Iwona (4)

Autor: Monika Karpowicz
Słowa
31 paź 2023
Brak komentarzy

W wolne dni nie było słychać skrzypienia drzwi maminej szafy, nawet kiedy było już porządnie jasno. Tata wstawał pierwszy i znikał w kuchni nie wiadomo kiedy, zanim przebudziłam się i sennie obserwowałam siwą od kurzu wiewiórkę, wiszącą na ścianie nad głową. Zgniatanie źdźbeł słomianki zaczynało mnie nudzić. Lucyna spała mocno. Nic nie dawało ciągnięcie jej za rękawek piżamy, ręka poruszała się jak kukiełka i opadała wiotko, bez wiedzy i woli Lucynki. Wychodziłam zza krat łóżeczka i po kilku krokach na żółtym chodniku wskakiwałam na trzeszczące łoże rodziców.

Mama spała z otwartymi ustami, ciężko dysząc i przerywając co jakiś czas oddychanie. Jej ręce momentami podrygiwały, jak gdyby grała na małym zabawkowym pianinie. Widziałam takie na zdjęciu w katalogu, z którego można było zamawiać różne rzeczy. Mama mówiła, że katalog jest stary, zamówiła z niego kiedyś dwie sukienki, bardzo modne, ale po naszym, Lucyny i moim urodzeniu nie może ich już nosić. Skoro kiedyś można było coś mieć z tego katalogu – marzyłam – to dlaczego dziś nie można mieć takiego pianinka? Raz przyśniło mi się wyraźnie, że pianino stało na półce kredensu. Po obudzeniu raz po raz prosiłam mamę i tatę, żeby otwierali drzwiczki kredensu, ale w środku było tylko to, co zawsze: szklanki, salaterki, z których jadłyśmy z Lucynką twarożek z cukrem, dwa drewniane grzybki – solniczka i pieprzniczka, książeczki oszczędnościowe PKO. W końcu uwierzyłam tłumaczeniom, że pianino to był tylko sen i długo płakałam z rozczarowania.

Palce śpiącej mamy drgały dalej, grając na niewidocznym instrumencie. Ze stosu zabawek leżących w kącie pokoju wybrałam misia i lalkę-Eskimoskę w brązowym kubraczku z futrzanym kapturem. Niebieski miś z filcowym krawatem na szyi był chłopcem. Wiadomo było, że dziewczynki krawatów nie noszą. Lalka miała skośne oczy, trudno zgadnąć, kim była, ale jako lalka mogła być dziewczynką. Pasowała do misia bardziej, niż Miuczka. Lucyna dostała Miuczkę od mamy. Imię tej lalki wzięło się od miuka – dzióbka, w jaki układała swoje lalkowe usta. Była podobna do pań sprzedawczyń ze swoimi białymi ufryzowanymi włosami, zwieńczonymi koronkową opaską. Lepiej było jej nie ruszać, nawet jeżeli leżała blisko, a Lucynka spała schowana za szafą. Miuczka była tylko jej, nie jak reszta zabawek, którymi musiałyśmy się dzielić.

Tymczasem miś i eskimoska przez chwilę podskakiwały w moich rękach, w końcu miś zapytał głębokim
basem:
– Czy pani zatańczy ze mną?
– Kim pan jest, ja pana wcale nie znam – wzbraniała się Eskimoska, bardzo delikatna i dziewczęca, choć
była ubrana w spodnie, a pod kapturkiem chowała krótkie włosy. Miś nie ustępował.
– Ja jestem wspaniałym marynarzem. Hop! Wskoczy pani na moje stopy i razem pożeglujemy na skraj świata – kusił i od razu zrobił, jak zapowiedział. Tańczące zabawki w końcu zwarły się pyszczkami, podczas gdy ich sterowane moimi rękami ciałka kiwały się na boki (całując się, należało kręcić głowami raz w lewo raz w prawo, widziałam to w filmach, niestety, miś i Eskimoska miały sztywne szyje i tylko tak mogłam imitować pożądany przy całowaniu ruch). Pamiętałam o tym, żeby popatrywać na mamę. Dopóki sapała przez otwarte szeroko usta, można było być pewnym, że śpi. Ale kto wie, może usłyszy przez sen wzmiankę o całowaniu i wtedy…

Drzwi sypialni otwarły się nagle i w progu stanął tata.
– Nie śpisz, Iwuk?
Rzuciłam zabawki na kołdrę. Iwuk – tak nazywają mnie mama i tata. Albo Łukasz, kiedy rozmawiają o mnie między sobą. Teraz tata postawił mnie na podłodze, zdjął spodnie od piżamy i zaprowadził do zimnej łazienki, gdzie sama założyłam na sedes specjalną wkładkę dla dzieci i wskoczyłam na jego szczyt.
– Chodź, zjemy śniadanie, a te śmierdzące padliny niech leżą w łóżkach dalej, aż wygniją im oczy – mówił
tata. Na śniadanie zrobił mi kanapki z maślanym jeziorem, słońcem z rzodkiewki i łódką z żaglem wyciętym z żółtego sera. Potem bawiliśmy się w pojedynek rysunkowy. Tata narysował koło z myślą, że to będzie słońce. Ale ja obrysowałam koło kwadratem, chcąc zmienić je w wejście do psiej budki. Na to tata zdradziecko dorysował w kole wskazówki i z budki zrobił się budzik.

Mama w końcu wstała, z nią Lucynka. Tata wycinał żagielki z sera na kanapki, w tym czasie mama nierówno strugała wielki bochen chleba posypany makiem. Nóż ślizgał się jej w ręce i ostrze lądowało co chwilę na wzorzystej ceracie.
– Daj, ja pokroję – powiedział tata, który dzielił z reguły chleb w równe kromki, jak zaprogramowana maszyna. Mama dalej strugała obrzynki, patrząc na niego, zamiast na swoje ręce trzymające chleb i nóż.
– Zjem ser, chociaż śmierdzi – rzekła wzdychając. – Nie wiadomo, co oni tam robią w tej mleczarni, może
wyciskają ścierki do mleka.
Wiadomo było, że sprawa sera jest ważna. Kupił go tata, więc to jego wina, że mama musi jeść śmierdzący twaróg. Żeby ominąć rafę, tata wycofał się do łazienki i zaczynał się szykować do kościoła. Babcia chodziła tam rano, podczas naszych późnych śniadań wciąż była na mszy. Mama, żując ze wstrętem chleb z serem, patrzyła na Lucynę przewracającą serowe żagle na niedojedzonych kanapkach i na mnie, rysującą stojak do budkowego zegara.
– Nie wiadomo, co na was założyć. Iwuk, tobie sukienkę z czerwonym kołnierzykiem – zastanawiała się na głos.
Odłożyłam kredkę na stół. Wełniana sukienka z układanymi plisami ważyła tyle, że po jej nałożeniu uginały się pode mną nogi. Jedynym jej skrawkiem, który nie gryzł i nie drapał ciała, był dekolt z przypiętym stylonowym kołnierzykiem w groszki. Sukienka wisząc w szafie zajmowała sporą jej część, jak szara tekturowa zbroja niemożliwa do złożenia w kostkę, czy rzucenia ot tak, na pustą półkę.
– Nie, mama, nie… Tylko nie tą sukienkę – błagałam.
– Wieczny problem z tym ubieraniem. Dlatego chciałam mieć dwóch chłopców – mówi mama. – Dla każdego wystarczy jedna para spodni, jedna koszula i już. Ubrani na każdą okazję. A nie: mama i mama, nie taka sukienka, nie taki kołnierz.
Nie odzywamy się z Lucyną. Ona maże palcem w maśle rozsmarowanym na chlebie, ja zaginam rogi w zarysowanej kartce.
– Mówiłam, że w ogóle nie chcę mieć dzieci, ale wasz tata się uparł. Obiecywał, że wszystko będzie przy
was robił. On i babcia. Proszę, jak teraz robi, do późnego wieczora w klubie, bo tańce są najważniejsze.
Mama patrzy przed siebie martwym wzrokiem. Już chyba nie widzi, że mówi do nas, do Lucyny i do mnie. Jesteśmy jedynymi świadkami tego, jak została oszukana. Żadnych dzieci. Jeśli już koniecznie, to chłopcy. No, w ostateczności Lucyna i Łukasz. Ale nie Lucyna i ja. Mama nie szła na taki układ, ale wiedziała, że bez dzieci może się w domu nad rzeką nie utrzymać. I dokąd wracać? Do Troniec, do rodziców? Słuchać drwin ze starej panny, która w końcu wydała się za mąż, choć nie za rolnika, gospodarza pełną gębą, ale jednak? I wszystko przepadło, bo nie chciała dzieci?

To niemożliwe, ale mama musi o tym komuś opowiedzieć i tym kimś jesteśmy my. To nasza wspólna sprawa. Słucham jej i zgadzam się z nią – nie tak miało być, Iwony miało nie być. Jednocześnie wiem przecież, że Iwona to ja. Ale jestem za mała, żeby wiedzieć, jak to jest, kiedy się nie istnieje, więc współczuję jej, ale nawet nie potrafię sobie wyobrazić swojego zniknięcia. Nie wiem też, czy ono załatwiłoby sprawę, czy byłoby w stanie ukoić ból mamy, zawsze świeży, zawsze szukający adresata. Tata wychodzi z łazienki i mama natychmiast otrząsa się z martwoty. Wstajemy, bo muszę założyć szarą wełnianą sukienkę. Zaraz trzeba wychodzić.

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *