Iwona (1)

Autor: Monika Karpowicz
Słowa
11 paź 2023
Brak komentarzy

Pierwszy był drewniany koń. Stał na środku kuchni, między kaflowym piecem a szafką ze zlewem. Tarasował drogę mamie, kiedy w dużym kubku przenosiła gorącą wodę z kotła na piecu i polewała nią brudne naczynia. Trzeba było uważać na piekące krople spadające z kubka, na gładkie rozgrzane kafle pieca, do których przyklejały się włosy. Pułapką mógł się też okazać wzór linoleum na podłodze: białe kwiaty i szlaczki na brązowym tle. Jeśli zbyt długo się w nie wpatrywałam, wszystko inne zaczynało się kręcić, unosić i łatwo było o katastrofę: gwałtownie siadałam, czując twarde podłoże przez pieluszkę. A teraz jeszcze ten koń, stary, brunatny, śliski od wielu dotykających go rąk, twardy jak podłoga. Zamiast oczu miał gruby kołek, przenizany przez płaską głowę. Musiał za niego trzymać ten, kto dosiadał konia. Teraz siedzi na nim Lucynka, tata trzyma ją pod pachami, żeby nie ześlizgnęła się i nie spadła. Koń kołysze się do przodu i do tyłu z głuchym „rums, rums”. Obok stoi sąsiadka, pani Iwanowa, a na jej rękach Marcinek, zapłakany i wykręcający się jak schwytana łasica.
– Cinek, no cicho, cicho. No już, daj pojeździć Lucynce na koniku. Twój konik, twój, tylko pojeżdżą
dziewczynki i oddadzą, zobaczysz – nuci uspokajająco Iwanowa.
– I wio, i wio – podśpiewuje ojciec. To on wymyślił, żeby pożyczyć bujanego konia od Iwanów i przenieść
go przez drogę do naszego domu. Iwanowa się zgodziła, ale Marcinek nie dawał za wygraną. Krzyczał przez cały czas, płakał aż do zachrypnięcia. Babcia go zdradziła, a miał tylko ją. Mama zostawiła go i wyjechała do pracy. Nie dałaby sobie rady sama, z nieślubnym dzieckiem od nieznanego ojca. Żeby nie wzięli ją na języki gdzieś tam, w dalekim świecie, Marcinek musiał zostać z babcią. Był o rok młodszy od Lucynki, często bawili się na naszym albo Iwanów podwórku, przedzielonymi tylko wąską gruntową drogą, którą z rzadka przejeżdżały furmanki.
W końcu przychodzi moja kolej, żeby pojeździć na drewnianym koniu. Ojciec unosi mnie w powietrzu i sadza na przypominającym stołek siedzeniu zabawki. Nie sięgam ani do głowy konia, ani do drewnianych strzemion. Tata, trzymając mnie, naciska łokciem na koński łeb, żeby go rozbujać.
– Konio, konio! – łka Marcinek. Krople wody spadają z kubka na gorącą płytę kuchni i syczą do taktu.

Pierwsza była wypchana wiewiórka. Siedziała na grubym kawałku drewna i trzymała w łapkach szyszkę, przetykaną drobnymi pajęczynami. Futerko wiewiórki było siwe jak ściana, na której wisiała i jak światło nad ranem, kiedy wszyscy jeszcze spali. Patrzyłam na nią od dołu, w palcach mnąc poszewkę pierzyny, albo trzymając się za szczebelki łóżka. Obok na tapczanie spała Lucyna, a z drugiej strony łóżeczka miałam wielką tylną ścianę szafy, zasłoniętą słomianką. Jeśli mocno wyciągnęłam rękę, mogłam dosięgnąć do niej. Naciskane paznokciem źdźbło słomy cicho pękało. No, chyba że trafiło się już pęknięte, wtedy paznokieć zatapiał się w nim łatwo i musiałam szukać nowego, niezużytego. Kiedy robiło się jasno i coraz lepiej było widać wiewiórkę, stękały sprężyny łóżka rodziców. Tata wstawał, żeby przynieść węgiel, napalić w kuchennym piecu i zrobić śniadanie. Potem łóżko trzeszczało jeszcze raz i zgrzytały drzwi od przodu szafy. Mama wybierała ubrania do pracy. Pierwsze było też łóżko rodziców, nakryte pasiastą kapą. Jeśli podniosłam jej skrawek, pokazywały się wytłaczane w czerwonym aksamicie niewyraźne kształty kwiatów i pleciony różowy sznurek biegnący dookoła skraju łoża. Mama mówiła, że dawno, dawno temu kwiaty były malowane na złoto, ale z czasem wyblakły. Bo łóżko było przedwojenne.

Pierwszy był nocnik z wiewiórką namalowaną na oparciu. „Kalkomania”, „plastik” – mówili o nim rodzice słowami, których nie rozumiałam. Z opuszczonymi spodniami od piżamki siedziało się na chłodnym okręgu, z kocem podciągniętym aż pod brodę, bo daleko od pieca zimno wpełzało pod flanelę ostre jak nóż. Rozmyślałam o plastiku, czymś nowoczesnym, chłodnym i gładkim, tak różnym od drewna, mającego swój zapach i wewnętrzne ciepło. Zasypiałam mimo siedzenia na niewygodnym plastiku.
– Zaraz uwiecznimy niewyśpańcia – mówił tata i robił zdjęcie aparatem smiena, łyskającą szklanym okiem. Pierwszy był pokój babci Ludmiły. Trzeba było być w nim cicho, kiedy babcia siedziała z jedną nogą zarzuconą na tapczan i drugą stojącą na podłodze. Z poważną miną bawiła się koralikami z drzewa tak ciemnego, jak koń Marcinka. Tych wyjątkowych koralików nie wolno nam było dotykać.
– Tu jest Bozia, co umarła za nas – babcia pokazywała małego robaczka uczepionego do drewnianego wiatraczka na końcu sznurka paciorków. Sznurek wędrował potem do ciemnej szafy, do której nie wolno zaglądać, bo babcia Ludka trzyma tam swoje skarby. Kiedy szła do kuchni, można było położyć się na jej tapczanie i stopami w dzianych bamboszach ślizgać się po owalnym lustrze w środkowej kwaterze szafy. Lepiej, jeśli tego nie widziała.
– Nie wolno, nie wolno nóżkami! Babcia widzi w tym lustrze dziadka Stasia. Dziadek przychodzi w białym ubraniu, w klapie ma zieloną gałązkę, stoi i patrzy. Nie wolno wnusi nóżkami po dziadku jeździć. Ja wam dam rozpustować – dogadywała.
Ścianę, przy której stał tapczan, pokrywał wielki kilim. Patrzyło z niego dużo par oczu. To były oczy Bozi, Matki Boskiej i Jezusa Chrystusa. Były też oczy babci i dziadka. Skłaniali do siebie głowy, dziadkową z równym przedziałkiem i babciową z ciemną koroną, z której sterczały białe fale z domalowanym zielonym mirtem. Te oczy przeszkadzały w rozpustowaniu, ale nie na tyle, żeby nie próbować wspiąć się na tapczan i nie zamoczyć palców w wiszącym na kilimie pojemniczku z wodą święconą. Od tej wody babcia zaczynała i na niej kończyła modlenie. Był jeszcze modlitewnik, mały, ale gruby, z czerwono obrzeżonymi stronami. W środku czarnobiałe obrazki.
– To Pan Jezus w Ogrójcu, to Anioł przyleciał do Maryi Panny – tłumaczyła babcia.
– A to?
Na końcu modlitewnika pod ostatnimi słowami był wąski prostokątny obrazek. Na nim w drogę pod pooranym liniami niebem wypuszczał się palec.
– To nie jest palec, to Pan Jezus idzie w świat, jest pokazany tyłem i ma szatę narzuconą na świętą głowę.
Świat, w który szedł Jezus z obrazka, wyglądał jak droga obok naszego domu, którą można było dojść do
sadu Marianowicza i dalej do szosy biegnącej przez Rudą Górę. O zachodzie słońca nad drogą i sadem pojawiały się takie same pasy, jak na obrazku z modlitewnika, tylko niebieskie i różowe. Czy Pan Jezus chodzi drogą przez sad Marianowicza? Ciekawe, co na to Marianowicz. Spotykaliśmy go po drodze do kościoła, jak spacerował, opierając się na powyginanej drewnianej lasce. Sad i dom Marianowicza należały wcześniej do młynarza Grynszpana, ale to było dawno, przed wojną.

Pierwszy był bujak. Zbudowany ze szczebelków jak moje łóżeczko, niższy od Marcinkowego konia. Stawał na środku kuchni, wymoszczony poduszką. Kiedy bujnęłam się w nim do przodu, przez kuchenne okno widziałam kawałek wiórowego dachu stodoły i wielką miotłę do gaszenia pożarów, zawieszoną na ścianie. Kiedy bujnęłam się do tyłu, pokazywały się fundamenty stodoły, biały napis wymalowany na drzwiach i rzeczy leżące w trawie pod ścianą: rozeschnięty klepkowy cebrzyk, w którym nie dało się już nosić wody, jakieś żelastwa. W przód i w tył, w przód i w tył.
– Ogólnie, ogólnie, ogólnie – wyśpiewywałam w różnych tonacjach słowo, które pojawiło się poprzedniego wieczora. Tata i mama palili papierosy, gubiąc ich szare końcówki do granatowej szklanej popielniczki. Rozmawiali o dachu naszego domu, drewnianym i zzieleniałym od mchu.
– Ogólnie mówiąc, to trzeba nakryć dach blachą. Zapytam Adamczewskiego, może się zgodzi. On, ja, ze dwóch pomocników i już – powiedział tata.
– Ty? Ty nie wejdziesz przecież na drabinę. Nie licz siebie – powiedziała mama i mocno wcisnęła papieros w dno naczynia.

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *