Bezmyślnym życiem żyć człowiekowi nie warto – zwycięska praca w konkursie na opowiadanie
Stoję w przeciągu, okrakiem między dwoma peronami. Nawiane liście i papierki wzmagają ogólny chaos, niepodjęte decyzje drapią po kostkach, jak zwinięte w kulki jeże. Czekam na wszystko, nie oczekując niczego. Czas się rozpływa, a ja w nim.
Dworce lubię odkąd pamiętam. Kiedy mieszkasz w miejscu, gdzie nie upływa czas, to dworzec jest jedynym wyjściem. Wcale nie trzeba nigdzie jechać. Wystarczy, że przejdziesz się po zatrzymanym na chwilę pociągu, popatrzysz na nigdy nie widziane twarze… Ocierasz się o luksus podróży, nie wydając nań ani grosika! I ten pośpiech, przecież pociąg zaraz ruszy, ty nie masz forsy na bilet, a chcesz przejść przez jak najwięcej wagonów, pokazać się wszystkim, złapać i zapamiętać jak najwięcej spojrzeń. Czasem udało mi się namówić którąś z koleżanek na wskoczenie w jakiś ekstrawagancki ciuszek, albo zaśpiewanie jakiejś piosenki. Taki teatr wystarczał na co najmniej tydzień opowiadania i snucia marzeń o niezbadanych dalekościach.
Jak nie było weny na pełnometrażowe spacery po pociągach, siadaliśmy po prostu na dworcowej ławce, gapiąc się w psychodeliczny wzorek na posadzce i ścianach i czekaliśmy na COŚ. Doświadczałam głębokiej medytacji, nie wiedząc nawet co to takiego. Na wagary też chodziliśmy na dworzec. Byłam małą, mądrą dziewczynką, szukającą drzwi do innego świata.
I nagle, hop! Stało się. COŚ się w końcu zadziało, samo się. Wskoczyłam w dwudziesty pierwszy wiek. Brama czasu rozwarła się z groźnym jękiem, z otchłani po drugiej stronie zawyli wilcy jacyś, strasznie się bałam, i dopiero po jakiejś dekadzie zrozumiałam, że to nie było wycie, a na-wo-ły-wa-nie. Wlazłam do tej rozdziawionej paszczy lewiatana i zadomowiłam się.
Czas zatacza kręgi. Wpadłam na to we snach, w turkoczących snach o pociągach, którymi nigdy nie jechałam, a gdzieś przecież jednak zmierzałam.
Najbliższa mi i najdokładniej zapamiętana woń zamierzchłych czasów, to zapach dziegciu. Ziemisty, żywiczny, bezwzględny. Eliksir do uprawiania pozaziemskich wojaży. Tory i podkłady kolejowe drżą na samą myśl o spowiciu się w dziegciowej mgiełce, a ja zatracam się we wspomnieniach.
Chodziliśmy z dziadkiem „na kamienie”. W starym życiu, gdzieś za garażami, było takie miejsce o którym wiedział tylko dziadek i ja. Przekopywałam wilgotną, strasznie czarną ziemię małymi raczkami, i zawiniętą po cichu z szuflady aluminiową stołową łyżką, i wydłubywałam nieprawdopodobne skarby. Kamienie z odciśniętymi paprociami, kamienie z zaklętymi w ich wnętrzu muszlami, skamieniałe muszle i zmuszlałe kamienie. Wydaje mi się, że bywaliśmy tam bardzo często, niemal zawsze, ale nie wykluczam, że tylko raz. Doskonale natomiast pamiętam poranne słońce i mój nieskończony zachwyt. Tak zapamiętałam dziadka.
Miłość do kamieni przelała się przez bramę czasu i popłynęła za mną w Nowe Życie. Rozglądam się i je po prostu znajduję, w zupełnie abstrakcyjnych miejscach. Zawsze wtedy świeci słońce, a moja radość szybuje prosto w ramiona śniącego sen wieczny dziadka. Ciekawe, że można mieć wpojony taki entuzjazm wobec skamienieliny, a takiej oczywistości jak szacunek do drugiego człowieka, z mozołem trzeba się uczyć. Na poziomie deklaratywnym, z reguły wszyscy się szanujemy…dopóki nie wejdziemy głębiej w las, bo drzewa nie zawsze szumią to, co chcemy usłyszeć.
Po miłości do kamieni, nie przyszła miłość do ludzi. Nie przyszła, bo nikt na nią nie czekał. Chude, spłoszone lata; raczkujący mały dorosły, potykający się o pijanego ojca. Wiecznie zimny nos i utopione spojrzenie. Lata wyprane z potrzeb, spędzone na oczekiwaniu, nasłuchiwaniu kroków na klatce, obronie matki i wycieczkach po chleb, z półkilową zawartością świnki skarbonki. Na szczęście, dopiero dużo później dowiedziałam się, że świat jest po prostu niesprawiedliwy i każdy posiada inne życie. I szczęśliwie inny powrót.
Szukam jakiegoś punktu, w którym pierwszy raz sie przebudziłam, świadomie wyodrębniłam się z wszech substancji. Ale to na nic…Im bardziej się zagłębiam w tę myśl, tym więcej wspomnień boleśnie bombarduje mi głowę. Biedny hipokamp gnieciony gradobiciem wspomnień. A masz człowieku z lodowatym nosem, wracaj skąd przyszedłeś!
Zanim bańka pękła po raz pierwszy, dorobiłam sie domku. Wchodziło się doń po spróchniałej drabinie (która niestety nie pachniała dziegciem). Domek służył do przechowywania króliczego sianka. Intymna, słomiana atmosfera sprawiała, że na potęgę lęgły się w nim ogromne pająki, z którymi nie za bardzo się polubiliśmy. Inwazja czarnej, rozbieganej materii w moim pierwszym w życiu azylu. Nie wybrnęłam z tego w żaden rozsądny sposób. Szybciutko po tym odkryciu wyprowadziłam się do szklarni i w pocie czoła wdychałam zapach babcinych pomidorów.
Pomidory, nie dość, że pachną mi w głowie do dziś, to ich czerwień przywodzi mi na myśl Biedronkę.
Z babcią i dziadkiem jeździliśmy naszą Biedronką pod namiot. Kawał żelastwa z niej był – stalowa, prychająca Syrena, która wystrzeliła z bramy FSO prosto w objęcia mojego dziadka. Jeździliśmy nią nad rzekę (a właściwie rzeki), i jedna z tychże właśnie, któregoś razu wlała mi się do głowy na dobre. Nastąpiła synergia na poziomie molekularnym. Powstało nowe, tajemne koryto, o którym wiedziałam tylko ja i rzeka, która od tej pory użyźniała wszystkie moje myśli. Poczułam wartki prąd i nabrałam przekonania, że jestem częścią czegoś nieskończonego, co ZAWSZE już będzie płynąć. Spowiłam w tym korycie wartki nurt, który popchnął mnie za wcześnie w odważną dorosłość.
Rzeka była również mostem, pomiędzy mną i ojcem. Jeździliśmy czasem we dwójkę na ryby. On siedział godzinami nieruchomo z wędką, a ja przemierzałam te nasze rzeki brodząc w nich, albo w okolicznych szeleszczących i bzyczących łąkach. Potem wespół oczyszczaliśmy złowione okazy. Ojciec rozprawiał się z nimi po męsku, a ja odlatywałam na balonikach ich skrzeli w zbliżającą się nieuchronnie ciemność. Nie rozmawialiśmy, byliśmy częścią rzeki. Pewnego dnia ojciec odpłynął ostatecznie, pozostała mi rzeka.
Niekiedy zdarza się tak, że gdy bańka w której jesteśmy pęka, przychodzi wielki spokój. Zmniejsza sie napięcie powierzchniowe i tym samym zwiększa swobodny przepływ między nami, a światem. Odkąd zdałam sobie sprawę, że jestem nieznanym, dwunożnym gatunkiem ryby, którą wyrzuciła na ląd Matka Rzeka, zaszła we mnie zmiana w postrzeganiu i rozumieniu świata. Dotychczas pozwalałam ludziom, jednocześnie tak bliskim i tak odległym jak miejsca, w których nigdy nie byłam, kopać we mnie studnie, w które wpadałam, chcąc zaczerpnąć życiodajnej wody. Wszystko kręciło się w kółko, zmieniały się tylko imiona i twarze…I wtem coś we mnie wezbrało, wyobcowanie wypiętrzyło się na tyle, że otrzymało odrębną formę, a owa forma mój aplauz. Bowiem w gruncie rzeczy marzyłam o zmianie, która sprawi, że rzeka popłynie w drugą stronę. Droga od nieśmiałego marzenia do bezwstydnej myśli jest jak przejście przez czyściec w drugą stronę. Kawał mozolnej roboty, zrobionej w celu zaindukowania zmiany, w celu wskrzeszenia martwej ryby. Co ciekawe, sporej części ludzi wydaje się, że kierunek jest tylko jeden. Ba, że rzeczywistość w której się taplamy jest jedna i że wszyscy kroczymy ku temu samemu. Czasem sama wpadam w tę pułapkę, bezwiednie machając ogonem, zapomniawszy, że ryba która wyszła z wody (na własne przecież życzenie) jest z założenia martwa i machanie czymkolwiek nie przysporzy jej życia. Jedyny słuszny kierunek, to zapaść się w nieznane. Zobaczyć, co jest po drugiej stronie rzeki i zaufać w to, że kluczem do życia jest zanurzanie sie w nim.
Z tych wszystkich niewiadomych, które na co dzień kreślą mój żywot, jedno jest pewne – już wiem, że zmierzam ku przygodzie. Nierówności i wybrzuszenia są esencją bytu, sam zjazd z górki absolutnie się nie liczy. Zakładając taki gładki scenariusz, trzeba by tu wrócić i zjechać nieskończoną ilość razy -dopóki jakaś myśl się nie wyłuszczy spośród innych i nie zapuści korzeni, które niespodziewanie wylazłszy ponad powierzchnię ziemi, przekierują naszą trajektorię i rzeka zmieni bieg.
W Nowym Życiu (którego granice, jak się po latach okazało, są płynne) niewiele się w sumie zmieniło. Wszystko jest podobne i działa według takich samych prawideł jak Wtedy. Transformacji uległy tylko proporcje i temperatura zdarzeń na osi czasu. Rzeczy małe odczuwam jako tycie, a duże jako małe. Z tymi naprawdę dużymi jest spory kłopot, bo z uwagi na ich kruchość, nie łatwo jest porwać się na taką brawurę, żeby nadać im stosowny gabaryt i ciężar. Ciepło to wspomnienia, odległe jutro jest zimne, a teraz nie posiada ciepłoty, bo za szybko się dzieje, żeby się porządnie schłodzić czy ogrzać. Kiedyś odczuwałam czas jako coś, co nieomal stoi w miejscu. Ruch był na tyle znikomy, że budziło to we mnie frustrację. I zupełnie nie wiadomo kiedy wpadłam w tryb przeciwstawny. Teraz czas płynie z zawrotną prędkością i jest nieuchwytny jak ławica maleńkich rybek. Zawsze kiedy włożysz rękę, żeby którąś złapać, zderzasz sie z pustką.
Pomiędzy tym co było, jest i będzie płynie odwieczna rzeka myśli. We wspomnieniach łączymy się z przodkami, w chwili która trwa obecnie przelewamy się przez sito teraźniejszości, by jutro wypłynąć na otwarty ocean niewiadomego i pożeglować w nieznane. Myśl jest naszym okrętem, wehikułem do podróży w czasie i domem wspomnień. Niezwykłe jest to, że prześlizgujemy się przez codzienność nie zauważywszy nawet, że wszystko jest zmianą, a my jesteśmy jej obrazem; że każda decyzja jest jednocześnie końcem i początkiem czegoś nowego, a byt jest sumą przeznaczenia i tego co postanowiliśmy. To myśl kształtuje rzeczywistość, a jej brak oznacza zgodę na swobodny dryf, czyli przyjęcie postawy planktoidalnej.
W myślach (które są jak naczynia, wypełnione po brzegi wielobarwną treścią) odnajduję dawną siebie, stojącą okrakiem pomiędzy peronami i patrzącą wstecz. Wszystko się zatrzymuje, papierki i liście zamierają w swoim wirującym tańcu, przez chwilę dudni cisza. Zamiast skoczyć sobie w objęcia, stara i nowa ja rzucamy na siebie przelotne spojrzenie i każda rusza w swoim kierunku.
Podnoszę szumiący nadrzecznymi łąkami i pachnący dziegciem bagaż i zabieram go w niepewną przyszłość.
2020-04-04 23:25:20
nie podzielam zachwytu. miałko nijakie, pretensjonalne ocierające się o jałowe bajdurzenie
2020-04-01 17:58:41
Interesująco imponujące. Chapeau bas