Amazończyk (Prolog)
Ludzie stąpają po ziemi od setek tysięcy lat, pływają w wodzie i po wodzie od kilku tysięcy, a od ponad stu lat latają coraz bliżej gwiazd. Dobrzy żeglarze nie pobłądzą kierując się gwiazdami, ale nawet najlepszym trudno płynie się pod prąd. Józek zwykle tak płynął, przynajmniej metaforycznie, co wcale nie znaczy, że łatwiej. Wychodziło mu to całkiem dobrze, bo choć głowę nosił blisko gwiazd, to zawsze twardo stąpał po ziemi. Ile ja się o nim nasłuchałem w czasie rodzinnych spotkań. Nasze babki były siostrami. Szczyciłem się tym, że coś mnie z nim łączy. Nie tylko ja. Spotkałem wiele osób, które z dumą twierdziły, że siedziały z nim w jednej szkolnej ławce. Jego ławka musiała być wyjątkowo długa… Nieważne. Ważne, że każdy miał coś nowego i ciekawego do powiedzenia o nim. Chętnie słuchałem, bo Józek fascynował mnie. Nie od razu zrozumiałem, dlaczego właśnie on.
Kiedy pytałem kobiety o Józka Maślankę, niektóre się rumieniły. Wszystkie jednak mnie zapewniały, że był najprzystojniejszym chłopcem jakiego znały. Pewna kobieta dziwiła się temu. Na moje pytanie, dlaczego to jest dla niej dziwne, powiedziała, że przecież jego rodzice ani siostra nie wyróżniali się urodą. Zauważyłem, że widocznie geny dobrze się poukładały. Pomyślałem, że u tej kobieta poukładały się nie najlepiej, ale tę uwagę zachowałem dla siebie. W mojej wyobraźni Józek wyglądał jak Alain Delon. Akurat w tym czasie obejrzałem kilka filmów z tym aktorem, wyjątkowo pięknym mężczyzną.
Gdy pytałem mężczyzn o Józka, mówili, że nikt nie miał takiej energii jak on. Jeśli coś robił, to robił natychmiast. Nawet „natychmiast” było dla niego spóźnione. Ciągle szukał przygód. To mi się podobało najbardziej. Przygoda była dla mnie tajemniczą, barwną wyspą na morzu szarej codzienności.
Po ukończeniu szkoły podstawowej rodzice wysłali Józka do wadowickiego gimnazjum, na tak zwanym Kopcu, prowadzonym przez Pallotynów. Uciekł z niego po kilku miesiącach. Ciężko znosił zamknięcie, a jeszcze gorzej podporządkowanie się regulaminowi. Najbardziej przeszkadzało mu to, że „namawiali tam na księży”. Księżowskie życie wcale go nie pociągało. Edukację kontynuował w żywieckim liceum im. Kopernika. Nauka przychodziła mu z łatwością, szczególnie z przedmiotów ścisłych. Z matematyki był tak mocny, że nauczyciel niekiedy powierzał mu prowadzenie lekcji, a sam siadał na jego miejscu. Uczniom podobała się ta zamiana, bo wreszcie coś rozumieli.
Czytał mnóstwo książek, które pamiętał ze zdumiewającą dokładnością. Z satysfakcją wytykał nauczycielom rozmaite błędy popełniane przez nich w czasie lekcji. Przekorę uważał za zaletę. W klasie maturalnej, wychowawczyni, zgodnie z dyrektywami podstawowej komórki partyjnej (Partia miała coś do powiedzenia na każdy temat; takie to były czasy) motywowała klasę do lepszych wyników na pierwszy semestr. Józek, kołysząc się na krześle, oświadczył ku uciesze klasy i przerażeniu nauczycielki, że on będzie miał na półrocze trzy oceny niedostateczne. Słowa dotrzymał. Na wiosnę, zamiast na lekcje, chodził nad Sołę, by się opalać. W taki to właśnie sposób przygotowywał się do ucieczki z kraju na Zachód. Mówił, że dusi się w kraju rządzonym przez komunistów.
Józek uciekał za granicę w towarzystwie jednego kolegi, który uprosił go, by pozwolił mu iść razem z nim. Do Czechosłowacji weszli przez zieloną granicę, zniszczyli dokumenty i podając się za Cyganów (zyskana nad Sołą mocna opalenizna była bardzo przydatna), dotarli do granicy austriackiej. Tam, oprócz wysokiego płotu, zwieńczonego drutami kolczastymi, natknęli się na sforę psów tropiących i armię straży granicznej, która miała fatalny zwyczaj strzelania bez ostrzeżenia. Wielokrotnie próbowali sforsować granicę, wspinając się na szczyty odwagi oraz własnej kreatywności. Wprawdzie nie zyskali wolności, ale przynajmniej nie stracili życia. Wrócili do swoich domów i mimo dwutygodniowej nieobecności w szkole, dobrze zdali maturę.
Józek, nie wiedząc co ma zrobić ze swoim życiem, podjął dalszą naukę w studium nauczycielskim, po którym zaczął uczyć w małej, wiejskiej szkole podstawowej na Żywiecczyźnie. Kilka osób sugerowało mi, że wtedy miał narzeczoną, Jadzię, w której był bardzo zakochany. Pewna kobieta, zniżając głos, jakby obawiała się, że ktoś nas podsłucha, choć byliśmy zupełnie sami, powiedziała: „Przez jakiś czas mieszkali razem i nie wiadomo, co wtedy się działo.” Ciężko westchnęła, pokiwała smętnie głową i odeszła. Wiadomo jednak co działo się rok później, bo Józek był wtedy pallotyńskim nowicjuszem.
W nowicjacie i seminarium często chorował. Wolny ptak źle znosi każde zamknięcie. Uzyskiwał jednak świetne wyniki na egzaminach i po święceniach został wysłany na dalsze studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Wytrzymał tam kilka miesięcy. Powiedział, że studia teologiczne są marnowaniem czasu. Według niego, najważniejsze rzeczy zawarte są w ewangeliach i profesorowie teologii nic ważniejszego nie są w stanie mu powiedzieć.
Podjął pracę na parafii w Poznaniu. Pracował z ministrantami i harcerzami. Każdą wolną chwilę spędzał z nimi. Najbardziej lubił wakacyjne obozy nad jeziorami i w górach, gdzie uczył ich rozpoznawać konstelacje gwiazd na niebie. Zgromadził grupę trzystu chłopców. Chociaż był lubiany i praca z młodzieżą uszczęśliwiała go, wyjechał do Francji. We Francji również cieszył się dużą popularnością, szczególnie wśród młodzieży, dlatego jego nagły wyjazd do Brazylii był zagadką dla jego krewnych i przyjaciół w rodzinnej parafii.
W Brazylii został skierowany na placówkę w Mato Grosso. Kiedy opanował język portugalski na tyle, by prowadzić proste rozmowy, spakował swój dobytek do plecaka i przesiadając się z furmanek na barki udał się do Amazonii. Ciągnęło go do dzikiej przyrody. To miał być tylko urlop. W Manaus spotkał tamtejszego arcybiskupa, który zaprosił go na kawę. Przy kawie arcybiskup zwierzył się Józkowi, że w Manaus brakuje księży, a w pewnych rejonach Amazonii już od wielu lat nikt nie widział księdza. Nieśmiało spytał, czy
zechciałby kiedyś mu pomóc. Józek odpowiedział, że jeśli jest taka potrzeba i arcybiskup załatwi zgodę u jego przełożonych, to on już jest gotów podjąć pracę w Amazonii. Taki już był. Jeśli tylko było to możliwe, każdą pracę wykonywał natychmiast. Arcybiskup szybko załatwił to co trzeba.
Tyle się dowiedziałem od jego rodziny i szkolnych kolegów. Wyczekiwałem jego powrotu. Ciągle pojawiały się jakieś przeszkody. Jego siostra twierdziła, że pieniądze przeznaczone na podróż do Polski już trzykrotnie wydał na zakup lekarstw dla swoich podopiecznych i przyjaciół. Tak mówił o Indianach i Kreolach, dla których pracował. Za czwartym razem jego przełożony zamiast pieniędzy, dał mu bilety na statek i samolot. Józek przyjął bilety i natychmiast je sprzedał, byle tylko mieć pieniądze na zakup potrzebnych rzeczy. Potrzeb zawsze było więcej niż pieniędzy.
Coraz częściej słyszałem, że Józka już nie zobaczymy. Bardzo mnie to martwiło.
Któregoś dnia, w czasie mszy wieczornej, wikary w naszej parafii łamiącym się głosem powiedział: „Napłynęła wiadomość z Brazylii… Ksiądz Józef Maślanka utonął w Rio Negro. Znaleziono tylko szczątki jego łodzi. Poszukiwań ciała zaprzestano, bo rzeka jest wielka jak morze.” Zaprosił na mszę o spokój jego duszy. W kościele zaszumiało od szeptów. Pół roku później dotarła do naszej wioski wiadomość, że ksiądz Maślanka jednak żyje. Proboszcz zrobił awanturę wikaremu, że odprawiał msze za zmarłego Józka, bo powinien się upewnić. Ale w jaki sposób biedny wikary miał tego dokonać?
Józek potrzebował osiemnastu lat, by dojrzeć do powrotu do swojej rodzinnej miejscowości. Wtedy zobaczyłem go po raz pierwszy. Wcale nie wyglądał jak Alain Delon, a raczej jak Omar Sharif, tyle że z mocno przerzedzonymi włosami. Dużo słyszałem o jego niesamowicie bujnej fryzurze. Niewiele z niej zostało w tropikach – włosy wyszły razem z potem. Zauważyłem, że pozostałe kędziory, sprytnie zakrywające łysinę, farbował na czarno.
Nie pojawił się w kościele. Msze odprawiał sam, w starej kaplicy, zwanej Ogrojcem. Wstydził się swojej polszczyzny i nie chciał występów publicznych. Przez kilkanaście lat posługiwał się wyłącznie portugalskim oraz indiańskimi dialektami. Chociaż kiedyś był nauczycielem w polskiej szkole, zapomniał większości polskich słów, a te co pamiętał wypowiadał jak Latynos przebywający na wakacyjnym kursie języka polskiego. Przy pomocy swojej siostry uczył się języka ojczystego na nowo. Józek wstydził się swojej polszczyzny, a ja wstydziłem się do niego zagadać, choć tak bardzo wyczekiwałem jego powrotu. Byłem bliski przełamania własnego onieśmielenia, gdy któregoś popołudnia spotkałem go obok kościoła. Stanął w miejscu i uśmiechnął się do mnie serdecznie. Czułem się wyróżniony. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że on tak do wszystkich się uśmiechał. Zrobiłem kilka kroków w jego stronę, gdy nie wiadomo skąd pojawił się nasz proboszcz i zabrał Józka na plebanię.
Dwa dni później Józek wyjechał do Paryża, gdzie zatrzymał się na kilka dni u swoich przyjaciół. Stamtąd odleciał do Brazylii.
Czekałem na jego kolejny urlop. Jego siostra powiedziała, że obiecał jej przyjechać za trzy lata. Z trzech lat zrobiło się pięć. Tym razem poszedłem do niego natychmiast, jak tylko dowiedziałem się o jego powrocie.
Był ciepły, majowy wieczór. Józek siedział w fotelu przed telewizorem. Oglądał transmisję Konkursu Piosenki Eurowizji, zorganizowanego tym razem w Belgii. Zdziwiłem się, gdy zobaczyłem go w grubym, wełnianym swetrze, a jego nogi były owinięte kocem. Wyglądał na chorego. Jego twarz była żółta, policzki zapadnięte. Przywitał mnie szerokim uśmiechem, odsłaniającym równe, białe zęby i brak jednej piątki. Natychmiast zaproponował, abyśmy przeszli na „ty”. Mówił z mocnym, portugalskim akcentem, ale płynnie, tylko od czasu do czasu brakowało mu jakiegoś polskiego słowa. Podrzucałem mu brakujące słowa, co przyjmował z wdzięcznością. Zauważył, że dziwi mnie jego ubranie.
— Malaria. Już ósmy raz. Wczoraj byłem u lekarza. Kiedy mnie badał, to jego oczy robiły się coraz większe. To było naprawdę śmieszne. I wiesz co?! Nie uwierzysz. Zdziwił się, że jeszcze żyję! Powiedział, że już dawno powinienem być tam. – Wyciągnął dłoń przed siebie i energicznie obrócił kciuk w dół. Roześmiał się. – Ale życie jest tak piękne, a ludzie są dobrzy. Jeszcze jakiś czas tu zostanę.
Tak po raz pierwszy usłyszałem jego ulubione powiedzonko, z którego był znany wszystkim jego znajomym.
— Tu? – podchwyciłem.
— No tak… Wygląda na to, że myślami ciągle jestem nad Rio Negro. Moje „tu” jest właśnie tam. Tam jest mój dom i moja rodzina.
— Rodzina?
— Tak! – potwierdził radośnie. – Mam przecież kilkudziesięcioro dzieci.
Takiego wyznania się nie spodziewałem. Chyba zbladłem. Józek roześmiał się.
— Zaszokowałem cię? Nie martw się. Żadne nie poczęło się z moim udziałem. Myślę jednak, że mam prawo nazywać je moimi dziećmi. Chyba zgodzisz się ze mną, że ważniejszy jest ten, kto wychowuje niż ten, który płodzi? – Przytaknąłem skwapliwie. – Jako student byłem na wykładzie, którego zupełnie nie rozumiałem. Zapamiętałem tylko jedno zdanie z tego wykładu: „Kto człowieka wychował, ten życia nie zmarnował.” Podobno to jest starożytne, azjatyckie przysłowie. Bardzo mi się podoba. Można być byłym kolegą, a nawet
byłym przyjacielem. Świat jest pełen byłych przyjaciół! Ale… – zawiesił głos i z szerokim uśmiechem dodał: – nie da się być byłym ojcem.
Do pokoju weszła jego siostra i chciała wyłączyć telewizor. Józek zabronił jej.
— Zostaw. Przecież ładnie śpiewają.
Rzeczywiście, ładnie śpiewali, ale ja byłem ciekaw, bardziej niż wyniku konkursu piosenki, historii jego życia. Zamyślił się. Obawiałem się, że mi odmówi.
— Ok. Dobrze mi to zrobi. Tobie chyba też.
Opowiadał tak, jakby wszystko przeżywał na nowo jeszcze raz.
Obraz: „Tableau des principaux peuples de l’Amérique.” Jaques Grasset St-Sauveur