Co drugi dzień ma być koniec świata

Autor: Aleksandra Uzarska
Słowa
18 lis 2019
2 komentarze

Mam dwadzieścia dwa lata i stoję na peronie o siódmej rano. Jest jeszcze zupełnie ciemno, a ja jestem kobietą, która godzinę wcześniej pokłóciła się ze swoim mężem przy śniadaniu. Mój ojciec powiedziałby, że to dlatego, że za wcześnie wyszłam za mąż, ale ja byłam w tej kuchni i wiem, że tak naprawdę pokłóciliśmy się o gotowane ziemniaki.

Na peronie oprócz mnie nie ma nikogo, więc pozwalam sobie płakać. Bardzo źle znoszę kłótnie z moim mężem, sama nie wiem dlaczego. On się bardzo o to złości i zawsze mi mówi, że przecież nie ma co płakać, bo nic się nie stało, ale ja po prostu czuję, jak za każdym razem, gdy prycha na mnie, to we mnie się kruszy coś na bardzo drobne kawałki, a te kawałki szczypią mnie w gardło i oczy. Moja mama powiedziałaby, że to dlatego, że jest ode mnie dużo starszy, ale to nie jest prawda, mi po prostu bardzo zależy, żebyśmy byli dobrym małżeństwem. Wydaje mi się to bardzo niesprawiedliwe, bo naprawdę mocno się staram, żeby wszystko między nami było po prostu okej, a mimo to czasem, w trakcie prozaicznych czynności, coś z nas wypada i się tłucze. Cała starannie przeze mnie utkana konstrukcja naszego życia rodzinnego po prostu się rozkłada na ziemie, a ja próbuję nie płakać, jak dziecko, które przegrało zawody.

Ocieram gorące łzy chusteczką higieniczną, starając się przy tym nie rozmazać makijażu. Szybko mrugam, patrząc w górę, aby strząsnąć z rzęs łzy, ale wtedy znowu przypominają mi się głośne westchnięcia i zniecierpliwienia mojego męża i czuję, jak wznosi się we mnie kolejna fala płaczu. Jak dojadę do pracy, to opowiem wszystko koleżankom i mi przejdzie.

Słyszę kroki na schodach, więc postanawiam definitywnie zakończyć całe to emocjonalne rozmoczenie. Tak mówi o mnie mój mąż: emocjonalnie jesteś zbliżona do kanapki w plecaku zalanej kompotem truskawkowym. Na peronie pojawiły się trzy osoby. Na przodzie szła kobieta w nieokreślonym wieku z ręką w temblaku, z suchymi, sterczącymi włosami i ciemnym odrostem na czubku głowy, obok niej na oko czterdziestosześcioletni, lekko gruby Azjata z opatrunkiem na oku, a parę metrów za nimi smukły, łysy dwudziestolatek z wyraźnymi śladami pobicia. Opuszczam wzrok w telefon, starając się nie prowokować ich spojrzeń. Jest w nich coś zwierzęcego, przypominają mi bandę hien, albo kojotów, albo w stylu polskim – sforę dzikich, mokrych psów. Próbuję czytać nagłówki wiadomości: solidarni z Rożawą, ponowne liczenie głosów, przetasowanie w senacie, tragedia na Bielanach, tragedia w Bydgoszczy, tragedia przy śniadaniu, tragedia na peronie. Żadna z tych informacji nie ma sensu, a ja kompulsywnie przesuwam palcem ciągle w jedną stronę, bo jestem tchórzliwa i neurotyczna, jak kanapka w kompocie truskawkowym.

Słyszę szuranie nóg kobiety, która powoli i metodycznie przybliża się do mnie. Martwię się, bo nie mam żadnych drobnych, mam za to pięćdziesiąt złotych, więc może nawet dam jej cały banknot, zapłacę sobie za święty spokój, bo jak mówi mój mąż, czasem lepiej zapłacić więcej, ale żeby zrobili lepiej. Mogłoby się więc wydawać, że spokój kupiony za pięćdziesiąt złotych będzie bardziej spokojny niż ten za dwa. Do ostatniej chwili udaję, że jej nie widzę, aż w końcu żebraczka ze złamaną ręką stoi nade mną i niemal czuję na policzkach ciepłe obłoki żebraczych oddechów i nie mogę jej już dłużej ignorować.

Podnoszę wzrok znad telefonu. Kobieta może mieć trzydzieści pięć lat, ale równie dobrze może też mieć pięćdziesiąt osiem. Kolor jej oczu wydaje się zupełnie nijaki, może to przez pomarańczowe światło latarni, a może ona rzeczywiście jest zrobiona z jakiejś przeźroczystej tkaniny i nie nie ma żadnych innych właściwości, oprócz tego, że jest. Odruchowo wstrzymuję oddech, bo jestem przewrażliwiona na brzydkie zapachy, jednak jej woń jest utkana z tego samego niczego, co oczy, skóra i włosy.

– Przepraszam panią – mówi niesamowicie wolno, głosem nijakim, ani wysokim, ani niskim, niepiskliwym i niegrubym, takim głosem, że można by go było równie dobrze nie słyszeć. Najbardziej nijaka kobieta na świecie – Gdzie tu się kasuje bilety?

Wypuszczam powietrze. Niegroźna, dziwna kobieta. Z fundacji. Tacy ludzie zawsze są z jakiejś fundacji, właściwie z tym właśnie kojarzy mi się to słowo. Oni są wszyscy niepełnosprawni. Dwudziestoletni chłopak najpewniej na umyśle, sądząc po jego dzikim spojrzeniu, którym omiatał przestrzeń. Zresztą, pewnie oni wszyscy coś mają z głową, ale to już nie ma znaczenia, bo chcą tylko skasować bilety.

– Kasowniki są na dole – odpowiadam, starając się zamaskować to niezręczne zalęknienie, którym obdarzyłam ich na początku. Kobieta uśmiechnęła się i pokiwała głową, nie spuszczając ze mnie tego klejącego, pustego spojrzenia. Stałyśmy tak przez chwilę, a mi znowu zaczęły pocić się dłonie.

– A o co się dzisiaj pani pokłóciła z mężem? – zapytała mnie, wolno cedząc każde słowo. Poczułam jak krew odpływa mi z twarzy, a później na wysokości żołądka zawraca i z rozpędem szarżuje w policzki.

Jestem cała czerwona i uśmiecham się do niej nieznacznie. Przecież jest chora psychicznie, żartuje albo bredzi i akurat przez przypadek trafiła z tą kłótnią, ale tak naprawdę mogła mnie zapytać o cokolwiek. Bardzo szybko myślę, co jej odpowiedzieć, ale w mojej głowie mam tylko mnóstwo chaosu i trochę niepokoju. Nadjeżdża pociąg, a pozostała dwójka przybliża się do mnie. Stoję bardzo blisko krawędzi, tak że wiatr z rozpędzonego pojazdu podwiewa mi poły płaszcza. Wsiadamy razem, a ja czuje się w jakiś dziwny sposób przymuszona, by usiąść z nimi na czwórce. Siadam przy oknie, pozwalając się osaczyć z każdej strony. Obok mnie siada Azjata, miejsce na przeciwko zajmuje kobieta, a siedzenie po jej prawej stronie okupuje dziwny chłopak.

– Dzisiaj przy śniadaniu – ślimaczym tempem mówi kobieta – pokłóciła się pani z mężem. Dlatego sobie pani płakała na peronie. Tam, przed chwilą. O co się państwo kłócili?

Znów mam łzy w gardle. Tym razem nie przez kobietę, ale znowu na wspomnienie mojego zirytowanego męża i tego, jak nieskończenie głupio się przy nim czuję. Każdy o nim mówił: pan doktor jest bardzo mądrym specjalistą kardiologiem. O mnie nikt tak nie mówił, ja byłam kanapką. Pociąg rytmicznie stukotał, kobieta zapatrzyła się za okno, chłopak szybko mrugał, a Azjata uśmiechał się delikatnie, patrząc w przestrzeń przed sobą. Przejechaliśmy w milczeniu dwie stacje.

– O ziemniaki – zaczęłam w końcu mówić – Czy wie pani… państwo… co to epigenetyka?

– Epigenetyka zajmuje się zmianami funkcji genów zachodzącymi niezależnie od zmian w sekwencji DNA – wyrecytował mi szybko chłopak. Już wiem, z czym mi się kojarzył. Przypominał szczura. Azjata uśmiechnął się szerzej i pokiwał z zadowoleniem głową.

– On nic nie rozumie – wtrąciła kobieta – To mój mąż. Jest Chińczykiem i zupełnie nie mówi po polsku. Ja z kolei całkowicie nie znam chińskiego, więc nie zamieniliśmy nigdy ani słowa. Jesteśmy małżeństwem już dwadzieścia dwa lata i jesteśmy z tego powodu bardzo szczęśliwi.

– My jesteśmy małżeństwem dwa lata – pociągam nosem – Mój mąż jest kardiologiem, bardzo dobrym, ja się nie znam na kardiologii, więc nie wiem, ale tak mówią wszyscy.

– A kim pani jest? – zapytał szybko chłopak – I co z tą epigenetyką?

– Teraz to właściwie nikim. Kończę studia na uniwersytecie i pracuję w miejskim ośrodku pomocy społecznej. W administracji. To nie jest trudna praca i jest mi zupełnie obojętna, a to już całkiem dobrze jak na pracę. Na ostatnim wykładzie mieliśmy o epigenetyce. Wykładowca nam opowiadał o ciężarnych szczurach – mimowolnie patrzę w tym momencie na chłopaka – którym kazano wąchać miętę i rażono je prądem. Kolejne siedem pokoleń myszy nienawidziło mięty. To bardzo ciekawe, prawda?

Cała trójka, łącznie z Chińczykiem, kiwa głowami. Już nie przypominali mi psów i wstydziłam się przed nimi tego niesprawiedliwego strachu, jaki we mnie wzbudzali na początku. Na pewno wiedzieli. Myślę, że znają już całą moją historię do końca, jednak pozwalają mi mówić. Uczucie obezwładniającej głupoty powoli zaczyna odpuszczać, jak ból mięśni w gorącej kąpieli.

– Pomyślałam wtedy o tym, że nienawidzę zapachu gotowanych ziemniaków. Ja rzadko używam tego słowa… staram się nie nienawidzić rzeczy, ale zapach gotowanych ziemniaków jest inny. Kiedy byłam w podstawówce, powiedziałam o tym mojej mamie. Wiecie, że okazało się, że ona znienawidziła zapach gotowanych ziemniaków, kiedy była ze mną w ciąży. Bardzo dusiła ją para i robiło się jej niedobrze. Mojego ojca z nami nie było, a moja siostra miała wtedy tylko osiem lat. Musiała odcedzać ziemniaki.

– Tak, czasami trzeba robić niektóre rzeczy, nie mamy wyboru, to fakt – kobieta znów wpatruje się we mnie i z zamyśleniem kiwa głową – Ale o co się pani pokłóciła z mężem?

– Ja okropnie opowiadam historie. Pewnie zaraz będziecie wysiadać, a ja nadal nie doszłam do sedna. Czasami wydaje mi się, że szczegóły są takie ważne, ale potem okazuje się, że one są zupełnie bez znaczenia. Jest mi wtedy głupio. Szczegóły marnują czas. Mój mąż… przepraszam, że ciągle o nim mówię, ale on jest bardzo szczegółowy, bo jest, już mówiłam, kardiologiem, ale on umie te szczegóły zamknąć w jakąś ciasną paczkę, jak mówią, rzeczowo do tego podchodzi, a ja mogę po prostu klepać bez końca.

Zamilkłam. Próbuję zebrać myśli, żeby dokładnie odtworzyć historię ze śniadania i wyrazić tylko to, co najbardziej istotne.

– Nie spiesz się – mówi do mnie chłopak. Ma limo pod lewym okiem, rozciętą skroń i liczne ślady po zadrapaniach – My właściwie nigdzie nie jedziemy i mamy bardzo dużo czasu. Na Śródmieściu pociąg zawraca, więc będziemy mogli jechać z powrotem do Wejherowa.

Powinnam jechać do pracy. Jeszcze jedna stacja i muszę wysiadać. Chińczyk uśmiecha się do mnie porozumiewawczo i już wiem, co należy zrobić. Wyciągam telefon i piszę smsa do pani dyrektor, że okropnie się czuję. Zatrułam się. Doniosę zwolnienie w poniedziałek. Znam mnóstwo lekarzy, któryś na pewno podpisze mi zwolnienie. Poza tym, rzeczywiście źle się czułam. Nic konkretnie mnie nie bolało, ale bywały takie dni, że czułam w atmosferze uciążliwe rwanie, które z powietrza przenikało w moją skórę i wchodziło mi w płuca. Rwący ból nie-ból. Dzisiaj był taki dzień.

– Opowiedziałam to mojemu mężowi przy śniadaniu. Zapytałam go, czy wiedział, że nie lubię zapachu gotowanych ziemniaków – kontynuowałam historię, mijając stację, na której powinnam wysiąść – Nie miałam nic złego na myśli. Pomyślałam, że to ciekawe. A on mi powiedział, że jak nie lubię gotować ziemniaków, to mogę normalnie o tym powiedzieć. Wcale nie chodziło mi o to. Ja wstrzymuję oddech i mogę odcedzać te ziemniaki. Nie chciałam, żeby źle się czuł przeze mnie. Chodziło mi o epigenetykę, nie o obiady. Powiedziałam mu o tym, a on mi odpowiedział, że to głupota, że pewnie usłyszałam tą historię o ciąży jak byłam mała i dlatego się zafiksowałam na tych ziemniakach. Nie wiem, on jest lekarzem, jest ode mnie starszy, pewnie wie takie rzeczy. I może to rzeczywiście głupota i może naprawdę nie chodzi mi o te ziemniaki. Czujecie się czasem… nieadekwatni?

Moi nowi znajomi zaczęli chichotać. To pytanie było naiwne. Rozmawiałam z kalekami.

– Czasami czuję się bardzo głupio. Tak jakby wszyscy ludzie na całym świecie oglądali jeden film w kinie, a mi jedynej ktoś dla żartu pokazywałby na okularach 3D zupełnie inny film. I później wszyscy ludzie na świecie wychodzą z kina i rozmawiają o seansie, a ja nie mam pojęcia, o czym oni mówią, bo widziałam coś zupełnie innego. Próbuję się odnaleźć w tych wątkach i staram się dopasować to, co widziałam do tego, co mówią wszyscy. Ale to były dwa różne filmy i kiedy tylko coś mówię, każdy się śmieje, bo to jakieś totalne bzdury. I tak ostatecznie nie mam nikogo na tym świecie z kim mogłabym porozmawiać o moim filmie. To może się wydawać dziwne. Jestem dosyć nudną osobą i myślę, że nikt nie podejrzewa mnie o takie problemy. Raczej staram się o tym nie myśleć, bo mam przecież bardzo dobre życie. Mogę sobie nie jechać do pracy, kiedy mi się nie chce i mam dobrego męża, nawet jeżeli czasami jest niecierpliwy. Właściwie to nie mam zmartwień. Może dlatego się tak przejmuję tymi kłótniami, bo po prostu trzeba się czymś w życiu martwić. To jak z nawodnieniem; ktoś pije wodę, a ktoś colę, ale wszyscy musimy pić. Jakbyśmy mieli jakiś organ odpowiedzialny za zmartwienia.

Dojeżdżamy do Śródmieścia, stacji końcowej. Teraz pociąg ma mieć postój, ale my nie ruszamy się ze swoich miejsc. Zastanawiam się, czy nie powiedziałam zbyt wiele. Nie znam tych ludzi, dodatkowo staram się na ogół nie mówić o ważnych rzeczach, bo czuję, że brakuje mi do tego kompetencji. Nigdy nie wiem, od którego momentu zaczyna się brzmieć głupio.

– Czy teraz ja mogę mieć do pani pytanie? – zwracam się do kobiety. Ona uśmiechnęła się i mrugnęła na potwierdzenie – Skąd pani wiedziała, że pokłóciłam się z mężem?

– Zawodowo jestem wróżką. Odbyłam szkolenie z tarota w Bolonii, we Włoszech. Ale zajmuję się różnymi technikami i staram się czerpać wiedzę z różnych źródeł. Na warsztatach w Chinach poznałam mojego męża – kiwnęła głową na Chińczyka – Był stróżem w budynku, w którym odbywało się szkolenie. Jeśli chodzi o te ziemniaki, to uważam, że to bardzo smutne, że pani mąż pani nie słucha, ale to raczej taki typ. Powinna pani wiedzieć, że lekarze raczej nikogo nie słuchają, dlatego właśnie ja wyszłam za stróża. Każdy lekarz cierpi na przypadłość, którą nazywam podwodną głuchotą. Oni słyszą innych ludzi, jakby byli pod wodą. Wraz z moim współpracownikiem – tym razem skinęła na chłopaka – napisaliśmy na ten temat artykuł naukowy, ale nigdzie nie chcą go opublikować, bo ludzie przestaliby chodzić do lekarzy.

– Większość lekarzy wystawia diagnozę zanim usłyszy wszystkie objawy – wtrącił chłopak – To wynika z tego, że prawie nic nie słyszą, więc jest im obojętne, co ktoś mówi. Pani mąż postawił diagnozę w sposób typowy dla wybitnych lekarzy specjalistów kardiologów. Pani rzeczywiście bardzo dużo mówi, żeby tego wszystkiego wysłuchać należy się nigdzie nie spieszyć i nie mieć żadnych obowiązków. Konsultacja lekarska z reguły trwa do dziesięciu minut, nie to że pani wypominam, ale pani mówiła dużo dłużej. Pani rozmawia, a on się komunikuje, a to jest zasadnicza różnica.

Za oknem zaczyna się przejaśniać. Pani dyrektor odpisała mi po prostu „OK”, co chyba oznaczało, że nie jestem zwolniona. Próbuję sobie przypomnieć, o czym rozmawiałam z moim mężem, kiedy się poznaliśmy. Musieliśmy przecież jakoś się poznać i to na tyle dobrze, że oświadczył mi się, gdy byliśmy w Krakowie. Pamiętam, że dużo razy mi mówił, że jestem zabawna, nie mogłam jednak sobie przypomnieć, kiedy ostatnio żartowaliśmy.

– Mam kolejne pytanie – zwracam się do wróżki – Czy do każdego pani tak podchodzi i wróży?

– Raczej nie – odpowiada swoim wolnym tempem – Ale pani pod płaszczem na ramieniu ma dużego siniaka. My też tacy poobijani, jak widać, więc zawsze traktuję takie uszczerbki jako znak pewnego powinowactwa. Tak się złożyło, że dzisiaj zaplanowaliśmy sobie cały dzień jeżdżenia pociągiem w te i wewte, a pani się nawinęła na tym peronie. To nie jest bardzo duży siniak, ale uznałam, że jest wystarczający, żebym mogła powróżyć.

Odruchowo łapię się za ramię, na którym rzeczywiście miałam siniaka. Poczułam się nagle bardzo spokojna. Rwanie przenikające we mnie z powietrza ustało i ogarnęła mnie ulga, jakby ktoś wyjął z piórnika gumkę i wymazał na planie mojego ciała cały układ nerwowy. Dobrze zrobiłam nie idąc do pracy. Jeżeli miałabym zgadywać, jak czują się meduzy, to powiedziałabym, że właśnie tak jak ja teraz. Meduzy to dziwne stworzenia, a moi towarzysze byli chyba jednak bardziej podobni do nich niż do mokrych psów. Nasza ławica nieokreślonych form morfologicznych unosi się w pociągu miejskim. Przyglądam się pożółkniętemu gipsowi na ręku kobiety, po czym przenoszę wzrok na lekko przesiąknięty krwią opatrunek na oku Chińczyka. Jakiś czas temu pomyślałabym, że wszyscy ulegli jakiemuś wypadkowi, najpewniej samochodowemu, a teraz nie myślę nic. Mogło zdarzyć się cokolwiek, a ja nie muszę o tym myśleć, tym bardziej myśleć logicznie. I tak nigdy nie byłam w tym dobra.

Sięgam do torebki i szukam portfela. Postanowiłam dać kobiecie pięćdziesiąt złotych za wróżbę, z której nie dowiedziałam się absolutnie niczego.

– Mogę mieć jeszcze jedno pytanie? – przestaję na chwilę szukać. Kobieta znowu mruga potwierdzająco – Czy ja się rozwiodę z moim mężem? Kiedyś?

W tym momencie cała trójka patrzy się po sobie, jakbym powiedziała straszną gafę. Wróżka uśmiecha się, a chłopak dostaje dziwnego tiku nerwowego, którego nie zauważyłam wcześniej.

– Jest pani jedną z najbardziej monotematycznych osób, jakie spotkałam – zaczyna kobieta – Pyta pani tylko o siebie, na dodatek tylko o jedną rzecz. W ogóle pani nie interesują kwestie eschatologiczne, na przykład to, że zaczynając od jutra, co drugi dzień ma być koniec świata. W związku z czym, nie, nie rozwiedzie się pani z mężem. Nie będzie na to czasu. Poza tym, pewnie i tak by się z nim pani nie rozwiodła, przecież jest w nim pani śmiertelnie i na zawsze zakochana.

Próbuję sobie wyobrazić koniec świata. Mam kilka pomysłów, ale nie wiem, jak można rozdzielić koniec świata na czterdziestoośmiogodzinne cykle. Wróżka wyczuła moją konsternację.

– Będzie trochę inaczej, niż każdy sobie wyobrażał. Swoją drogą, pani mąż nie zauważy końca świata, bo będzie miał w tym czasie dyżur w szpitalu. Co drugi dzień, w jednym kraju będzie się wydarzał koniec świata. Będą one naprawdę różne, to wszystko zależy od kultury. W Polsce na przykład nastąpi ponowne przyjście Jezusa Chrystusa, tak zwana paruzja, natomiast już we Francji i krajach skandynawskich świat się skończy przez ocieplenie klimatu. Do buddystów przyjdzie Maitreya ponownie nauczać nauk Buddy, w Stanach wybuchnie bomba nuklearna. Mogłabym o tym dużo mówić, ale po co. Pani radziłabym się dobrze wyspowiadać, znam księdza specjalistę od spowiedzi, mogę polecić.

Za oknem rozlega się dźwięk gwizdka, a pociąg ociężale i z należnym szarpnięciem rusza w stronę Wejherowa. Z drugiego przedziału wychodzi kontroler i przypomina mi się, że wróżka i jej współpracownicy nie skasowali biletów. Człowiek w uniformie obrzuca nas szybkim spojrzeniem i idzie dalej, jakbyśmy nas wcale nie było. Nieokreślone formy morfologiczne.

Miałam dzisiaj w planach ugotować ziemniaki, aby udowodnić mojemu mężowi, że jestem w stanie znosić ich zapach aż do śmierci. W perspektywie końca świata wydaje mi się to jednak bez sensu. Może przeczekam do paruzji w pociągu, może nawet na wysokości Gdańska Oliwy wsiądzie jakiś ksiądz i mnie szybko wyspowiada.

Nie wiem, o której dziś wrócę do domu. Miasto leniwie przesuwa się za oknem, jest mi bardzo ciepło i nawet nie mam ochoty płakać. Czuję się nawet lepiej niż na wakacjach w Cannes w zeszłym roku. Muszę napisać mężowi, że wrócę dziś później, nigdy mi się to nie zdarza i przechodzi mi przez myśl, że może będzie się martwił. Chwilę grzebię w torbie, aż w końcu czuję pod palcami silikonowy futerał.

„Wiedziałeś, że co drugi dzień ma być koniec świata?” klikam wyślij i wyłączam telefon.

2 komentarze
Sarenka
2019-12-20 19:42:11

Ciekawa strona, gratuluję! Teksty o miłości i końcu świata świetne. Jak dla mnie w stylu Olgi Tokarczuk, zwłaszcza ten o końcu świata.

Szymek Pietruszka
2019-11-22 10:44:57

Kurde, ale tekst! Dawno takiego nie czytałem tak dobrego! Gratuluję autorce!

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *