Iwona (5)

Autor: Monika Karpowicz
Słowa
07 lis 2023
Brak komentarzy

Kościół stał na środku miejskiego rynku, różowy i pomarszczony jak kołdra z pierza uszyta przez babcię
Ludkę. Granatowe kopuły na szczycie wież przypominały mi celuloidowe piłki na gumkach, które tata kupował nam na przykościelnym straganie. Szłam, trzymając rękę taty i odchylałam głowę do tyłu, obserwując jaskółki piszące coś na tle nieba, jakby znały już wszystkie litery, a nie tylko „s”, „o” i „a”, jak ja.

W kościele było dużo ludzi. Tyle mogłyśmy z Lucyną zobaczyć same. Zawsze stawaliśmy na końcu, niedaleko drzwi, tak, że nie widziałyśmy, co się dzieje na przedzie. Pewnie ksiądz dawał ludziom specjalne znaki, żeby wiedzieli, kiedy mają wstać, kiedy siedzieć, kiedy zaś klęknąć. Siedziałam przodem do wszystkich, tyłem do miejsca, z którego dobiegał księży głos. Pod sobą miałam wyślizgany kolanami, malowany olejną farbą klęcznik u bocznego ołtarza. Przed sobą – nogawki garniturowych spodni, najczęściej z kantem, nogi w stylonowych rajstopach z paskami od pantofli zapiętymi w kostkach. Wyżej – odświętne torebki, zadarte nosy, ciała balansujące z jednej zdrętwiałej na drugą obolałą nogę. Jeszcze wyżej, nad głowami ludzi był chór z biało-złotą balustradą, kipiącą jak drożdżowe ciasto. Na środku rzeźbiona święta Cecylia wywracała oczy z zachwytu. Chyba urzekła ją muzyka, zapisana nutami, zwiniętymi w rulon pod jej uciętą równo szyją. W niewielkich prześwitach balustrady pojawiały się od czasu do czasu głowy chórzystów. W przeciwieństwie do zachwyconej świętej, zamiast w niebo, zerkali w dół, na nas, żeby sprawdzić, kto będzie ich słuchał.

Co będziemy robić po mszy, to planowaliśmy już po powrocie z kościoła do domu. Zimą chodziliśmy czasem za rzekę, na cmentarz. Porastały go wysokie sosny, zasiedlone kruki, gwarzące między sobą ostrymi głosami. Korzenie starych drzew przerastały ziemię. W najstarszej części cmentarza groby były zapadnięte jak klawisze zepsutego pianina, albo wręcz przeciwnie – unosiły się jak deski na wodnej fali. Jeden, w szczególnie ładnym, plecionym ogrodzeniu, zapadł się pod stojącą dęba płytą. Na jej skraju było widać głęboką dziurę, prowadzącą, co było jasne, do wnętrza grobu. Bałam się tego widoku, a zarazem chciałam, jak mama, tata i Lucyna, zajrzeć do środka.

– Czego tu się bać – dogadywał tata. – To stary grób, ma więcej niż sto lat. W środku jest już pusto.
W dziurze było ciemno, nie było widać nic. Ale w nocy przyśniło mi się, że znowu jesteśmy na cmentarzu, a z jamy ktoś pryska na nas wodą ze szklanej strzykawki. Bardzo nie chciałam, aby woda ze strzykawki dosięgła mnie i zmoczyła mi ubranie. Tą wodą strzykał przecież trup! Szarpałam mamę i tatę za ręce, żebyśmy uciekali, ale oni wpatrywali się w grób i stali bez ruchu. W nocy po tym spacerze obudziłam się z płaczem.

Raz spacerując po cmentarzu, znaleźliśmy na brzozie wielką jak talerz hubę, aksamitny grzyb, na którym tata patykiem napisał litery „I” i „L”, żeby każdy widział, że tam byłyśmy. Innym razem na śniegu, pod murem odgradzającym cmentarz od rzeki, zobaczyliśmy ciało. Było rozpłatane na pół. W środku w masie oszronionej czerwieni było widać białe klepki-szczebelki. Głowy nie było.
– Milicja pewnie o nim nie wie – powiedział tata. – Nie mają już gdzie wyrzucać padliny, tylko na
cmentarz.
– Rolnik przywiózł na wózku, machnął przez mur i już. Szukaj teraz wiatru w polu – dodała mama, trącając nieżywą świnię czubkiem kozaka. – Tu i milicja nic nie pomoże.
Jeśli to była letnia niedziela, mogliśmy jechać nad jezioro. Tata dosiadał wielkiego roweru, którym przed
wojną jeździł dziadek Staszek. Rower miał siodełko z dziurkowanej brązowej skóry i małego orła na błotniku. Z tyłu na bagażniku był przyczepiony fotel, który tata sam zrobił z giętych prętów i pomalowanej sklejki. Biegłam do roweru z ulubioną poduszką, haftowaną przez mamę w chabry, kładłam ją na siedzenie i czekałam, aż tata posadzi mnie na fotelu. Lucyna jechała sama na rowerku, do którego doczepiono po jednym dodatkowym kole z obu stron tylnej piasty. Mama nie jeździła z nami, nie umiała dobrze jeździć na rowerze. Musiała zostawać z babcią Ludką.

Kiedyś do sklepu gieesu rzucili nowy towar. Kolejka ludzi zaaferowanych dostawą zabawek, piłek i garnków wciąż stała pod drzwiami wieczorem, gdy tata wracał z pracy. Dołączył więc do niej. Przyszedł spóźniony, z dużym kartonowym pudłem-trumienką pod pachą. W pudle była lalka o krótkich jasnych włosach, w rosyjskiej ludowej koszuli z haftami i w spodenkach do kompletu.
– Iwuk, przyniosłem ci Łukasza – powiedział tata.
– Faktycznie! Łukasz! – powiedziała mama.
To była pierwsza lalka, jaką dostałam na własność i nie musiałam dzielić jej z Lucynką. Między nogami nie miała nic, ale ubranko, krótko przystrzyżone włosy i krępa budowa nie budziły wątpliwości. Nie mogłam jej nazwać inaczej, Petra, czy Wioletta. Wyglądała jak chłopiec.

W komplecie do lalki był smoczek. Dziwnie było kłaść sobie taką dużą gumową postać na ręce i koić smoczkiem jej cienki krzyk, dobiegający z brzucha: mama! mama! widząc jednocześnie harde spojrzenie jasnoniebieskich oczu o czarnych tęczówkach. Trochę się go bałam, zaczęłam więc lalki unikać.
– Czemu nie bawisz się Łukaszem? – pytał tata przynajmniej raz dziennie. Trzeba było udowodnić mu, że owszem, bawię się, że ten nieplanowany zakup letnim wieczorem w sklepie gieesu był ważny, wręcz kluczowy. Że będzie wspominany jeszcze długo ze wzruszeniem i radością.

Wiedziałam, że to tylko lalka. Ale jej imię, znaczenie przypisane jej było ważniejsze niż wszystko inne.
Może nawet niż satysfakcja taty ze zdobycia trofeum i wdzięczność, jaką trzeba było mu okazywać. Powinnam lubić Łukasza i opiekować się nim, bo to nie on był prezentem dla mnie, tylko ja dla niego.

Wtedy zaczął mi się śnić powracający sen. Zapadający zmierzch, niemy chłopiec o długich rzęsach, leżący na trawie, albo siedzący pod płotem i wpatrujący się w ziemię. Wiedziałam, że muszę go bronić, ratować, choć nie zagrażało mu niebezpieczeństwo, a przynajmniej żadne z tych, które znałam. Nie było w pobliżu samochodu, pod który mógłby wpaść, nie było telewizyjnej kobry. Chłopiec był blisko ziemi, był jej przeznaczony, dlatego patrzył na nią i nigdy nie podniósł oczu na mnie. Mimo że tego nie chciałam, był dla mnie droższy niż wszystko, niż moje własne życie. Pragnienie uratowania go było silne, ale nie mogło się ziścić, więc budziłam się z płaczem, ze słodkim smutkiem, innym niż ten na co dzień, wzniosłym i czystym, jak spojrzenie świętej Cecylii na balustradzie kościelnego chóru. Czasem leżeliśmy z chłopcem nakryci kocem, albo pod warstwą ziemi, gdzieś na uboczu, za drewnianymi chlewikami sąsiadki, albo pod cmentarnym parkanem. Raz miał twarz chłopczyka z innej grupy w zerówce, blondyna jak ja, któremu lubiłam się przypatrywać. Innym razem przypominał czarnowłosego syna sklepikarza. Nigdy nie nadałam imienia chłopcu ze snów, ale to był Łukasz.

Obraz: Władysław Wojtkiewicz – Lalki

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *