Dziewczyna wahadło

Autor: Krystian Żmigrodzki
Słowa
23 sie 2024
Brak komentarzy

Sam nie wiem, kiedy dokładnie wpadła na tę myśl, być może wzrastała w niej przez te wszystkie lata. Myśl, że na jej losie ciążą jakieś pierwotne prawa, te same, które po wprowadzeniu ciała w ruch kierują je na matematyczne tory przyczyny i skutku. Coś jak wahadło Newtona: odchylasz stalową kulkę, puszczasz ją, ta uderza w rząd identycznych kulek, ostatnia odskakuje, uderza i tak dalej.

Kupujesz pyszny chleb w piekarni i łamiesz sobie na nim zęba. Przyjemne zdarzenia wpływają na czasoprzestrzeń, wprawiają wahadło w ruch, które po czasie oddaje ci tyle samo, stalową kulką po pysku. Tak to sobie tłumaczyła.

Gdy się urodziła, jej ojciec wyszedł po przysłowiowe fajki i przepadł na zawsze; na swoje piąte urodziny otrzymała wymarzonego szczeniaka, który następnego dnia wpadł pod samochód; jej licealna miłość zaprosiła ją na studniówkę, by na tej samej studniówce zdradzić ją z jej jedyną przyjaciółką; a w dniu, w którym dostała się na studia medyczne, jej matka trafiła do szpitala z ciężkim porażeniem mózgu.

Przykładów znajdzie się oczywiście więcej, pamiętam, jak wymieniła mi je podczas jednego z naszych ostatnich spotkań. Od lat zapisywała je w specjalnym zeszycie, prowadząc przy tym coś w rodzaju badań i obliczeń. Nie traktowałem tego jako przejaw szaleństwa, jedynie jako niegroźną próbę przepracowania przeszłości. Czy, biorąc pod uwagę co przeżyła, miałem prawo ją oceniać? Zamiast tego poleciłem jej swoją terapeutkę, z nadzieją, że zasięgnie specjalistycznej porady.

Ona jednak na tym nie poprzestała. Postanowiła, że musi za wszelką cenę zatrzymać wahadło. Żyć w sposób, który ograniczy przypływ chwil „pozytywnych”, a co za tym idzie, również ich „negatywnych” konsekwencji. Chciała utracić niesprawiedliwy, dewastujący pęd. Zminimalizować straty. W nadziei, że w końcu zazna należytego (aby nie powiedzieć: „pożądanego”) spokoju ducha.

Stabilna, monotonna praca; po pracy mało angażujące zajęcia; wprowadzanie rutyny do życia, a w szczególności unikanie sytuacji skrajnych, niosących zagrożenie nazbyt dużego, pozytywnego wychylenia – ograniczenie spotkań towarzyskich i całkowite zrezygnowanie z tych o charakterze miłosno-erotycznym; wyrzucenie z jadłospisu wszelakich słodyczy, przypraw, „drobnych przyjemności” etc.; a nawet dokładna selekcja filmów i książek do przyswojenia w wolny wieczór (interesowały ją tylko te, które na popularnych portalach internetowych otrzymywały opinie poniżej średniej) .

Takie życie wymagało surowej dyscypliny. Była w stanie ciągłej gotowości. Ostrożnie ważyła słowa i wielokrotnie rozważała każdą, nawet najbanalniejszą decyzję. Najtrudniej było jednak kontrolować własny umysł, bo jedna zerwana ze smyczy myśl, choćby najbardziej niepozorna, potrafiła być bardzo niebezpieczna, a jej konsekwencje wręcz dewastujące. Wszystko to wiązało się z podwyższonym stresem, z którym jednak nauczyła się jakoś funkcjonować, uznając, że to niewielka cena w zamian za pełną kontrolę nad wahadłem.

Dobitnie trzymała się swoich założeń i wydawało się, że naprawdę osiągnęła założony sukces. Utraciła pęd, wypadła z trybów maszyny, odcięła linki wahadła. Żyła w słodkim bezruchu, w punkcie zero.

I może naprawdę jest tak, że na świecie nie ma nic doskonalszego od kamienia.

Ona była takim kamieniem, który choćby leżał na dnie wartkiej rzeki, żartował sobie z otaczającej go siły. Nie nazwałbym tego życiem czy egzystencją. Nie była to też, jakby chcieli niektórzy, co bardziej sarkastyczni – wegetacja. Nie, nie, to było coś innego, to było trwanie. Właśnie tak, ona t r w a ł a…

A jak ona trwała w tym trwaniu, jak ona była w tym byciu! Te zrównoważone ruchy, te przemyślane co do głoski wypowiedzi, te spokojne spojrzenie, jednolity wyraz twarzy…

Gdyby tylko dało się zatrzymać własny krwiobieg, zamarznąć w bryle lodu, hibernować. Utrwalić proces trwania, zniszczyć wahadło, wyciągnąć nogi i leżeć, ale żyć, bo trwanie wymaga życia, a życie utrudnia trwanie… Gdyby tylko mogła wypuścić korzenie i liście; zawisnąć na murach opuszczonego, rodzinnego domu…

Na żadne z powyższych nie było oczywiście szans, a ona sama, mimo wielkich ambicji, była realistką. Pozostały jej więc tylko znane ludzkości metody, głównie nauki wschodu: joga i medytacja. W szczególności ta druga przynosiła konkretne efekty, a nawet coś w rodzaju ulgi i zadowolenia, co do których jednak nie chciała się otwarcie przyznać, jak gdyby wahadło tylko na to czekało…

***

Wszystko to wraca do mnie, gdy czekam pod jej mieszkaniem. Nie widziałem jej od trzech lat.

Pukam delikatnie w białe drzwi. Z wnętrza dochodzą do mnie spokojne, równomierne odgłosy kroków, raz głośniejsze, raz cichsze. Pukam ponownie, tym razem głośniej, ale również bez reakcji, rytm wybijany przez kroki nie ustępuje.

Wszystko czego się o niej dowiedziałem, to historie opowiedziane przez naszych wspólnych znajomych, którzy mieli szczęście zobaczyć się z nią przede mną. Każdemu z nas ustaliła konkretną datę i godzinę, jakby to była wizyta lekarska.

O równej godzinie w końcu drzwi się otwierają. Podaje mi zimną dłoń, a z jej twarzy (mimo życzliwych, powitalnych słów) wyziewa arktyczny chłód.

Prowadzi mnie do mieszkania i usadawia w pokoju, który był kiedyś salonem, teraz znajdują się w nim tylko niewielki stolik i dwie poduszki. Wskazuje mi jedną, a sama siada na drugiej. Siedzimy w ciszy, mam czas przyjrzeć się bliżej mieszkaniu. Widzę aneks kuchenny (raczej nietknięty, choć na pierwszy rzut oka pusty) i materac przy kaloryferze. To wszystko.

Moją uwagę zwraca długa, prosta linia, która przebiega przez środek salonu. Nie jest namalowana, ale jakby wyżłobiona w parkiecie.

Rozmowa przebiega nam niezręcznie. Zasadniczo to ja mówię, opowiadam jej o swoim życiu, a ona przytakuje. Na wszelkie pytania odpowiada zdawkowo albo wcale. Gdy odchodzi, żeby zaparzyć nam herbaty, przyglądam się jej piętom – są spękane i pokryte odciskami, jakby przed chwilą wróciła z jakiejś wyczerpującej wędrówki.

Pytam ją o dźwięki kroków, które słyszałem stojąc pod drzwiami. Po kilku sekundach odpowiada: „Medytowałam” i znowu pogrąża się w milczeniu.

Gdy w końcu wraca z kubkami gorzkiej herbaty, zbieram się na odwagę.

– Jak się czujesz? – pytam.

Spogląda mi w oczy z wyrazem twarzy, którego nie potrafię jednoznacznie skategoryzować – może bólu, może wzruszenia – patrzy na mnie, a ja czuję jak w środku mnie wzbiera jakiś niepokój. Otwiera usta do mówienia, ale słowo urywa się na pierwszej głosce, która zamiera w długim yyyyy…

Odwraca twarz w stronę okna, zewnętrzną częścią dłoni wyciera płynącą po policzku łzę. Później wykonuję chaotyczną, nieskoordynowaną serię grymasów i gestów: opuszcza szczękę i kołysze nią na boki, odchyla głowę, marszczy czoło, pociąga nosem, zgarnia włosy rękami… I trwa tak do czasu, gdy postanawia znowu spojrzeć mi w oczy. I znowu ta twarz, i znowu to kłujące uczucie w trzewiach…

W końcu mówi:

– Wiesz, wydaje mi się, że chyba mogę, przed tobą i sobą, powiedzieć, że jestem, tak myślę, zadowolona?

Zastygamy w oczekiwaniu.

Nagle, od strony ulicy dochodzi do nas głośny, metaliczny dźwięk. I znowu kolejny, jeszcze głośniejszy od poprzedniego. I kolejny, jakby bliżej.

Zrywam się na równe nogi, chwytam buty i bez pożegnania wybiegam z mieszkania. Korytarz, schody, korytarz, schody, piąte, czwarte, trzecie, drugie, parter, podwórko, wbiegam pomiędzy tłum wgapionych w niebo ludzi, przebiegam plac, mijam bloki, przeskakuje żywopłoty, potykam się o barierkę i twarzą zarywam
o brukową kostkę, wstaję i resztką sił kuśtykam dalej, a ulicę spowija cień, większy i intensywniejszy z każdą kolejną chwilą, i znowu ten metaliczny dźwięk, i znowu ten porażający, chrobotliwy ryk…

Obraz: Edvard Munch „Two People: The Lonely Ones”

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *