Czerwona torebka

Autor: Cebula
Słowa
12 mar 2024
Brak komentarzy

Tekst zgłoszony do nas w Zimowym konkursie na opowiadanie.

Pani Maria trzymała się torebki mocno i z nadzieją. Przewieszona rano przez ramię ciasna uprząż zmuszona została do skrajnej kooperacji z jej właścicielką i wiedziała jedno: że ma nie zwracać na siebie uwagi.

Pani Maria, rzecz jasna. Miała lepsze pomysły na życie. Poza tym zapomniała wywiesić w szafie odpowiednią suknię zejściową, choć od dawna prześladowała ją myśl, że każda przyzwoita kobieta powinna zadbać o to mniej więcej już w połowie drogi ku światłości. Jakoś nie miała do tego głowy, choć zwykle miała głowę na karku. A światło drażniło ją bardziej niż widok młodszych kobiet. Toteż ponaglenie wystosowane przez śmierć wydało się jej teraz absolutnie absurdalne.

Przecież żyła dopiero chwilę, od dnia, kiedy pierwszy ON pogrzebał ich dozgonną miłość, a drugi ON nie przedłużył jej etatu. Straciwszy najważniejsze, w końcu była wolna.

Jednak depresję, jak żałobę, wypadało przejść, więc uczyniła to podręcznikowo. Radziła sobie całkiem mrocznie, czyli bez przesadnego koloryzowania. Godzinami siedziała w kuchni na taborecie, pozbawiona oparcia i gruntu pod nogami. Sprawnymi palcami obdzierała ze skóry tryskające przezroczystą krwią jabłka, a ich twarde pancerze ze stoickim nie-spokojem i godnym mędrczyni namaszczeniem zrzucała na ziemię. Potem kompulsywnie zespalała się z soczystą głębią obnażenia, łapczywie wchłaniała życiodajny miąższ, którym balsamowała czarne dziury duszy. Był to najsłodszy mariaż, jakim mogła w dobie burzy i naporu myśli wypełnić swoją gorzką egzystencję.

Odwrócenie się plecami do świata miało nad nim tę przewagę, że pozwalało pani Marii dostrzec kurz zalegający na wszystkich meblach okupowanej sobą kawalerki. Stawała więc nagle do pionu i brodząc w ogryzkach doczłapywała się do masywnych drewnianych trumien, by załamanymi rękami przywrócić im pierwotny blask. Wtedy też ocierała pył zapomnienia z nigdy-nieprzeczytanych książek i od-dawna-niewidzialnych ramek ze zdjęciami. Na koniec wracała na taboret zradzać kolejną bezproduktywność.

W skórzaną rocznicę wzgardy dla widoku za oknem zapragnęła wykąpać rozognione myśli w zimnej wodzie, żeby zahibernować je na zawsze. Zamknęła szczelnie oczy i schowała głowę pod falującą aromatem paczuli taflę. Czekała. Ale one raz jeszcze zapragnęły owinąć się wokół szyi swojej pani.

Przypomniała sobie, że pierwszy odszedł ON, gdy tylko mu powiedziała. Potrzebował zaledwie tuzina minut, by spakować swoje jestestwo w dwie podróżne walizy, na nowo zorganizować mu 37-metrowe łono mamusi i zrozumieć, że „nie da rady, po prostu nie da rady!”. Był podobno przeznaczony do rzeczy lepszych niż „to”, a swojego człowieczeństwa na próbę wystawiać nie planował. Ale o życzeniach nie zapomniał: życzył jej trzymania się „jakoś” i wierzenia w „cokolwiek”.

Drugi ON kazał jej odejść, gdy tylko mu powiedziała. Potrzebował zaledwie trzech minut, by spakować jej szkolne jestestwo w dwa tekturowe kartony, zorganizować sobie na nowo starą emerytkę i zrozumieć, że da ona radę nadal uczyć języka polskiego, po prostu da radę. Podobno nie był przeznaczony do współpracy na krawędzi i w niepewnym gronie. Ale o życzeniach nie zapomniał: życzył jej trzymania się „jakoś” i znalezienia „czegokolwiek”.

Złośliwie więc postanowiła za wszelką cenę zostać. Przynajmniej tak długo, żeby obaj za nią zatęsknili i żeby mogła się na nich zemścić. Była pewna, że pierwszy wróci, gdy tylko zapragnie kremu z borowików, a drugi zażąda powrotu, gdy tamtej po pierwszej klasówce przebiją opony w samochodzie.

Czekała, nie wiedząc, że mamusina pomidorówka smakuje jak niebo w gębie, a emerytowana myśl polonistyczna odpowiednie daje rzeczom słowo.

Czerwoną torebkę kupiła sobie w najdroższym z prowincjonalnych butików. Wcześniej wielokrotnie obok niego przechodziła, nie patrząc witrynie w oczy. Brakowało jej albo śmiałości albo pieniędzy. Nabyła model klasyczny, podobny do tego, jaki wpakowano babci Tamarze do trumny na jej osobistą prośbę. Tamara kochała swoje trofea i nie zamierzała się z nimi rozstawać nawet w granicach niematerialnego świata. Pani Maria kochała Tamarę i nie zamierzała być od niej mocno inna. Skoro tamta miała czerwoną torebkę, ona też musiała! Kraść nie umiała, więc nabyła ją tradycyjną drogą kupna. Szkolna odprawa warta była czerwonej torebki.

Kiedy lekarz poinformował ją, że przy tym typie nowotworu w Polsce szuka się już tylko najmodniejszej trumny w katalogu „Zejdź z klasą”, postanowiła zabrać raka za granicę. Człowiek mówiący po angielsku obiecał jej przez telefon pół życia i pół śmierci. Nie wiedząc, z którą połową wróci do kraju, poczuła, że musi spróbować. „Yes, we can!” – odpowiedziała.

Kobiety z elegancką uprzężą w postaci czerwonej torebki nikt nie podejrzewałby o dokonanie nieeleganckiego czynu. Do bankomatu podeszła zupełnie niezauważona. W dodatku lało i wiało, więc zwykli śmiertelnicy, którym zwykłości chwilowo bardzo zazdrościła, przywarli do przystanków, parasoli lub kapturów. Uniżyli głowy, wlepili smętne wzroki w ziemię i zapadli się w wewnętrzne kokony. Wtedy ona – kobieta z czerwoną uprzężą na ramieniu – postanowiła zakończyć żałobę i zacząć działać!

Chwyciła obciążoną kamieniem uprząż i z adrenaliczną supermocą zgromadzoną naprędce w wątłym ciele walnęła nią w głowę nieporadną staruszkę, która sekundę wcześniej – w pocie czoła i cudownym sposobem – wyprodukowała ze ściany papierową mannę. Przejąwszy dar pochodzący najwyraźniej od samego Boga, pani Maria pobiegła na lotnisko.

Ukobiecona kwiecistą apaszką stażystka posłusznie zaklepała damie z czerwoną torebką miejsce w najbliższym samolocie do Tokio. Gdzieś tam daleko oczekiwał już przylotu „Ms. Mary” mówiący po angielsku człowiek. Miała być ona przetransportowana do ziemi obiecanej w ciągu dwóch dób. Pani Maria oczywiście. Ale z uprzężą pełną manny.

***

Pani Maria trzymała się torebki mocno i z nadzieją. Nie chciała umierać. Miała w niej przepustkę do dalszego życia. Przyciskała ją mocno do korpusu mniej więcej na tej wysokości, na której rozgościła się mutacja DNA non grata. Czerwona torebka tryumfalnie groziła jej swoją zawartością. Pani Maria wreszcie znalazła pomysł na życie: żyć! Od nowa i nigdy więcej tamtym życiem.

Chciała się zakochać w odpowiednim mężczyźnie na okoliczność zdrowia i choroby. Postanowiła, że otworzy własną szkołę dla młodzieży, gdzie będzie uczyć ją „prawd żywych” o tych, którzy zamieniają się w martwych. Pragnęła znów uczesać się szczotką bez odebrania głowie połowy włosów. Pragnęła oddychać pełną piersią bez zapadania na atak kaszlu. Pragnęła pragnąć. Żyć, pragnąc.

Czekała na samolot do Tokio. W komputerze stażystki przy nazwisku pani Marii zaznaczony został wykup biletu powrotnego. Całego, bez połówki! Nie lubiła kompromisów. Z natury była wolna i totalna. Tylko ostatnio wolność i totalność lekko się pochorowały. Ale oto nadchodziło uzdrowienie wszystkiego! Zrzucenie jarzma było na odległość kilku skrawków nieba, choć aktualnie znajdowało się na wysokości talii.

Uzbrojona w nową wersję siebie, życiodajną czerwoną uprząż na ramieniu i przypiętą do niej broszkę w kształcie stłumionej awiofobii, udała się w stronę wyjścia z holu lotniska. Była już prawie gotowa do odprawienia swojego defektu w krainę, gdzie mannę wymieniało się na zdrowe ciało. Oddychała miarowo i nielękliwie. Wypięła pierś do przodu i delikatnie musnęła dłonią czerwoną torebkę, jakby jej również życzyła szczęśliwej podróży.

I właśnie wtedy, gdy po raz pierwszy w życiu poczuła smak „tu i teraz”, dwóch osiłków jednym ruchem powaliło panią Marię na podłogę. Jeden z nich gwałtem zerwał z niej czerwoną uprząż. Leżała bezbronna, z głową zwróconą w stronę ziemi, wsłuchując się w dźwięk odlatującej nad nimi nadziei. Mówiący po angielsku pan jeszcze nie wiedział, że będzie musiał zwrócić nowy samochód do salonu.

Pani Maria zapomniała, że każdego bankomatu strzeże oko prawdy, którego nie da się schować w torebce. Nawet czerwonej i wykonanej z drogiej skóry. Po prostu się nie da.

Obraz: Egon Schiele „Tod und Mädchen”

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *