Iwona (6)

Autor: Monika Karpowicz
Słowa
14 lis 2023
Brak komentarzy

– Niech pani spróbuje opowiedzieć ten sen – zaproponowała, przygładzając fałdy sukienki na kolanach. Łatwo jej mówić. Jak przekazać coś, czego nie chcę poczuć już nigdy więcej, ładunek grozy i obrzydzenia, tak silny, że gdyby nie minął po kilku sekundach od mojego ocknięcia się, to postradałabym rozum, jestem tego pewna.

Sen zaczął się zwyczajnie, to znaczy fascynująco. Nie, tym razem nie było w nim żadnego siedzenia pod
kocem z mężczyzną mniej-więcej w moim wieku, może trochę wycofanym i zawstydzonym, ale roześmianym i równie szczęśliwym jak ja. Z którym mogłabym rozmawiać bez końca, w poczuciu, że stanowimy całość i że każda próba zagadnięcia nas przez kogoś z sennego otoczenia to zgrzyt i naruszenie idylli. Te sny rekompensowały mi trudności na jawie. Im bardziej wyprowadzona z równowagi, wściekła czy smutna byłam za dnia, tym większa szansa, że w nocy pojawiał się nieznajomy, który pasował do mnie tak bardzo, że nie potrzebowaliśmy już nikogo i niczego innego. Moja tabletka uspokajająca, dzięki której kolejny dzień-dwa przeżywałam w lepszym humorze, bardziej pogodzona ze światem i ludźmi.

Tym razem przyśniło mi się, że jakiś starożytny lud musiał uciekać ze swojej ziemi, zagrożony przez inne
plemię, krwawo poszerzające swoje terytorium. Uchodźcy wsiedli na statek, a całą jego ładownię wypełnili ziemią ze szczątkami swoich przodków. Nie mogli zostawić cmentarzy obcym wojskom.

Byłam w tym śnie obserwatorką, widziałam rejs ludu, jak wyświetlany mi przed oczami film. Widziałam rudo-
miedzianą ziemię, w której nie było już nawet kości, tak stare były szczątki protoplastów plemienia. Smutne, chwalebne, godne podziwu – czułe określenia wobec postępku uciekinierów przepływały przeze
mnie, jak strumień.

Nagle pojawiło się coś nowego, niepokojącego. Nie rozumiałam, skąd ta groza, nie dzieje się przecież nic, co mogłoby mnie aż tak przerażać. Statek oddala się, uchodźcy są ocaleni. A jednak, jednak, jak to bywa
w tych koszmarach, których sceny są tak realne, aż trójwymiarowe, włosy podnosiły mi się na głowie.
W ustach zaczął dominować smak przypominający krew, nie tę świeżą, jak prosto ze skaleczonego palca, ale starą. Zrozumiałam, że to rozkład. Nad swoim lewym ramieniem zobaczyłam unoszącą się owalną bryłkę
w kolorze czerwonawej ziemi, jak ta ze statku. Zaczęłam się przebudzać, ale ona wciąż tam była, lewitowała w ciemnościach, dopóki nie powtórzyłam kilka razy w myślach: to tylko sen, tylko sen. Włączyłam lampkę nocną i wpatrywałam się w poduszkę nad miejscem, gdzie jeszcze przed chwilą leżało moje ramię. Nie było jej, nie było nic.

– Pani Iwono – powiedziała.
Zdałam sobie sprawę, że myślałam o tym koszmarze na głos i w efekcie właśnie go jej opowiedziałam. –
Tęskni pani za pierwotnym rajem, za idealną symbiozą. Za życiem płodowym, w którym towarzyszył pani brat bliźniak.
– Nie – zaprzeczyłam. – Nie było żadnego bliźniaka, na pewno, przecież powiedzieliby mi, gdyby urodził
się martwy. Mówili o wszystkim, o rzeczach, których dorosły nigdy nie ma prawa mówić dzieciom. Przecież pani wie najlepiej, ile zła, ile unieważniających mnie słów słyszałam jako dziecko.
– Mogli nic o nim nie wiedzieć. To mogło się stać na tak wczesnym etapie, że w momencie pani urodzin
po pani bracie nie było już śladu. Pani sen o bryłce ziemi ze statku opisuje obumarcie drugiego płodu.

Groza, pomyślałam. Tak dojmującą grozę, jak moja we śnie, czuje się chyba tylko w sytuacji zamknięcia
w ciasnej przestrzeni z kimś martwym, kto rozpoczął proces rozkładu. Nie ma już więcej tej upajającej
bliskości, jest świadomość, że obok mnie jest to, pozbawione życia mięso, a jego smak czuję nawet w ustach. Tylko zgroza, chęć ucieczki, żadnego żalu. Cała reszta uczuć została mi na potem. Żal, tęsknota,
wrażenie, że pozbawiono mnie czegoś ważnego, bez czego moje życie to tylko wegetacja, podtrzymywana od czasu do czasu krzepiącym snem, w którym on ma różne twarze – kolegów, znajomych. Zmienia się w miarę, jak mnie przybywa lat. Ciągle jest przy mnie, na moje rozszalałe emocje ma swoją cierpliwość, spokój, takt i kojącą obecność z nieśmiałym uśmiechem w dodatku.

– Czy widzi pani, jak w postaci Łukasza on wciąż się pojawiał pomiędzy panią, a jej rodzicami? Wracał w
rozmowach, w pani rodzinnym przydomku, w postaci lalki-chłopczyka?
– Widzę – płaczę na głos. To znaczy, nic nie widzę, bo płaczę, ale potwierdzam jej, że tak, że puzzle, na
jakie podzielone było moje życie, zbliżyły się do siebie i zwarły z soczystym: klik! Wszyscy żyliśmy tak,
jakby między nami nie było kogoś jeszcze, a był tak bardzo, że nawet miał imię i był wymieniany na głos.
Dostał nawet gumowe ciało do wstąpienia w nie, jak w tanim amerykańskim horrorze.

Ale to nie horror. To życie, przede wszystkim moje, od początku, od chwili gdy się urodziłam bez niego.
Nie wiem, jak powinno teraz wyglądać – znów myślę i okazuje się, że mówię przy tym na głos.
– Ja też tego nie wiem. Myślę, że przed panią czas odkrywania, jak radzić sobie samodzielnie, szukania
cech charakteru, czy temperamentu, które przypisywała pani bratu. Jak panować nad emocjami w swoim imieniu i na własny rachunek, nie czekając na nocną wizytę i kompensację w postaci równowagi i opanowania brata. I możliwe, że teraz będzie pani mogła poznać siebie lepiej jako kobietę.

Wiem, czego nie mówi, ale co jest oczywiste. Przede mną najpierw pożegnanie. Dotrze do mnie w swoim czasie, że go straciłam. Potem będzie czas na żałobę, obadanie krok po kroku bolesnej pustki we mnie, która panoszy się stale, tylko nie wtedy, gdy on wraca w snach. Płacz, jeśli sobie na niego pozwolę, złość, jeśli ją dopuszczę. Poczucie winy, że ja przeżyłam, a on nie. Że być może wchłonęłam go w siebie. Ulgę, jeśli dotrę do miejsca, w którym zrozumiem, że nie zrobiłam nic złego, bo natura załatwia takie sprawy sama, wiedziona własnym interesem. Na jego los miałam wpływ taki sam, jak na swój przed urodzeniem, czyli żaden. Ten kołowrotek będzie się toczył latami, pożegnane raz uczucia jeszcze nie jeden raz wrócą w godzinie próby.

Czy choć raz na jakiś czas, pół roku, rok, przyśni mi się ten sen, w którym siedzimy owinięci kokonem z koca, bo moja podświadomość tak twórczo przerobiła wspólny pęcherz płodowy? Czy odtąd już będę zawsze sama, ograniczona do połowy? A może pustka zapełni się z czasem i stanę się w pełni człowiekiem, zamiast jego połową, porzuconą u samego zarania?

– Musimy kończyć na dziś, pani Iwono – mówi, podnosząc się z fotela. – Dobrze, że wreszcie wyszło
słońce. Pani i ja widzimy się za tydzień.

– Koniec –

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *