Chodniki są śliskie, a drogi posypane popiołem lub solą
Zimą było go mniej. Ale zimą wszystko wydawało się funkcjonować na obniżonych wartościach. Zrozumiałe, że biegacz musiał wtedy trochę istnieć, a trochę znikać. To ciężka pora do biegu, do opuszczania domu, do przemierzania zewnętrza. Stawał się więc trudniejszy do zaobserwowania – jak stroniący od niepotrzebnego wystawiania się na mróz przedstawiciel z gatunku biegaczy. Wciąż przemierzał swój rewir, ale rzadziej, krokami wolniejszymi, otoczony cyrkulującym wokół ust śmietanowym powietrzem zimy.
Za to wiosną, latem i wczesną jesienią biegacz pojawiał się w dniach Mateusza jak gwarancja: życia, ruchu, dokonującego się przesunięcia kalendarza o kolejny kwadratowy sektor. Widywał go rano, jadąc do pracy i wieczorem, wracając. Albo też wieczorem, jadąc do pracy, a potem rano, wracając.
Biegł zawsze z nisko pochyloną głową o krótko przystrzyżonych włosach i opalonym karku, z podkoszulkiem szeroko wędrującym na około ciała, z mocnymi, pomarańczowymi od słońca nogami. Wyglądał na starszego od niego. Mężczyzna gdzieś przy czterdziestce, trochę podniszczony. Biegał specyficznie: nie odrywając wiele wysoko stóp od ziemi. Poruszał się jak w gęstym, tężejącym świecie. Nie patrzył nigdzie i na nikogo. Był jedyny dla tego krajobrazu. Swoim biegiem wybijał minuty dzielące Mateusza od wyjścia z samochodu i rozpoczęcia kolejnej zmiany w pracy, wybijał dni w tygodniu i pory roku w życiu tego małego miasta. Czas tak wiele razy upływał za pomocą biegacza. Za pomocą człowieka zegaropodobnego.
Biegacz. Tak go nazywał. Prosto, bez podchwytliwości. Nie miał jego prawidłowego imienia, ale szukał. Tymczasem – wydawało się na miejscu jakoś o nim mówić, określać go, próbować namierzyć słowem. Dwanaście godzin dnia lub dwanaście godzin nocy stał za ladą i często poświęcał z tej puli kilka chwil na myślenie o biegaczu. Czy był teraz w ruchu? Gdzie zaczynał swój bieg, gdzie skręcał, gdzie kończył? Czy ktoś go zatrzymuje? Czy on pozwoliłby sobie na zatrzymanie? Po co tak natarczywie biegnie tą samą trasą dzień w dzień? Czy kiedykolwiek dobiegnie do jego stacji paliw? Czemu jeszcze nigdy tu nie dobiegł?
Stacja była oddalona zaledwie o parę minut od standardowej trasy biegacza. Ale Mateusz nigdy dotąd nie spotkał go w pracy. Nigdy nie zobaczył, jak rdzawy od słońca człowiek wbiega przez automatycznie rozsuwane drzwi, jak sięga po wodę, staje przed kasą. Nie miał jeszcze okazji zaproponować mu kawy, ani ciastka do kawy, ani hot-doga, ani coca-coli do hot-doga, ani zapiekanki, ani sosów do zapiekanki. On zresztą pewnie by nie chciał. W końcu biegacz musiał mieć jakiś poważny cel w swoim biegu. Tym celem mogło być mocne zdrowie, mocna forma, ultramaraton. Marzyciele tego pokroju nie stołują się na stacjach paliw. Ale czy biegaczowi nigdy nie zachciało się napić wody w trakcie biegu? Nie miał ze sobą nic, gdy przemierzał chodniki. Biegł bez niczego, tylko z sobą. Czy istniały dla niego postoje? Jeśli tak, to gdzie? Czemu mijał most, bistro i budynek straży pożarnej, ale nigdy nie docierał do stacji paliw?
Nigdy nie zaobserwował go idącego zwykłym, tempem przechodnia: zakupowym, biznesowym, spacerowym. Nie mógł być dla Mateusza nikim innym jak tylko osobą biegnącą. Nigdy nie przyłapał go zatrzymującego się ze zmęczenia, przystającego, aby odetchnąć. Mateusz wyobrażał sobie czasem istnienie lokalnej legendy, według której biegacz podpisał kiedyś cyrograf z diabłem tej ziemi, przyrzekając, że pozostanie już zawsze w ciągłym ruchu. Widział go takim – biegnącym – od czterech lat. Odkąd dojeżdżał do miasta. Wcześniej pracował parę lat w tartaku w sąsiedniej miejscowości. A jeszcze wcześniej był uczniem. W szkole trzy razy pobił rekord na krótkim dystansie. Raz wuefista wysłał go na zawody. Nie zdobył miejsca, którym mógłby się pochwalić. Otrzymał wyróżnienie.
Tej nocy przyśniło mu się, że latał po korytarzach gimnazjum. Teraz już nie było gimnazjów. A on po swoim we śnie latał. Minął stołówkę, frunął do sali gimnastycznej. Wzniósł się nagle wysoko, a potem opadał z dużą prędkością. Sen się urwał. W pokoju było ciemno – zimowe świtanie. Nie chciał wierzyć, że to jego ciało budziło się do pracy. Czuł się jak pluskwa amerykańska przewrócona na grzbiet, próbująca bezskutecznie zmienić swoje nietypowe położenie. Następowała mimowolna seria na wpół zastygłych ruchów. Nieświadome kwadranse przygotowań siebie do pracy. Jazda do pracy. Widok biegacza, być może. Potem praca. Potem powrót z pracy. Być może znów widok biegacza. Potem dom, potem senność. Rutyna. Słowo, które brzmiało jak srebrem owinięte białe tabletki przepisane na niedobór jakichś ważnych witamin.
Lubił opowiadać o biegaczu znajomym, z którymi widywał się coraz rzadziej i z którymi coraz trudniej było znaleźć wspólne tematy nie wyczerpujące się po minucie czy dwóch. Chwytał ludzi na tę historię. Interesowali się, dopytywali, podsuwali swoje pomysły. Bo tak to, o czym miałby z nimi gadać? O co mieliby go pytać? O to, jakie miał osiągnięcia w sprzedaży kawy? Czy w ostatniej dostawie papierosów niczego nie pomylono? Czy zawsze układa wszystkie piwa na regale według aktualnego planogramu? Co robi, gdy klient krzyczy, bo chciał fakturę, a dostał zwykły paragon? Życia poza stacją miał coraz mniej. Pozwalał, żeby praca naruszała granice. Wciskała mu się w dni, godziny wolnego, przechodziła szczelinami do snów. Gdyby chociaż potrafił to polubić albo pogodzić się z tym. Albo jakoś zobojętnieć do szczętu. Ale coś się w nim tłukło, coś waliło od środka. Coś kazało mu za każdym razem odwracać się na biegacza, gdy mijał go w drodze do pracy.
Opowiadał więc o nim znajomym tak, jakby opowiadał o sobie, gdyby był zadowolony z tego, co doświadcza:
– Przepytałem ludzi ze stacji. Wszyscy go znają z widzenia. No, może nie wszyscy, ale prawie. Widzimy go praktycznie codziennie, ale nie wiemy, kto to. Nikt nie wie, jak się facet nazywa. Rozumiecie to? Każdy kojarzy biegacza, ale nikt go nie z n a . To jest takie dziwne… Jakby do końca nie istniał. Jakby był albo czymś więcej, albo czymś mniej niż człowiekiem. – Rozglądał się po znajomych, sprawdzając, czy opowieść sprawia na nich tak samo mocne wrażenie jak na nim. Łapał kontakt z tymi, którzy energiczniej od pozostałych kiwali głowami i ciągnął dalej pełen tego rozrastającego się w nim zaangażowania. – On tylko tak biega. I nie ma tak, że go nie widzisz. Jedziesz rano – jest, jedziesz po południu – jest, wieczorem – jest. Zawsze jest. Ale nie wiemy, po co. – Pod koniec zwykle wzruszał ramionami lub uśmiechał się lekceważąco. Czy chciał tym sposobem strzepnąć z siebie właśnie opowiedzianą historię, czy pozbyć się ducha, którego wywoływał wygłaszanymi na głos obserwacjami? Może chodziło mu o jakiś drobny gest zmniejszający wagę, jaką biegacz nieświadomie zdobywał nad jego życiem. – Nie wiem, po co on tak biega.
Zwykle tuż po tym, jak mijała mu połowa zmiany, dostawał dziwnego zastrzyku pewności siebie, przekonania o celowości działań, poczucia sprawczości nad losem. Jakiś nieznany pokład energii uruchamiał się w nim i wydawało mu się, że cokolwiek teraz wymyśli: to to ma sens, on to zrobi, on sam wszystko zmieni, naprawi, rozpocznie i rozrusza. Wszystko szło mu gładko, wszystko łatwiej znosił i czas mijał wspanialej. Potrafił się utrzymać w tym stanie trzy, cztery godziny. Czasem do końca zmiany, ale to rzadziej. Nie wiedział, skąd to miał, ale był wtedy inny. Bił się z myślami, czy ten Inny Mateusz liczony na godziny (typ limitowany, Matthew The Bestseller) to był on prawdziwy, w pełnym potencjale? Taki On, który stara się ostatecznie przebić przez warstwę uśpienia? Czy właśnie inaczej – to, co się w nim włączało było fałszywe, zwodne, obce? Przychodziło znikąd i odchodziło, nie wnosząc, na dobrą sprawę, nic konkretnego. A On prawdziwy to właśnie ten senny, nieprzytomny człowiek, który dostawał dwie gwiazdki na googlach, bo brakowało mu chęci, cierpliwości i mylił rachunki klientów?
Kto ty jesteś? [ ]
„pan mateusz bardzo nieprzyjemny człowiek na tej stacji. nie potrafi poprawnie wydać reszty i pyskuje, gdy zwraca mu się uwagę. kierownik powinien się tym zainteresować. nie polecam, mimo że stacja czysta i dobrze zaopatrzona, to obsługa okropna. lepiej omijać dla świętego spokoju”
„Pan z dzisiejszej zmiany niesamowicie pozytywny! Dla takich ludzi chce się wracać nawet na stację paliw. a zjeść można lepiej niż w niejednym barze. Super przystanek na trasie, polecam”
Jaki znak twój? [ ]
Paulina z pracy powiedziała mu kiedyś, że to dlatego, że był typowym Rakiem i miał problemy z podejmowaniem decyzji.
Chciał wiedzieć, kim mógłby być oprócz [ ]. Chciał poczuć, co stracił, co teraz traci, co będzie tracił, jeśli dalej [ ]. Chciał to wszystko zobaczyć i rozżalić się na tyle, żeby już dłużej tu nie stać. Chciał wracać do domu, spotkać po drodze biegacza, zatrzymać się i zaczepić go. Ale jego odważne, wizjonerskie alter ego było krótkie. Spalało się szybciej od ćmy. Znikało, więc nic nie mogło się naprawdę wydarzyć.
Zatem mijał biegacza, ale zawsze nie w porę. Po nocnej zmianie, kiedy chciał już tylko położyć się spać, bo koło dwunastej robił porządki w magazynie, a nad ranem szykował sześć rodzajów kanapek. Po dziennej zmianie, kiedy chciał już tylko coś porządnego zjeść, bo stał na kasie pół doby o kawie, wodzie i połowie zapiekanki, którą porzucił na zapleczu w momencie, gdy przyjechały dwa autobusy i trzeba było wszystkich szybko obsłużyć. Po nocce, kiedy musiał jeszcze załatwić sprawy w urzędzie miejskim, a to był jedyny czas, kiedy mógł to zrobić, bo urzędy były otwarte w godzinach dla uprzywilejowanych. Po dniówce, kiedy musiał jeszcze zrobić zakupy na kolejne dni, bo jego lodówka była pusta, a mieszkanie brudne. Zawsze był zbyt zestresowany, spóźniony, senny w drodze do i zbyt zmęczony, zniechęcony, zobojętniały w czasie powrotów. Grafik miał ułożony jak do poloneza z własnym życiem: dzień, dzień, przerwa, noc, noc, przerwa. Dzień, dzień, przerwa, noc, noc, przerwa. Przed zaśnięciem z ulgą żegnał się ze światem, który zamknie się i rozmyje wraz z upływającą datą.
Czas. Biegacz biegł przez chodnik, którego szczeliny pokryte były zieloną trawą i mchem. Przez chodnik, na którym kładły się złote i wilgotne liście kasztanowca. Przez chodnik, który był śliski od wydeptanego, stopniałego śniegu.
Z zimowych dróg wolał te posypane solą niż popiołem. Wyobrażał sobie, że też kiedyś biegnie (może nawet tą samą trasą), że zmęczony lub nieuważny przewraca się w którymś momencie i głęboko ściera skórę na kolanie. I wtedy woli wpaść do drogi z solą, żeby szczypało. Nie chciał wpaść w popiół – w coś spalonego, co zabrudzi mu ranę. Spalić to znaczy zaprowadzić na koniec możliwości. To znaczy: wszystkie drzwi pozamykane. A on miewał klaustrofobiczne myśli.
Tej nocy przyśniło mu się, że dogonił go w końcu i zaczynają rozmawiać. Biegacz mówi mu różne ważne rzeczy:
że biegnie, żeby być cały czas w innym miejscu;
że biegnie, żeby nie stać;
że biegnie, bo to konfrontacja z ciągłą zmianą;
że biegnie, bo to odkupienie, a on jest misjonarzem biegu;
że biegnie, bo to wzięcie odpowiedzialności za siebie;
że biegnie za Mateusza.
Niedawno napisał do niego znajomy:
„Mateusz, wracam do tego, co opowiadałeś wczoraj mi i Sylwii. Zastanawiałeś się kiedyś: co jeśli biegacz wcale nie biega codziennie twoją trasą, tylko to ty nie odróżniasz dni między sobą? [ ]”
Zdjęcie: Eadweard J. Muybridge „Male runner”