Amazończyk: Historia mojego życia (7)
Prowincjał chciał zobaczyć na własne oczy jak sobie radzę w dziczy. Ufał mi, ale na własne oczy widzi się lepiej niż na cudze, a poza tym nie od dziś wiadomo, że zaufanie jest dobre, ale kontrola lepsza.
Moja misja była niewiele mniejsza niż Irlandia. Żyło tam zaledwie pięć i pół tysiąca osób. Niektóre osady, a miałem ich ponad osiemdziesiąt, zamieszkiwały tylko trzy rodziny. Ta część Amazonii jest najsłabiej zaludniona. Pewnie dlatego, że jest najbiedniejsza.
Prowincjał chciał zobaczyć kilka osad. Na więcej nie miał czasu. Msze odprawialiśmy w prywatnych domach, zwykle na kuchennych stołach. Później na tych samych stołach spożywaliśmy posiłek z rodzinami, które nas gościły. Moi parafianie, w większości Indianie oraz potomkowie małżeństw mieszanych dzielili się z nami swoim ubóstwem. Tylko raz jedliśmy piranie. Mój przełożony dowiedział się o tym dopiero wtedy, gdy opuściliśmy naszych gospodarzy. Zbladł, a zaraz potem poczerwieniał.
W każdym domu zostawialiśmy coś w prezencie. Najwięcej radości zawsze sprawiały słodycze.
W drodze do kolejnej osady, w południe, wypatrzyłem malowniczą plażę z białym piaskiem. Nawet w turystycznych folderach nie znajdzie się piękniejszej. Ostre jak brzytwy skały uniemożliwiły nam przybicie do brzegu. Aluminiowy żywot mojego ślizgacza był bardzo kruchy. Przywiązałem łódź do skały i brodząc po pas w wodzie, trzymając prowiant wysoko nad wodą, dotarliśmy do plaży.
Pomodliliśmy się i zasiedliśmy do posiłku. Na dużych liściach, starannie oczyściłem je z robactwa, położyłem upieczonego kurczaka, kawałek niezbyt czerstwego chleba i butelkę taniego wina. Głód jest najlepszą przyprawą, więc wszystko było wyśmienite.
Syty, patrzyłem na czarną wodę obmywającą naszą białą plażę. Wyglądało to jak kawa z mlekiem. Wszystko kojarzyło mi się z kawą. Walczyłem z sennością. Zerknąłem na prowincjała. Drzemał. Obudziłem go. Powiedziałem mu, że musimy ruszać w dalszą drogę. Rozsądnie było zdążyć do następnej osady przed zachodem słońca. Nie protestował. Wiedział już co nieco o czyhających w dżungli zagrożeniach.
Byliśmy po pas w wodzie, o krok od naszej łodzi, gdy wyłonił się kilka metrów przed nami potwór. Był znacznie większy niż mój ślizgacz. Patrzył na nas z góry małymi oczami. To było złośliwe, zimne spojrzenie. Rozpoznałem go właśnie po tym mrożącym spojrzeniu. Rok wcześniej udało mi się przed nim uciec. Tym razem nie było takiej możliwości. Prowincjał zbladł i skamieniał ze strachu. Nie był w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Co mogłem zrobić? Wyjąłem zza pasa harcerską finkę, którą przed chwilą kroiłem kurczaka i rzuciłem się na potwora. Potwór jeszcze wyżej uniósł swój płaski łeb i szerzej otworzył oczy. Chyba się zdziwił. Z impetem ruszył w moją stronę. Tuż przede mną zmienił kierunek i zniknął w czarnej wodzie. Rozglądałem się za nim. Spodziewałem się podwodnego ataku. Nic się nie wydarzyło. Pośpiesznie wepchnąłem prowincjała do łodzi i wskoczyłem za nim.
Prowincjał siedział jak sparaliżowany. Próbowałem go jakoś przywrócić do przytomności. Nic nie skutkowało. Co można zrobić, gdy człowiek czuje się bezradny? Może tylko modlić się i czekać. Robiłem jedno i drugie. Pomogło! Ocknął się. Odzyskał głos i władzę w członkach. Klepnął mnie po ramieniu i powiedział:
— Musisz mieć większą, bardziej bezpieczną łódź.
Po powrocie do Novo Airao, wypytywałem rybaków, co to za potwór mógł nas zaatakować. Większość twierdziła, że to była paraiba. Ryba z rodziny sumowatych, która może osiągnąć nawet trzy i pół metra długości. Zdarza się, że atakuje ludzi. Znaleziono w jej żołądku szczątki małp, a jeden z rybaków twierdził, że znalazł we wnętrznościach paraiby kawałek ludzkiego ciała. Kilka razy widziałem złowioną paraibę. Rzeczywiście, prezentowała się groźnie nawet martwa. Jednak „mój” potwór wyglądał inaczej. Zgodziłem się jednak z rybakami, że prawdopodobnie był paraibą. Nie miałem pojęcia co innego mogłem spotkać. Myślę, że Amazonka i Rio Negro kryją niezliczone tajemnice. Ludzie lepiej znają powierzchnię Księżyca niż dno tych rzek.
Kilka tygodni po spotkaniu z potworem, kiedy już zapomniałem o wizytacji prowincjała, otrzymałem od niego dwanaście tysięcy dolarów. Wtedy to była fortuna, za którą można było wybudować dużą łódź. Podziękowałem prowincjałowi. Właściwie to powinienem podziękować potworowi. Skutecznie i bardzo konstruktywnie wystraszył mojego prowincjała.
„Santa Maria da Rio Negro” stała się moim domem. Odtąd nie musiałem każdego wieczoru szukać miejsca na nocleg. Początkowo wydawała mi się za duża na moje potrzeby. Obliczyłem, że jednorazowo mógłbym przetransportować na niej nawet trzydzieści osób. I rzeczywiście, raz coś takiego mi się przytrafiło, gdy trzeba było ewakuować osadę prześladowaną przez poszukiwaczy złota. Ścisk był niemożliwy, ale to była jedyna niedogodność naszej podróży.
Na barce, choć zwykle jestem sam, nigdy nie czuję się samotny. Podróżowanie jest dla mnie czymś więcej niż tylko przemieszczaniem się z jednego miejsca na drugie. Nie jestem pierwszy, który twierdzi, że najważniejszym celem podróżowania jest poznanie samego siebie. Wobec nowych krajobrazów i ludzi można oceniać własne reakcje, poznać własne upodobania i formułować opinie. Niektórzy przekonują, że jedyną, prawdziwą podróżą jest podróż w głąb samego siebie. Kiedyś myślałem, że to są tylko piękne słowa. Teraz już wiem, że najlepiej poznaje się siebie właśnie w samotności, w odizolowaniu od innych. Podróż zawsze zmienia człowieka. Mądrego czyni lepszym, a głupiego gorszym. Tak samo jest z samotnością. Mam jedno i drugie. Znałem ludzi, których męczyło życie z innymi, więc uciekali i chronili się w życiu prywatnym. Poznałem również takich, którzy postępowali dokładnie odwrotnie: uciekali przed życiem prywatnym i rodzinnym. Nużyły ich codzienne problemy i chronili się przed nimi w życiu publicznym, podejmując się rozmaitych przedsięwzięć. Niekiedy robili to tak skutecznie, że osiągali bardzo ważne urzędy. Jestem szczęściarzem. Choć ciągle jestem w drodze, to przed niczym nie uciekam i za niczym nie gonię.
Przypływam do osady i zatrzymuję się w niej na kilka dni. Nie biorę udziału w nabożeństwach. Robię to celowo. Religijność powinna być całkowicie niezależna od obecności księdza. Oczywiście, że zawsze odprawiam msze i spowiadam. Razem pracujemy przy budowie lub remoncie tego, co akurat jest najbardziej potrzebne w osadzie. Najwięcej czasu zajmują mi jednak rozmowy. Dyskutujemy przy ognisku do późnej nocy o wszystkich dziedzinach życia, również o wierze. Jedna rozmowa utkwiła mi głęboko w pamięci. Argumenty, na które wtedy wpadłem, wielokrotnie później wykorzystałem. Ktoś mnie spytał:
— Dlaczego mamy czcić Maryję, skoro jest tylko matką Zbawiciela?
— Tylko?! – powtórzyłem. – Co powiecie na to, gdy ktoś zaprosi was na uroczystą kolację, by wasze rodziny wspólnie się bawiły?
— Przyjdziemy! – krzyknęli.
— Tylko głupi by nie przyszedł – ktoś dodał.
Byli rozbawieni. W smutnych tropikach okazji do zabawy nikt normalny nie przegapi.
— Ale zabroni wam przyprowadzić matkę – dodałem.
Zaskoczeni, zamilkli. Wszyscy Indianie szanują swoje matki. Nie musiałem nic dodawać. W ten sposób związałem ich z Maryją. Oczywiście, że mówiłem również o Tupanie, wielkim Duchu, który panuje nad wszystkim. Czczą go o wieków. To jest ich Bóg-Stwórca i Duch-Ożywiciel. Kiedy mówiłem o rozmaitych pięknych roślinach i zwierzętach, które zawdzięczamy Bogu, wchodzili mi w słowo, wykrzykując: „Tupan jest wielki”. Tupan jest bez wątpienia wielki, ale to dzięki Maryi nie straciłem ani jednego parafianina. Wprawdzie jedna rodzina, gdy przyjeżdża do ich osady protestancki misjonarz z bogatymi prezentami, udaje protestantów. Gdy jednak mnie widzą, znowu stają się katolikami. Bywa i tak.
Niektóre osady odwiedzają misjonarze protestanccy. Robią dużo dobrego dla miejscowych ludzi. Doceniam to. Ale dlaczego szydzą z Maryi? Zdrowo jest śmiać się, wiem to z doświadczenia, ale wyśmiewanie innych jest chore. Mam wrażenie, że chodzi tutaj nie tylko o wiarę, ale również o stosunek do kobiet. Dziwi mnie to. Przecież pastorzy mają żony(!) Zazdroszczę im trochę z tego powodu. Powinni zatem wiedzieć lepiej niż ja, że pełny człowiek to mężczyzna i kobieta. Tak nas stworzył dobry Bóg. Lekceważyć kobietę to jakby lekceważyć samego siebie. Oczywiście, że przyjmuję wszystkie dogmaty i reguły Kościoła, z celibatem włącznie, chociaż to ostatnie dla mnie nie jest łatwe. Muszę być mocnym, by dochować przysięgi. Codziennie sobie to powtarzam. To działa! Słowa mają moc. Z drugiej jednak strony, zasmuca mnie pogardliwy stosunek niektórych katolików, również księży, do popów i pastorów. Mówią: „oni mają żony i dzieci”, jakby to była zbrodnia. Przecież święty Paweł zalecał, by biskup był mężem jednej żony i wzorowym ojcem. A poza tym pierwsze przykazanie, które można przeczytać na kartach Biblii, brzmi tak: „rozmnażajcie się i czyńcie sobie ziemię poddaną”. Jak dotąd, nie udało mi się przekonać biblijnymi argumentami żadnego ze zwolenników celibatu. Ci, co czytają Biblię, często powołują się na tego samego Pawła co ja, gdy w innym miejscu zachęcał chrześcijan, a więc biskupów również, do naśladowania go w bezżenności. Co tu powiedzieć? Wygląda na to, że w Biblii jest pełno sprzeczności. Tak jak w każdym ludzkim życiu.
*
W każdej większej osadzie, to znaczy takiej, w której było przynajmniej kilkoro dzieci, założyłem szkołę.
Szkołą była izba w chacie, szałas lub wiata. Jednak szkoła, tak jak Kościół, to nie budynek, ale przede wszystkim ludzie. Początkowo uczyłem sam. Trudno było znaleźć jakiegokolwiek nauczyciela. Spotkałem kilka dziewczyn, które ukończyły cztery klasy w salezjańskiej szkole. Pomyślałem, że mogą być nauczycielkami. Przekonałem je, że człowiek najwięcej uczy się ucząc innych. Natomiast ja uczyłem, jak uczyć innych. To było wspaniałe doświadczenie. Trzymało mnie przy życiu. Ludzie dokładali się, jak mogli, by zapewnić młodym nauczycielkom skromne utrzymanie. Natomiast ja, dzięki bogatej rodzinie z Manaus, dostarczałem książki, przybory do pisania i ciastka. Wszystkie dzieci na całym świecie uwielbiają słodycze. W dżungli tylko miód był słodki, jeśli udało się komuś ukraść go trochę pszczołom.
*
W jednej z indiańskich osad, leżącej na terenie mojej parafii, wybuchły krwawe zamieszki. Indianie stawili zbrojny opór białym, którzy chcieli ich przepędzić z zajmowanego przez nich od pokoleń terenu. Znaleźli tam coś cennego. Nie miałem pojęcia, co to mogło być. Mogłem tylko zgadywać. W zamieszkach zginęło już kilka osób. Popłynąłem tam, by zaprowadzić pokój, choć nie miałem pojęcia jak tego dokonam. Nie mogłem jednak bezczynnie patrzeć na katastrofę. Musiałem przynajmniej spróbować coś zrobić. Nie raz już się przekonałem, że jednym gestem można osiągnąć więcej niż pięknymi słowami, których i tak nie znałem wiele. Po kilku latach życia w Amazonii posługiwałem się pięcioma językami. W żadnym jednak nie mówiłem dobrze. Mimo to rozumiałem innych. Nie tyle co mówią, ale co czują. To wystarczy, by się porozumieć. Zbliżając się do wzburzonej osady, coraz intensywniej myślałem, co powinienem zrobić. Nic sensownego nie przychodziło mi do głowy.
Zszedłem z pokładu barki na ląd i natychmiast otoczyli mnie Indianie. Byli bojowo nastawieni. Wódz wyjął długi nóż. Już wiedziałem, że Indianie wyjmują broń tylko wtedy, gdy zamierzają jej użyć. Rozejrzałem się. Wszystko wskazywało na to, że wódz chciał użyć swojego przeraźliwie długiego noża właśnie na mnie. Co mogłem zrobić? Na ucieczkę było za późno. Wyglądało na to, że właśnie mam zostać męczennikiem. Skoro nie było innej opcji, to chciałem być, jeśli nie dzielnym, to przynajmniej sympatycznym męczennikiem. Przyjrzałem się uważniej twarzy wodza. Nie było w niej nic strasznego. Pod groźną miną dostrzegłem cierpienie. Bał się bardziej niż ja. Wzruszyło mnie to. Uśmiechnąłem się do niego. Rozłożyłem szeroko ręce i ruszyłem w jego stronę. Nie od razu zauważyłem, że nóż wypadł z jego ręki. Uświadomiłem to sobie dopiero wtedy, gdy się objęliśmy. Początkowo lekko i ostrożnie, jakbyśmy się wzajemnie badali, a na koniec całkiem mocno. Klepaliśmy się po plecach jak starzy przyjaciele po długim niewidzeniu się.
Spędziłem w osadzie kilkanaście dni. Zaprzyjaźniłem się z wodzem i jego rodziną, szczególnie z najmłodszym synem. Chłopak był niesamowicie bystry i bardzo zainteresowany moją barką. Działanie silnika fascynowało go. Stawiał mi setki pytań, na które w większości nie miałem odpowiedzi.
Wieczorem, przy ognisku, spytałem wodza, dlaczego mnie nie zabił, skoro już wyciągnął swoją broń. Wtedy już byłem pewny jego przyjaźni. Wrogowi nigdy nie zadałbym takiego pytania. Mógłby zmienić zdanie. Wódz zamyślił się. Wydymając wargi, patrząc w ogień, powiedział tak:
— Gdy szedłeś do mnie z otwartymi ramionami i szczerzyłeś zęby w szerokim uśmiechu, pomyślałem, że jesteś wariatem, albo wyjątkowo dobrym człowiekiem. – Odwrócił głową w moją stronę i spojrzał mi prosto w oczy. – Myślę, że jesteś wyjątkowo dobrym człowiekiem, w którym mieszka Tupan. Takich się nie zabija.
— A jeśli jestem wyjątkowym wariatem? – spytałem przekornie.
Wódz się uśmiechnął.
— Wariatem też jesteś. Mam dla ciebie dobrą wiadomość: Tupan w takim też mieszka.
Później opowiadał mi o okrucieństwach, których dopuścili się biali na jego plemieniu. Strzelali do nich z helikopterów. Wielu zginęło, a jeszcze więcej odniosło rany. Indianie, słuchający razem ze mną wodza, pokazywali mi swoje blizny.
— Gdy na naszych ziemiach znaleźli coś cennego, przepędzali nas lub mordowali. Nigdy nie wiadomo, co biali uznają za cenne. Kiedyś był nim kauczuk, później złoto i ropa, a teraz wycinają nam najpiękniejsze drzewa. Biali przynieśli nam wirusy, które unicestwiły wiele plemion. Najgorszym wirusem są jednak biali. Gdziekolwiek się pojawią wszystko znika…. A najszybciej to, co piękne.
Słuchając wodza, ogarnęła mnie melancholia. Dlaczego ludzie robią tak straszne rzeczy innym ludziom? Przecież Bóg stworzył dobrego człowieka. Robią to nie tylko innym, ale również sobie. Przecież niszczą własny dom. Co za głupota! Przygnębiła mnie ta myśl. I właśnie wtedy, w zakamarkach mojej pamięci, znalazłem antidotum na te zatrute myśli. To były twarze młodych ludzi, którzy mi kiedyś zaufali. Wszyscy chcieli piękniejszego, lepszego świata nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich, również dla zwierząt. Kto chciałby żyć w świecie bez kwiatów, pozbawionym czworonożnych i skrzydlatych stworzeń? Zatem jest nadzieja. W ciągu zaledwie paru dziesiątków lat tylko mnie udało się spotkać setki wspaniałych, wielkodusznych osób. Statystycznie rzecz biorąc, takich ludzi na świecie są setki milionów, a może nawet miliardy(!). Wirusy się organizują, by niszczyć. Z nadzieję trzeba zrobić to samo, aby żyć. Powiedziałem to wodzowi. Zaciekawiły go moje słowa. Chciał jakichś przykładów. Mówiłem mu o rozmaitych narodach, które były biedne i prześladowane, a wybiły się dzięki nauce. Mówiłem o Singapurze. Na barce przeczytałem w jakiejś gazecie ciekawy artykuł o tym mieście-państwie. Niedawno było jednym z najbiedniejszych miejsc świata, z którym nikt się nie liczył. Teraz jest bogate i liczą się z nim wszyscy. Nie ma wielkich bogactw, ale ma ludzi, którzy ciągle się uczą. Szczególnie cenią matematykę. Sam od wczesnej młodości właśnie ją najbardziej lubiłem. Wódz zlekceważył mój zachwyt matematyką. Zauważyłem błysk zainteresowania w jego oczach dopiero wtedy, gdy powiedziałem, że bez niej nie udałoby się zbudować ani mojej barki, ani latających nad jego głową helikopterów i samolotów. Na zakończenie mojego wywodu rzuciłem nieco desperacko, niemal jak wyznanie wiary: „Kto zrozumie matematykę zrozumie wszystko, co człowiek zrozumieć może.”
Wódz milczał, pykając fajkę. Po długiej chwili, nie patrząc na mnie, spytał:
— Czy zrozumie, jak ocalić nasz świat?
— Jeśli ktoś tego dokona, to tylko taki człowiek – odpowiedziałem. Wtedy wierzyłem w to. Nadal w to wierzę, ale teraz dodałbym, że samo zrozumienie nie wystarczy. Trzeba znacznie więcej.
Był już najwyższy czas, abym ruszył w dalszą drogę, do następnej osady. W Amazonii czas płynie inaczej niż w Europie. Nikt nikomu nie zarzuca spóźnienia. Nie mam budzika. Wstaję wtedy, kiedy widzę słońce i czuję się wyspany. Liczę jednak kolejne wschody i zachody słońca. Było ich już wiele w indiańskiej wiosce.
Zwijałem mój hamak. Wódz stał obok mnie w milczeniu i przyglądał się. Czułem, że chce mi coś powiedzieć.
— Zabierzesz mojego syna?
Byłem zdumiony.
— Dokąd?
— Tam, gdzie nauczy się matematyki i całej reszty.
— Naprawdę tego chcesz? Dlaczego?
— By uratował nasz świat… Póki jeszcze nie jest za późno.
Nie ma gorszych słów od tych dwóch: „za późno”. Prośba wodza była wyrazem najwyższego zaufania. Nie mogłem odmówić. Nie mogłem go zawieść. Jego syn był pierwszym chłopcem, dla którego moja barka stała się domem, a ja zastępczym ojcem.
Obraz: Paul Kane „Fishing by Torch Light”