Amazończyk: Historia mojego życia (8)
Warto uważać na własne słowa. Naprawdę warto. Mogą się spełnić. Na początku mojej kapłańskiej drogi pracowałem głównie z dziećmi i młodzieżą. Dzieci lubią się śmiać. Pod tym względem nie przestałem być dzieckiem. Żartowałem, że mam dziesiątki dzieci. Młodzież wiedziała od razu, a dzieci dowiadywały się nieco później od swoich rodziców, że to są tylko żarty. Na plebani wszyscy czuli się jak u siebie. „Jak” czyni jednak wielką różnicę. Wieczorem moi młodzi przyjaciele wracali do swoich domów, a ja zostawałem sam. Księża w Europie uczą, jak wychowywać dzieci, ale sami tego nie robią. Taka jest reguła. Rzadkie wyjątki tylko ją potwierdzają.
Kiedy mieszkałem we Francji, lubiłem słuchać piosenek Herve Vilarda. Polubiłem je, gdy poznałem historię życia ich wykonawcy. Stało się to w niedzielne popołudnie u moich przyjaciół. Przy kawie oglądaliśmy w telewizji program rozrywkowy. Piosenki przeplatały się z rozmowami z zaproszonymi gośćmi. Jednym z nich był Herve Vilard. Opowiadał o swoim trudnym, burzliwym dzieciństwie, które mogło skończyć się tragicznie, gdyby nie spotkał księdza Anthony Angrand. Tylko on wciąż dawał mu szansę, choć wszyscy mówili, że „dla małego Vilarda szkoda czasu i fatygi, same kłopoty z nim”. Czego innego można było się spodziewać po dziecku zostawionym samemu sobie? Vilard mówił ze łzami w oczach: „Pies z kulawą nogą by się mną teraz nie interesował, gdyby kiedyś nie uwierzył we mnie ojciec Anthony. To on podał mi pomocną dłoń i odkrył przede mną piękno muzyki. Dzięki niemu siedzę teraz na tej wygodnej kanapie i udzielam wywiadu.” Po śmierci ojca Angrand, Vilard kupił jego plebanię i zamieszkał w niej. Pragnął wrócić do domu, w którym przeżył najlepsze chwile swojego życia. Katastrofalna sytuacja francuskiego Kościoła umożliwiła mu spełnienie tego nietypowego marzenia.
Słuchając Vilarda, zazdrościłem ojcu Anthony’emu. Niepotrzebnie. W Amazonii stałem się ojcem dla kilkudziesięciorga dzieci. Takim prawdziwym, który na co dzień troszczy się o jedzenie, ubranie, wykształcenie. Po prostu żyłem z nimi na co dzień i uczyłem życia najlepiej jak umiałem. Tego nie da się zrobić teoretycznie. Dzieci, zanim je spotkałem, często musiały kraść, by przeżyć. Niektóre były nawet hersztami band. Potrafiły zmusić do posłuchu znacznie starszych od siebie. Kosztowały mnie najwięcej zdrowia. Uwielbiałem te zmagania. Zawsze najlepiej czułem się z „rogatymi duszami”. Może dlatego, że sam taki byłem w mojej młodości.
Czas płynie. Niektóre z tych dzieci mają już swoje dzieci. Jestem dla nich w pewnym sensie dziadkiem. Na szczęście wszyscy nadal mówią do mnie „ojcze”. Kiedyś wydawało mi się to niemożliwe. Życie jest pełne niespodzianek. Takie podoba mi się najbardziej. Trzeba być zawsze przygotowanym na nieprzewidywalne…
Moja ojcowska przygoda zaczęła się z synem indiańskiego wodza. Teraz sam jest wodzem, a właściwie królem plemienia. Tak go nazywałem. Lubił to. Był zdumiewającym chłopcem. Gdy nie mieliśmy nic do jedzenia, potrafił zorganizować na obiad rybę przy pomocy zaostrzonego patyka lub gołych rąk. Rybie mięso najlepiej smakuje w porze deszczowej. Wtedy woda zalewa lasy i ryby objadają się owocami z drzew. Mówią, że człowiek jest tym co je. Z rybami jest podobnie…
Młody wódz, zanim wszedł do naszej kabiny, zawsze pukał do drzwi. Kiedy to zobaczyłem po raz pierwszy, oniemiałem na chwilę.
— Dlaczego pukasz do naszej kabiny? Ktoś jest w środku? – spytałem wreszcie ze śmiechem. Wiedziałem przecież, że na barce jesteśmy tylko my dwaj.
Położył palec na ustach i szepnął:
— Tak. Ptaszki.
— Ptaszki?! – zdumiałem się nieco zbyt głośno. Zaniepokoiło mnie jego nietypowe zachowanie.
Pokręcił głową z dezaprobatą.
— Właśnie tak. Teraz jedzą ziarenka. Zostawiłem je im na stoliku. Pierwszego dnia wszedłem bez pukania i tak się wystraszyły, że potłukły się o ściany. Biedaczki. Teraz zawsze pukam zanim wejdę. – Otworzył drzwi i usłyszałem furkot. – No i poleciały – powiedział.
Kochał zwierzęta, choć był urodzonym myśliwym. Może wydać się to komuś dziwne, wewnętrznie sprzeczne, ale tak było. Nigdy nie zabijał dla przyjemności. Robił to wyłącznie z konieczności, a nawet z szacunkiem dla zwierzęcia. Dzięki niemu myślę, że prawdziwy myśliwy powinien przypominać strażaka – działać tylko w chwili potrzeby.
Innym razem obezwładnił gołymi rękami anakondę, większą niż on sam. Nauczył mnie tego, choć miałem wielkie opory, by dotknąć gada. Parę miesięcy wcześniej spotkałem psychicznie chorą kobietę. Oszalała po stracie swojego nowonarodzonego dziecka. Tłukła maniok w naczyniu przed domem na obiad dla rodziny. Nie usłyszała, bo nie mogła usłyszeć, jak potężny gad wślizguje się do domu i połyka jej dzieciątko. Mężczyźni wytropili anakondę i zabili ją. Ale to nie mogło pomóc zrozpaczonej matce.
Nigdy nie pomyślałbym, że umiejętność obchodzenia się z wężami przyda mi się w czasie odprawiania mszy. Pozdrowiłem zgromadzonych w małej kaplicy, którą dopiero co zbudowaliśmy i usłyszałem dziwny szelest za ołtarzem. Ludzie wymienili niespokojne spojrzenia. Poszedłem za ołtarz i wróciłem z anakondą. Na szczęście niezbyt wielką. Silny był z niej gad. To właśnie wtedy nazwano mnie Amazończykiem.
W dzień, gdy już zrobiliśmy wszystko co trzeba na barce, uczyłem chłopaka królewskiej gry w szachy. W krótkim czasie grał lepiej ode mnie. Po ukończeniu szkoły poszedł do wojska. W czasie służby wojskowej wziął udział w szachowych mistrzostwach brazylijskiej armii i wygrał. W ten sposób król został mistrzem.
Niektórzy moi wychowankowie zrobili kariery. Jeden został burmistrzem, inny szefem związku zawodowego pracowników leśnych. W kraju, gdzie rośnie miliardy drzew, z takim związkiem wszyscy muszą się liczyć. Niezależnie od tego, co kto robi, ze wszystkich moich dzieci jestem dumny. Każdy idzie swoją drogą i jakoś radzi sobie w życiu. Najbardziej cieszy mnie to, że cieszą się swoim życiem, choć często mają pod górkę. Życie to nie bajka. Zdarza się, że ktoś mi powie: „życie nic nie jest warte”. Wtedy odpowiadam: „ale nic nie jest warte życia”. To jest taki nasz rytuał, który zawsze kończy się śmiechem. Rozczarowałbym ich, gdybym powiedział coś innego.
Bywa, że ktoś mnie pyta, dlaczego tak się poświęcam dla obcych dzieci. Takie pytania zawsze mnie zdumiewają. Żadne dziecko nie jest dla mnie obce i nigdy nie myślę, że przez nie coś tracę. Dając zawsze otrzymuję, choć nigdy na to nie liczę. Jestem pewien, że więcej otrzymałem niż dałem. Bez nich nie miałbym tylu wspaniałych przeżyć. Byłbym innym człowiekiem. Obawiam się, że gorszym. Moje życie byłoby próżne, gdybym nie pomagał innym. Nie potrafię myśleć o nich inaczej jak o swoich dzieciach. Uczestniczę w ich wychowaniu i tylko mnie nazywają ojcem. Oczywiście, że nie wychowuję ich sam. W moim życiu byłoby to niemożliwe. Wielu pomaga mi na różne sposoby. Kiedyś ktoś powiedział, że potrzeba całej wioski, by wychować jednego człowieka. To było prawdą, gdy ludzie całe swoje życie spędzali w jednej wiosce liczącej najwyżej kilkaset osób. Od tego czasu nic się nie zmieniło. Tyle że obecnie wioską jest cały świat.
Wszystkie dzieci usiłowałem nauczyć gry w szachy. Nie wszystkie miały do tego chęć lub talent. Natomiast wszystkie dzieci, bez wyjątku, lubiły, gdy czytałem im książki. Nie miałem radia ani telewizora. Książki były naszą najważniejszą rozrywką. Najbardziej lubili „Tajemniczą wyspę” Juliusza Verne’a. Zresztą ja też. Utożsamiałem się z jej bohaterami, którzy radzą sobie w każdej sytuacji. Żyli w dzikiej przyrodzie, a mimo to prowadzili kulturalne i w miarę wygodne życie jak ja. Dzieciom najbardziej podobały się przygody i dość niesamowity klimat powieści.
W nocy patrzyliśmy na gwiazdy. Snuliśmy wtedy długie opowieści. Musiałem im opowiadać to, co kiedyś czytałem. Chłopcy lubili słuchać o przygodach. Najbardziej podobał im się „Szatan z siódmej klasy” Makuszyńskiego.
Któregoś wieczoru, gdy skończyłem opowiadać, Miguel, dwunastoletni urwis, wykrzyknął:
— Przeczytałaś chyba wszystkie książki!
Musiałem tłumaczyć, że to jest niemożliwe. Na świecie są miliony książek. Człowiek może przeczytać tylko kilka tysięcy i to pod warunkiem, że czyta bardzo dużo i żyje bardzo długo.
Chłopiec od razu się domyślił, że w takiej sytuacji trzeba czytać tylko najlepsze książki. Ale jak je wybrać? Sam się nad tym długo zastanawiałem. Doszedłem do wniosku, że najlepsze są te, które uczą i wzruszają.
— Dlaczego akurat takie? – dopytywał Enzo, brat Miguela.
— Aby być coraz lepszym i mądrzejszym człowiekiem – odpowiedziałem. – Czy można spodziewać się czegoś mądrego po głupim albo dobrego po złym człowieku? Można, ale tylko przez przypadek.
Miguel i Enzo nic mi na to nie powiedzieli. Od zawsze mieli tylko siebie, a od pewnego czasu również mnie. Nie znali swoich rodziców. W krótkim czasie przeżyli więcej niż większość dorosłych.
Dopłynęliśmy do Barcelos. Zamierzałem nakłonić kilka dziewczyn, kończących naukę w tamtejszej salezjańskiej szkole, by podjęły pracę nauczycielek w założonych przez mnie szkołach. Chciałem, przy tej okazji, znaleźć miejsce w szkole i w internacie dla Miguela i Enzo od nowego roku szkolnego. Udało mi się jedno i drugie. To była udana wyprawa. Nie przypuszczałem, iż stanie się absolutnie wyjątkowa.
Pewien sympatyczny, stary salezjanin powiedział nam przy kolacji, że niedaleko, o rzut kamieniem, można zobaczyć jeden z najwspanialszych cudów świata. Spytałem, jak daleko musiałbym rzucić kamieniem i co to za cud. Salezjanin odpowiedział, że tylko trochę ponad dwieście kilometrów. Cudem jest kraina wodospadów. Wszystkie są urzekająco piękne i mierzą przynajmniej dwieście metrów. Najwyższy z nich, El Dorado na rzece Araca, ma aż 353 metrów i jest najwyższy w Brazylii.
Zastanawiałem się, czy zdołam tam dopłynąć barką.
— Oczywiście! Ale tylko w porze deszczowej.
— Teraz mamy porę deszczową! – krzyknął Enzo, który dotąd jadł w milczeniu i sprawiał wrażenie niezainteresowanego rozmową.
— Dlaczego ojcze jeszcze tam nie płyniemy, skoro to jest cud? – spytał jego brat.
Co mogłem odpowiedzieć? W końcu od czego są cuda?
To było bajkowe doświadczenie. Znaleźliśmy się w gigantycznym amfiteatrze wyrzeźbionym w skale przez matkę naturę. Szczyty pionowych skał były płaskie jak stół. Spływała z nich wodna kurtyna otulona delikatną mgiełką. Czuliśmy ją na twarzach. Staliśmy jak zaczarowani przed majestatem wodospadu. Salezjanin miał rację. Miejsce mnie urzekło. Rośliny i ptaki były tam bardziej kolorowe niż gdziekolwiek indziej, a kolibry latały wokół nas jak motyle, których też było wielkie mnóstwo. Słońce przedarło się przez chmury i pojawiły się przed nami dwie tęcze. Jedna z nich wbijała się do wody tuż obok naszej barki. Nigdy wcześniej ani później nie byłem tak blisko tęczy.
Enzo krzyknął:
— Jak tu pięknie!
Echo powtórzyło nie raz, nie dwa, ale trzy razy, że tu jest pięknie.
Chłopcy wystraszyli się. Nigdy w życiu nie słyszeli echa. Zresztą ja też nie słyszałem echa tak wyraźnego i potężnego.
— Kim jesteś?! – spytał Miguel i spojrzał w moją stronę. Szukał u mnie pomocy. Milczałem. Zaciekawiła mnie ta rozmowa.
Echo trzykrotnie powtórzyło pytanie Miguela.
— Przedrzeźniasz nas?! – krzyknął Enzo. A gdy echo trzykrotnie zapytało o to samo, chłopiec wybuchł: — Uważaj! Bo się zdenerwuję!
Echo trzykrotnie ostrzegło go tak samo.
Chłopiec wystraszył się, zresztą tak jak brat jego i znacznie ciszej powiedział:
— Przepraszam. Nie gniewaj się!
Echo równie cicho trzykrotnie przeprosiło i prosiło, by się nie gniewał.
Zachwyciła mnie ta rozmowa. Wytłumaczyłem chłopcom, czym jest echo. Byli rozczarowani. Pragnęli magii. Długo ich przekonywałem, że uczestniczyli w czymś znacznie lepszym niż magia.
Po latach, Enzo i Miguel, gdy przypływali do mnie na moje urodziny, mówili ze śmiechem, że wracają do mnie jak echo.
*
Wszystkie założone przeze mnie szkoły po jakimś czasie przejęło brazylijskie państwo z wielkim pożytkiem dla uczniów i nauczycieli. Za mój wkład w rozwój edukacji ofiarowano mi dwa hektary ziemi w Novo Airao. Nie chciałem przyjąć. Przecież nie dla zysku to robiłem. Nalegali więc uległem. Znowu się potwierdziło, że dając otrzymujemy. Sprzedałem pół hektara ziemi pewnej rodzinie z Manaus. Za uzyskane pieniądze kupiłem materiały budowlane. Zaprojektowałem dom z wielkim tarasem i wybudowałem go przy pomocy mieszkańców miasteczka. Wszystkie meble w domu sporządziłem własnoręcznie z wyjątkiem bujanego fotela. Sprezentowali mi go moi przyjaciele z Manaus. Akurat wymieniali meble w swoim domu i spytali, czy chcę bujany fotel. Wiedzieli, że lubię się w nim bujać.
Kiedy mój dom był gotowy, zapisałem go Pallotynom razem z ziemią. Wtedy mój prowincjał wpadł na pomysł, by wysłać mi do pomocy dwóch Brazylijczyków.
— To wstyd, by Polakowi nie pomagał żaden Brazylijczyk – powiedział.
Pojawiło się przede mną dwóch wielkich chłopów. Wyglądali na okazy zdrowia, ale bali się malarii. Czym prędzej wrócili do Manaus, gdzie obydwóch zrobiono proboszczami. Później jeden z nich zmarł, a drugi został biskupem.
Przez kilka lat ponownie pracowałem sam. Większość czasu spędzałem na barce. Mój dom w Novo Airao nigdy jednak nie był pusty. Nigdy go nie zamykałem. Kto miał potrzebę, zawsze mógł z niego skorzystać i z tego co w nim znalazł.
Po jakimś czasie przysłano mi do pomocy polskiego księdza. Nie chciał pływać barką. Lepiej czuł się na lądzie. Niestety, niezbyt długo. Zmarł i został pochowany w Novo Airao. Historia powtórzyła się z kolejnym księdzem. Ludzie zaczęli szeptać o powrocie klątwy. Śmiałem się z tego. Niemniej musiałem czekać kolejnych kilka lat zanim przysłano mi księdza do pomocy. Powiedziałem mu:
— Będziesz moim proboszczem, a ja będę twoim wikarym na barce.
Chętnie się zgodził.
Rzadko bywam w Novo Airao. Muszę jednak tak organizować mój czas, by być w miasteczku w moje urodziny. Nie może być inaczej. Wtedy zjeżdżają się moje dzieci. To jest jedyny dzień w roku, kiedy nic nie robię. W moim domu jest taki rozgardiasz, że boję się do niego wchodzić. Wszyscy coś robią, by moja urodzinowa kolacja wypadła jak najlepiej. Każą mi nic nie robić. To jest bardzo trudne zadanie. Siedzę wtedy na tarasie, kołyszę się w moim bujanym fotelu i patrzę na moją ukochaną rzekę. Zwykle nic wtedy nie myślę. Ale właśnie tam przeżyłem małe olśnienie. Zrozumiałem, że życie jest jak echo. Wszystko do nas wraca.
Obraz: Martin Johnson Heade „Passion Flowers with Three Hummingbirds”