Bułki
Tekst zgłoszony do nas w Zimowym konkursie na opowiadanie.
Oddział miał być remontowany. Zgarnęli nas do jednej sali. Zostaliśmy tylko my, „recydywiści” i „długodystansowcy”. A sala, po staremu, była duża, teoretycznie sześcioosobowa. Dopakowali nam jeszcze dwa łóżka. Mieliśmy się jak przysłowiowe sardynki w puszce. Do tego co chwila wpadała do nas pielęgniarka-jędza, ponoć stara panna, i otwierała prawie na oścież oba okna. „Śmierdzi tu chłopem” – mówiła. Wszyscy dzwoniliśmy zębami póki który nie zabrał się na odwagę i nie pozamykał okien. W końcu Najstarszy nie wytrzymał:
– „Kochana, żeby ja taki stary nie był, to by ja sprawił, żeby ci chłop nigdy już nie śmierdział. Szkoda, że te, co tu leżą nawet po recyklingu do tego się nie nadadzą. Tylko na wysypisko.”
Siostra wyleciała z sali jak oparzona. Ale pomogło, zmieniła się diametralnie.
Co prawda, to prawda. W sali panował lekki smrodek. Mieszanina zapachu spoconych naszych ciał, zapachu niedopranych skarpetek i potajemnie puszczanych, bezgłośnych prawie bąków. No i jeszcze to, że co niektórzy podkurzali po kryjomu. Nie chciało się nikomu wychodzić z sali. Wszędzie rozpiździaj i syf.
Nie wiedzieli co z nami dalej. Czy na inne oddziały, czy do innych szpitali albo do hospicjów, czy do domów. Znaliśmy się już jak łyse konie. Wiedzieliśmy o sobie wszystko i znaliśmy wszystkie kawały, które którykolwiek z nas znał. Tylko o tym co komu dolega nie gadaliśmy. Bo i co komu do tego. Każdy wiedział co i jak.
A telewizję już nam dawno wyłączyli. Wiadomo było, że obchody łapiduchów są pro forma. Ale ok, były jakimś urozmaiceniem długiej, szpitalnej dniówki. Tylko te piguły, co nas nimi faszerowali trzy razy dziennie, mogli se w dupę wsadzić. I my i oni wiedzieli, że psu na buty już się zdały.
Jakoś nie mogliśmy się nauczyć naszych nazwisk a zamiast imion czy nazwisk szybko przyjęliśmy ksywki, które po drodze każdy z nas tu nabył. „Margines”, bo siedział w pierdlu. „Świderski”, Świder”, emerytowany górnik, który codziennie maltretował nas opowieściami o „grubie”. „Niski”, bo facio mierzył jedynie coś koło półtora metra a burzył się kiedy mówili o nim albo do niego „mały”. Mówił wtedy: „małego, to ty masz w gaciach”. Dalej: „Dorożka”, beznogi inwalida, który dorożką nazywał swój wózek. „Ten Spod Okna”, wiadomo dlaczego. No i BMW, młodzik, niespełna osiemnastoletni, góral. Robił za brukarza. Kiedy wracał w weekend do rodzinnego domu, zasłabł za kółkiem. Tak jak mnie, zgarnęli go z drogi i przywieźli go do nas.
Gadaliśmy kiedyś o autach. Jakie kto ma, które jakie ma osiągi, ile pali.
– A mój pali trzydzieści. – wrzucił w pewnym momencie.
– Po mieście?! – zapytaliśmy chórem.
– Nie, po wsi.
Gruchnęliśmy śmiechem. I został BMW.
Na mnie wołali „Rączka”, bo, jakbym nie miał stawów w ramionach, mogłem całkiem wykręcić obie ręce do tyłu. No i jeszcze „Solidarność”. Potem, jakby Boga w sercu nie mieli, dowalili nam „Najstarszego”, który rąbał w pampersa najmniej trzy razy dziennie.
Wszyscyśmy mówili sobie na „ty”.
Pogodny był jak mało kto. I wszędzie było go pełno. Każdemu był pomocny, bo i żarcie podawał razem z kuchnią, mył salę z salową, nosił kaczki i baseny. Roznosił z pielęgniarkami leki i środki opatrunkowe. Nawet podcierał i mył Najstarszego.
Każdego dnia jakby go ubywało. W krótki czas chodził już ledwo co. Szurał nogami, ale nadal się krzątał. Nie mógł usiedzieć.
Margines od początku drapał się po koronie orła wydziaranego na suchej klacie i nic nie mówiąc, wodził za nim oczyma. Kiedyś w końcu nie wytrzymał. Rąbnął:
– Garowałeś?
Tamten, w drzwiach, skinął głową.
– Długo?
Ponownie skinął głową, machnął ręką i wyszedł.
Ten Spod Okna zajazgotał:
– Chłopie, to polityczny! „Solidaruch”! Z tych pierwszych! On tu umierać przeszedł! Ordynator to jego kumpel z tamtych czasów…
– W ryj?! – warknął Margines pytaniem.
Ten Spod Okna skulił się w sobie i nakrył się kocem aż po nos.
Żona mu przyniosła całą torbę bułek, prosto od piekarza. W całej sali zapachniało ciepłem, życiem, Bogiem. Bogiem, bo jeszcze nadal w uszach mieliśmy homilię Papieża, choć radio w czyjejś komórce już dawno się wyłączyło. Żona mu przyniosła całą torbę bułek a on gasł. Wiedział o tym. Ona też. Jak raz, nie było tego dnia kapelana. Godził się ze sobą w głośnych monologach jeszcze długo w noc. Żeby zdążyć. A my prawie nie oddychaliśmy, najpierw zażenowani, a później, żeby nie uronić ani słowa. Spowiadał się Bogu Wszechmogącemu i nam, braciom… Długo w noc. I błagał Najświętszą Maryję Zawsze Dziewicę, wszystkich Aniołów i Świętych i nas braci, o modlitwę…
Kiedy skończył, i my prosiliśmy Boga. Chociaż żadnemu z nas jakoś nie było dotąd po drodze z Bogiem. Ale wiedzieliśmy, nie wiedzieć skąd, że Pan przychylił się do naszych modłów i odpuścił mu. Modliliśmy się za niego tak, jak umieliśmy. Każdy po swojemu. Gorąco. I za siebie. Bo my po nim… Każdy w sobie. Wszyscy! Nawet Margines, bo słyszeliśmy po ciemku jakby ktoś walił w kartonowe pudło. Pewnie bił się w swoją suchą pierś, gdy prosił o Miłosierdzie Boże. Słyszeliśmy też jak Ten Spod Okna łkał i płakał jak dziecko. Margines ciepło szeptał do niego:
– No już cicho. Już dobrze. Cicho, słyszysz!? Już dobrze.
Potem Najstarszy łamał te bułki i Bogu dziękując, dawał nam kolejno, podług porządku. A my braliśmy i jedliśmy z tego wszyscy. Jakby to była komunia. Ale baliśmy się świętokradztwa… I gniewu…
Czuwaliśmy razem z nim, aż do końca. I modliliśmy się prawie głośno… Przyniosło, bez proszenia, wszystkie pielęgniarki. Uklękły i modliły się razem z nami. Nad ranem odszedł.
W dzień przyszła jego żona. Pytała „czy aby tych bułek choć spróbował?”. Płakała. Wiedziała już wcześniej. Ze szpitala dali znać zaraz rano. Najstarszy mówił jej, jak to mąż jadł te bułki i że żałował, że nie je ich razem z żoną, bo dobre były jak nigdy. Że żartował, że dobre, bo „chyba piekarz się pomylił”. Ona nie wierzyła. Wiedziała, że Najstarszy kłamie. A przez łzy powiedziała: „Bóg ci zapłać… I piekarzowi…”
– Wszystko miał odbite. I ani jednego zęba. Powybijali. Cud boski, że tyle lat wyżył. Wiem, że czasem go bolało. Ale ani miauknął. Odkąd wyszedł, na dupie nie umiał usiedzieć. Ostatni grosz by ludziom oddał. I ostatnie tchnienie. „Halinka – mówił – są tacy, co bardziej potrzebują. Ja silny i ty silna. Co nam więcej trzeba?”. Cieszył się jak dziecko, że wołaliście na niego „Solidarność”. On tą Solidarnością przesiąkł aż do szpiku kości.
Postała chwilę, pokiwała głową i wyszła. Niski ujął ją pod rękę i odprowadził aż do wyjścia z oddziału. Dorożka podwiózł jej na wózku te bambetle co zostały po nim.
O tym, co tamtej nocy, mówiliśmy z kapelanem. On tylko pogroził nam palcem i wyszedł. Ale wychodząc wskazał palcem na niebo i uśmiechnął się.
Uładzeni z tym i z tamtym światem, wszyscy poddaliśmy się woli Bożej. Co ma być, niech będzie. Żal nam było tylko BMW. Bo nieopierzony młokos. Życia jeszcze nie zaznał. Solidarność nawet latał za nim do ordynatora. Ale ten machał tylko rękoma albo łapał się za głowę. Nie słyszeliśmy co gadał, bo patrzyliśmy z daleka, ale i tak wiedzieliśmy.
Niespodziewanie dla wszystkich, także dla medyków, zaczęliśmy odchodzić jeden po drugim. Jak na apel. Ale żaden nie chciał do domu. Nawet BMW. Rodzice uszanowali tę jego wolę. A ordynator się nie upierał.
W ten wtorek zostaliśmy tylko my dwaj. Ordynator i ksiądz czytali nam Ewangelię. Na zmianę. Chcieliśmy. Prosiliśmy. BMW słuchał z otwartą gębą tego. co było o Męce Pańskiej.
– Psie krwie – syknął zaciskając nienaturalnie wielkie pięści. Łzy mu pociekły po policzkach. – Jo byk go nie doł, jegomościu. Na mój dusiu – powiedział do księdza.
– Wierzę chłopcze – odpowiedział mu kapelan i pogłaskał go po dłoni.
Wieczorem, zanim zamknął oczy, powiedział mi:
– Roncka, ty mos nojgozy. Łostonies som. Ale nie bój sie, pocekom na ciebie.
I zgasł. Wiem, że nie poszedł jeszcze za tamtymi. Czeka na mnie. „Solidarność”, jak zdążyłem go poznać, czeka pewnie razem z nim. Bo BMW to przecież gówniarz. Sam nie dałby rady.
A bułkami pachniało jeszcze i trzeciego dnia.