europy, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po zapadnięciu zmroku, było wypatrzenie na niebie Wielkiego Wozu. Przez tyle lat czekałem na tę chwilę. A kiedy wreszcie zobaczyłem Wielki Wóz, zatęskniłem za Krzyżem Południa. Człowiekowi zawsze czegoś brakuje.
Cel dodaje sił. Tylko dzięki temu wytrwałem w seminarium. Tak bardzo chciałem pomagać innym ludziom piękniej żyć. Myślałem, że ksiądz na tym polu ma największe możliwości, jeśli tylko mu się chce. Nadal tak myślę, chociaż już wiem, że życie to nie bajka.
Kiedy podjąłem pracę w parafii, mój proboszcz polecił mi zająć się ministrantami. Ostrzegł mnie, że grupa jest duża. Liczyła kilkadziesiąt osób. Miałem pilnować, by się nie zmniejszyła.
Służba przy ołtarzu i cotygodniowe spotkania w salce nie wystarczały chłopcom. Chcieli czegoś więcej. Rozpierała ich energia. Pomyślałem, że polubią ogniska. Polubili. Mecze piłki nożnej polubili jeszcze bardziej.
Codziennie spotykaliśmy się po nabożeństwach. Staliśmy godzinami przed kościołem, chyba że ulewa nas przegoniła. Lubiłem z nimi rozmawiać i żartować. Mali chłopcy byli ciekawi, czy mam żonę i dzieci. Powiedziałem, że mam żonę, która mnie ciągle kontroluje i tak dużo dzieci, że nawet nie wiem, ile. Chłopcy wytrzeszczali oczy ze zdumienia, a ja byłem dumny, że udało mi się zachować kamienną twarz. Młodzież, przysłuchująca się naszej rozmowie, chichotała.
Następnego dnia, w sutannie i komży, maszerowałem przez osiedle, wracając od chorego. Dopadli mnie chłopcy, którzy poprzedniego wieczora wypytywali mnie o żonę i dzieci. Skandowali jak kibice na stadionie: „Ksiądz nie ma żony! Ksiądz nie ma dzieci! Ksiądz nic nie ma!” Dziecięca armia rozrastała się, wrzask potężniał, widzów w oknach przybywało. Przypomniał mi się Don Camillo. Jak on uniosłem sutannę i rzuciłem się do ucieczki. Dzieciaki pędziły za mną i coraz głośniej wykrzykiwały moje braki. Odegrały się z nawiązką za mój żart. Były cudowne.
W dzieciństwie marzyłem o przygodach na morzu. Podzieliłem się swoim marzeniem z ministrantami. Okazało się, że mają podobne marzenia. Do morza było jednak daleko, ale jezioro Powidzkie, w sam raz by uprawiać żeglarstwo, całkiem blisko. Właśnie tam zorganizowałem obóz żeglarski. Chętnych było wielu, dlatego długo zbieraliśmy w całym mieście puste butelki, by sfinansować nasz obóz. Warunki były spartańskie. Na lepsze trzeba byłoby zebrać znacznie więcej butelek. Niestety, konkurencja na tym polu była zbyt duża.
W tamtych czasach, by w miarę normalnie funkcjonować, bez narażania się ówczesnej, komunistycznej władzy, trzeba było udawać. Władza nie lubiła księży, dlatego udawałem nauczyciela szkoły średniej. Ministranci nazywali mnie „panem profesorem” lub po prostu „panem”. Śmieszyło ich to bardziej niż mnie.
Po wakacjach, na pierwszą zbiórkę ministrantów zgłosiło się ponad trzystu kandydatów.
Chciałem lepiej poznać rozrastającą się gromadę. Pomyślałem, że będziemy organizowali ministranckie urodziny. Pomysł spodobał się chłopcom. Niewielu z nich kiedykolwiek świętowało własne urodziny. Każdy przynosił coś do jedzenia i z tego przyrządzaliśmy urodzinową ucztę. Zawsze było wesoło. Najważniejsze było spotkanie, a nie to, co było na stole. Niezależnie co było, wszystko znikało. Z powodu ministranckich urodzin nie jadłem kolacji na plebanii. Nie podobało się to moim kolegom w sutannach. Mówili, że rozbijam kapłańską wspólnotę.
Pytano mnie, co takiego szczególnego robię, że gromadzi się wokół mnie tak liczna grupa chłopców. W tym rzecz, że nie robiłem nic szczególnego. Po prostu byłem z nimi. Nigdy nie uważałem tego za jakiś ciężar. Podejrzewam nawet, że było to przyjemniejsze dla mnie niż dla ministrantów.
W kolejne wakacje, po żeglarskim obozie, zabrałem kilkudziesięciu chłopców na obóz w Beskidy. Miejscowy leśniczy okazał się życzliwym człowiekiem, jego żona – wspaniałą kucharką, a córka – piękną dziewczyną.
Córka leśniczego miała nadzwyczaj bujne włosy. Zaplatała je w długi, gruby warkocz. Chwaliła się, że gdyby je rozpuściła, to sięgałyby jej do łydek. Chciała mi to udowodnić. Odmówiłem. Powiedziałem, że Fenicjanki słusznie postrzegały właśnie włosy jako największą ozdobę kobiety. Spodobały jej się moje słowa, chociaż nie miała pojęcia, kim były Fenicjanki. Początkowo przychodziła do nas ze swoim tatą, a później sama. Siadała z nami przy wieczornym ognisku i śpiewała. Miała piękny głos. Później odprowadzałem ją do domu. Nie mogłem pozwolić, by sama szła w nocy przez las. Nocne wędrówki zbliżyły nas do siebie. W nocy łatwiej niż w dzień odkrywa się zakamarki własnych myśli. Któregoś wieczoru powiedziałem jej o wielkim szczęściu jakie mnie spotkało. Zatrzymała się i spytała, co mnie tak uszczęśliwia.
— Życie! Ono jest tak piękne! – krzyknąłem. – Dostaliśmy je w prezencie! Rozmaicie bywa z prezentami, ale ten mi się wyjątkowo podoba. A tobie? — Zapewniła, że jej też się podoba, szczególnie w ostatnim czasie. Zamilkła. Czułem, że muszę coś powiedzieć, więc powiedziałem: — Ciężko żyje się ludziom, choćby żyli w luksusach, jeśli niczym nie potrafią się zachwycić. Przecież wystarczy spojrzeć na kwiaty, na pszczoły zbierające w nich nektar albo na zachód słońca, albo…
— Na mnie? – weszła mi w słowo. Spanikowałem.
— Tym bardziej! – wyjąkałem i pośpiesznie dodałem: – Matematycznie rzecz ujmując, wygranie kumulacji w totolotka jest pewniakiem w porównaniu z tym, że akurat ktoś taki jak ty pojawi się na świecie …
Takie rzeczy wygadywałem, by nie dopuścić jej do słowa. Natychmiast ruszyłem w drogę. Szedłem coraz szybciej, byle tylko nie rozmawiać. Uciekałem, gdyż czułem oczekiwanie dziewczyny. Nie mogłem powiedzieć tego, czego chciała, a to, co powinienem powiedzieć, odkładałem na później. I tak, marszobiegiem, dotarliśmy do jej domu. Widać już było jej ojca. Siedział przy oknie i od czasu do czasu patrzył w ciemność. Nie mógł nas widzieć. Dziewczyna zatrzymała się i złapała mnie za dłoń. Zdziwiłem się, że ma tak silne ręce.
— Chcę być taka jak ty! Ja również będę pomagała dzieciom i młodzieży. Chciałabym to robić razem… z tobą. Co ty na to?
Zrobiło mi się gorąco. Od początku przeczuwałem, do czego mogą doprowadzić nasze nocne spacery. Już dawno powinienem powiedzieć jej oraz jej rodzicom kim jestem.
— Nie możesz być taka jak ja, bo… jestem księdzem – wyznałem.
Jej wielkie oczy stały się ogromne. Widziałem je dobrze. Była pełnia księżyca.
— To jest żart? Oczywiście! Przecież ty ciągle żartujesz! Ale wiesz co? To wcale nie jest śmieszne.
Było mi wstyd.
— Chciałbym, naprawdę chciałbym, by to był żart…, ale…
— Ale to jest prawda… A ja myślałam – powiedziała, załkała i pobiegła do domu.
Nigdy wcześniej nie czułem tak wielkiego żalu. Chciałem za nią biec, a pobiegłem do obozu.
Długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o tym, o czym mogła myśleć. Kiedy wreszcie zasnąłem, śniło mi się, że przyszedł leśniczy. Krzyczał na mnie i szarpał za ubranie. Przerażony, obudziłem się. Zobaczyłem nad sobą rozdrażnioną twarz leśniczego. Dłonią ściskał mi ramię.
— Obudź się, księże! Musicie uciekać. Milicja tu idzie. Ktoś doniósł na was.
Zerwałem się z materaca i wszcząłem alarm. Po dwudziestu minutach po naszym obozie zostało tylko trochę ciepłego popiołu w palenisku, a wokół dużo zmiętej trawy.
Milicja nie złapała nas. Dopiero nazajutrz uświadomiłem sobie, że leśniczy nazwał mnie „księdzem”. Tylko jedna osoba mogła mu powiedzieć kim jestem. Zastanawiałem się, czy milicja rzeczywiście nas goniła. Po kilku tygodniach poznałem prawdę.
Obraz: Caspar David Friedrich „Der Mönch am Meer”