Czasofobia

Autor: Aleksandra Uzarska
Słowa
27 sie 2019
Brak komentarzy

Ostatnio, gdy nalewałam sobie wody w pracy, dostałam zaproszenie na wspólne wyjście pożegnalno-integracyjne. Pożegnalne, dla kolegi, który odchodzi, integracyjne dla całej reszty, w domyśle, też dla mnie. Kiedy woda spokojnie spływała lekkim wodospadem do ogromnej szklanki, w mojej głowie równie swobodnie, chociaż nieco szybciej, przepływało sobie słowo „nie”. Nie, nie, nie, nie, nie, nie, podsumowane dosadnym „tylko nie to”. I nie wynikało to wcale z oziębłego stosunku do współpracowników, uczulenia na słowo integracja, czy innych czynników z grupy „niesympatyczne”, bowiem przyczyna paniki była dużo prostsza. Na pewno będą chcieli spotkać się w późnych godzinach. W późnych, czyli takich, że w domu będę pewnie po dwudziestej drugiej. A ja nienawidzę, i używam tego słowa z pełną odpowiedzialnością, nienawidzę wracać późno, kłaść się spać późno, siedzieć do późna, chodzić do późna, cokolwiek do późna. Moja mama zawsze kładła się spać wcześnie i mówiła mi, że jak ktoś zaśnie po dziesiątej, to już może sobie spać ile wlezie, a się nie wyśpi. Moja mama rzuciła na mnie wiele zaklęć, których nie umiem zdjąć ani odczynić, i ta teoria o spaniu, to jedno z nich. Przez moją niechcianą, a jednak bardzo dogłębną wiarę w to niczym niepoparte stwierdzenie, ja naprawdę się nie wysypiam, jeśli pójdę spać później.

Ten zabobon przysporzył mi w życiu wiele kłopotów. Przez długi czas przymuszałam się do chodzenia na imprezy, bo przecież trzeba prowokować materiał na przyszłe wspomnienia, korzystać z młodości, poznawać, doświadczać, przeżywać i hurtowo mielić te doświadczenia, jedyne, wyjątkowe, niepowtarzalne i w gruncie rzeczy wspólne dla wszystkich. Chodziłam więc, udawało mi się wmieszać w tłum, sączyć piwo, śmiać się i nawet wielokrotnie korzystać z bogactwa alkoholowych zdarzeń, wpadek śmiesznych jak ze „Śmiechu warte”, czy epizodycznych dramatów jak z brytyjskich seriali dla nastolatków. I nie zapieram się tego, że niektóre z tych przypadków były naprawdę piękne i służą mi za pożywkę dla mojej nostalgii. Jednak zawsze w przebywaniu poza domem o tej godzinie, pod wierzchnim płaszczem dobrej zabawy, była podszewka z niepokoju. Bardzo nie lubiłam patrzeć na zegarek. Sprawdzenie godziny od razu sprowadzało mnie na ziemię, czy wręcz wbijało w nią, odprawiałam szybką kalkulację w głowie, o której mam autobus, o której będę w domu i o której pójdę spać. I robiło mi się przykro.

Niedawno dojrzałam do przyznania się przed samą sobą, że nie lubię imprez. Po prostu, zwyczajnie, jak wiele osób na tym świecie, chociaż może jest pewne przekłamanie w tym stwierdzeniu, bo ściślej mówiąc, nie lubię przebywać poza domem po dwudziestej drugiej. Taki mój urok, czy może też brak uroku i nudnawość, jednak płynie ta nuda prosto z mojego nudnego serca i wracając autobusem o dwudziestej pierwszej czuję się w pełni sobą. Spotyka się to jednak z pewną liczbą zażaleń i pretensji, wypowiedzianych głośniej, ciszej lub wcale, traktowane jest to nie raz zbyt osobiście, że ja nie lubię z nimi przebywać, a nie z tą nieszczęsną godziną. Wymyślam więc różne kłamstwa, naprawdę rozmaite, które usprawiedliwiłyby, dlaczego nie mogę, albo dlaczego muszę się zebrać bardzo wcześnie, żeby przypadkiem komuś nie zrobiło się przykro, albo żeby, co gorsza, nikt przypadkiem nie pomyślał, że jestem nienormalna.

Pewnego razu nawet skonfrontowałam moją mamę z tą przypadłością, rzucając osaczające „przez ciebie” w jej stronę, że przez ciebie nie mogę w pełnoprawny sposób uczestniczyć w życiu towarzyskim, z dziećmi co najwyżej mogę się trzymać, albo i nie bo już nawet dzieci takie rosną, że dobranockę przenieśli na dwudziestą trzecią trzydzieści, na co ona znad różańca, w krótkiej przerwie między przekładaniem koralika, rzuciła tylko swoje „no coś takiego, kaczko dziwaczko”. Powtórzyłam moją skargę bardziej wprost, wypowiadając oskarżenie jakbym wypowiadała prośbę, że mamo, ja nie mogę chodzić na imprezy, bo mnie niepokoją późne godziny, na co ona, zniecierpliwiona, bo zaczynał się właśnie apel jasnogórski, mówi do mnie: to nie chodź. Nie chodzę więc od dawna, bo nauczono mnie, że rady mojej mamy są bezbłędne.

Skończyłam nalewać wodę do szklanki. Nie patrząc na autorkę pożegnalno-integracyjnego zaproszenia, wkładam do tej szklanki palec, powoli, metodycznie, następnie całą rękę, przedramię, drugą rękę z przedramieniem, barki, głowę, aż w końcu w całości nurkuję w wodzie mineralnej. Słyszę jej zniekształcony głos, coraz cichszy i bardziej odległy. Uciekam przed nim powoli, rytmicznie poruszając nogami, wypływam na otwartą wodę, gdzie nikt mnie już nie widzi, na niebie nadal jest dzień, na oko godzina osiemnasta. Gdy zaczyna brakować mi powietrza, wypływam na powierzchnię, prosto do koleżanki, lekko zniesmaczonej wymówkowym stękaniem i spaniem. Nabieram głośno tlenu w płuca. Tak się złożyło, że następnego dnia pracuję na rano, wstać muszę najpóźniej o czwartej, może nawet za dziesięć.

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *