Józio
Józio długo nie wiedział, co się kroi. Mama robiła się jakaś grubsza, spódnica sterczała na niej tak śmiesznie. Ale to go nie dziwiło, bo tata miał od zawsze taki duży brzuch i nic z tego dla niego nie wynikało. Inaczej z mamą. Grubsza i grubsza, w końcu do pielenia ustawiała się na czworakach. Jedną rękę trzymała zanurzoną w ziemi, a drugą dziabała grządki żelazną motyką bez styliska. W końcu raz z ogrodu przyszła jakby kulejąc, spocona, czerwona. Wtedy Józio musiał biec po tatę w pole, a potem bez wytchnienia jeszcze raz, na koniec wsi po Birutę, bo tak kazał tata. Do domu nie pozwolili mu wejść. Tego dnia nie jedli obiadu. Siedzącemu za stodołą Józiowi chciało się jeść tak bardzo, że narwał sobie marchwi i pobełtał nią w wiadrze z wodą przy studni. Jedząc zastanawiał się, co jest mamie i co tata z Birutą mogą z nią tam robić. Było już szaro, kiedy nagle drzwi domu otwarły się z hukiem i tata wyszedł na podwórko, wyciągając z kieszeni tytoń i papierek.
– Rozwiązała się – powiedział.
Józio nie wiedział co ma myśleć o tym i co to znaczy, kiedy z domu rozległo się pojękiwanie. Trochę jakby pisk szczura, kiedy wychodził z dziury w klepisku chlewa. To mama? – pomyślał Józio.
– No, idź Ziutek. Zobacz, kogo teraz razem z gęsiami pasał będziesz. Siostra jest – powiedział tata zadowolony.
Józio z mętlikiem w sercu wszedł do domu, przez sień, do alkierzyka. W drzwiach stała Biruta z płócienną paczką.
– Do matki nie leź, nie ma czego. A tu, na! Patrz! Siostrunia twoja, imię jej Rozalka będzie – to mówiąc odsłoniła przed Józiem skrawek szmatki. Zobaczył nagle coś różowego, podobnego do kolana, ale z wyraźnie zaznaczoną buzią. Przez jedną krótką chwilę przeraził się jak głupi, że to mamy noga, że stara z ojcem odjęli matce nogę, tę, na którą chromała wracając z ogródka. Ale nie. To dziecko, zwyczajne dziecko. Po strachu zostało mu tylko uczucie gorąca i ulga. Mama powiła, jak klacze ojca, czy jak maciory i krowy. Czemu wcześniej się nie domyślił? Dobrze wiedział, kiedy krowie brzuch twardnieje, zwiesza się coraz niżej między nogami. Wiedział nawet, od czego tak się z krową robi. A z mamą się nie domyślił. Ot durny, że durny, prawdziwy durak.
Odtąd miał nakazane Rozalkę kolebać w kołysce, podtykając jej do buzi gałganki zamoczone w mleku, gdyby płakała. Mama w tym czasie szła w ogrody, albo do lnu. Do czasu, kiedy piersi nie dawały jej już spokojnie pracować, mogła coś podrobić. W tym czasie Józio kolebał wiklinowe pudło, raz za razem. Bał się chwili, kiedy Rozalka zaczynała płakać, ale nie tylko. Jeśli leżała spokojnie, czasem wykręcała dziwnie głowę na boki, albo zaczynała kaszleć i w jej małych ustach pojawiało się jeziorko śliny, która zaraz spływała na białą koszulkę z cienkiego płótna. Bał się, że siostra się zakrztusi, albo że wciśnie głowę w poduszkę tak, że nie da rady oddychać. Bał się właściwie cały czas i kiedy mama przychodziła na karmienie, wydawało mu się, że świat jaśniał, ustępowała mu sprzed oczu jakaś szarość.
Kiedy Rozalka podrosła, ojciec kazał zabierać ją na pasionkę. Józiowi ciężko było nastarczyć ze wszystkim. Krowy szły za szybko, siostra za wolno. Do niesienia była już dla niego za ciężka. Gęsi rozbiegały się na boki. Rozalkowe machanie urwaną z wierzby witką, albo skakanie od jednej kępy traw do drugiej wcale nie pomagało ich skupić. Kiedy już docierali na łąkę, Józio siadał z rezygnacją na trawę i ocierał spocone czoło. Potem krowy robiły swoje, żarły trawę machając ogonami. Gęsi szły do glinianki, a jemu zostawało pilnować Rozalki, żeby nie polazła za nimi. Jeszcze by wpadła i się utopiła.
Tymczasem Rozalka zrywała pachnącą miodem koniczynę i małymi, niezgrabnymi jeszcze palcami, pomagając sobie wystawionym językiem wiła luźne wianki. Potem wciskała Józiowi mocno trzymane paluszkami końce łańcuszka z kwiatów i żądała:
– Józek, wiązaj wianuski. Będziem królowa i król w koronie, bardzo ładnie uzdobione.
Brat wykręcał się od tych ręcznych robót, związywania śliską turzycą splotu koniczyn, a już szczególnie od nakładania wianka. Kiedy mała rączka podstępem zarzucała mu kłującą obręcz na głowę, zrzucał ją jak oparzony. Na twarz występowała mu bordowa zorza.
– Weź, zabieraj mi to – syczał.
Rozalka nie dawała za wygraną. Siekąc piętami wygniecioną od siedzenia trawę wypytywała.
– Józku-klusku… A czemu ciebie tak nazwali? A to z ciasta tyś zrobiony?
– A tyś lepsza, że pytasz? Rozalka-halka.
– No i dobrze, halecka haftowana, to ładna.
– A jak kluski na obiad będą, to pamiętaj, że jeść nie będziesz, skoro się wyśmiewasz.
– Będę, będę, Józku-Klusku. Mama mi da – droczyła się mała.
Tak walcząc na słowa paśli razem aż do jesieni.
Tego dnia było ciemno, pachniało lekko przymrozkiem i śniegiem z ciężko wlokących się chmur. Józio wynalazł sobie nowe zajęcie. Siedział na ławie w kuchni i kozikiem, który dostał od ojca, dziabał kawałek miękkiego drewna. Coś już prawie wychodziło, była jakby zgięta w łokciu ręka i bok, o który się wspierała. Józio w rzeźbieniu posuwał się ku górze, następne miało być ramię a potem szyja i głowa, jeśli w klocku nie objawi się sęk i nie zniweczy zamysłu całej figury.
Józio zapomniał o całym świecie, aż drgnął, kiedy ojciec otworzył drzwi do kuchni i zawołał, że drewno porąbane, Józek ma iść poukładać je, a on tymczasem pójdzie do stodoły.
Poszedł za ojcem, niechętnie zostawiając nożyk i pociętą szczapkę. Czemu ciągle on i on, to do drewna, to do chlewa, to do młockarni, to do zbierania ziemniaków? Rozalka może się bawić, teraz siedzi z mamą i wyciągają z szafy ubrania, żeby przed zimą ponakładać w kieszenie i fałdy mocno pachnącego bagna na mole.
Józio łapał w objęcia po kilka grubych szczap osiki i rozkładał je na narysowanym w ziemi okręgu. Był zły. Na ojca, że ciągle mu coś każe, na mamę, że mało co się do niego odzywa, a kiedyś było inaczej. Na Rozalkę, że nie musi zgrabiałymi rękami układać pobrudzonego błotem drewna.
– Józku! Patrzaj, mama mi medalik dała. Z Bozią!
Obejrzał się na Rozalkę, która stała w jego ciężkim kożuszku, sięgającym jej do kostek. Obiema rękami trzymała wisiorek pod szyją, z wydętymi ustami odciągając łańcuszek i próbując zezować na wylany w metalu obrazek. Aha, to tak – pomyślał. – To mnie miała go mama dać i obiecywała, jak jeszcze tej zmory na świecie nie było.
Podniósł z ziemi kamuszki i rzucił rzadkim gradem w stronę siostry.
– Ej! Nie rzucaj się, bo zaraz powiem mamie – poskarżyła, zasłaniając ręką głowę, nad którą falowała aureola z cienkich białych włosków, nastroszonych od wełny kożucha.
– Leć, mów, przylepo – świsnął grubszym kamieniem w kosmatą postać. Widział, jak kamień uderza ją w czoło i odbija się, padając dalej.
–Ym – wydobyło się głucho z ust Rozalki. W tej samej chwili, gdy przewracała się, jak podcięta w za dużym kożuchu, mama wyjrzała przez kuchenne okno. Józio stał w miejscu, widział mamę jak wybiegła i padła na Rozalkę, jak gdyby chciała ją sobą nakryć. Nie słyszał nic, ale musiała coś wołać, bo zaraz pojawił się tata.
Wszystko działo się w dużym oddaleniu. Józio był zupełnie obok i nie mógł wrócić do tego właściwego świata. Trzymał się z daleka od wszystkich, chował po kątach, choć nikt go właściwie nie szukał, nie zauważał. Nocami leżał dygocąc i szczękając zębami. Jej się stało coś bardzo, bardzo złego – myślał. – Nie, nie stało się, to ja to zrobiłem.
Wtedy posłanie jak gdyby zapadało się pod nim. Ze strachu czuł, że ziemia się otwiera, żeby go pochłonąć albo spalić piekielnym ogniem. Na przemian majaczył i trzeźwo pytał sam siebie: co ja zrobiłem?
Nocą po pogrzebie Rozalki zamknął oczy tylko na chwilę, ale naraz z posłania wywlekła go silna ręka.
– Ubieraj się – powiedział w ciemności ojciec.
Na podwórku stała zaprzężona furmanka.
– Tata… Ja nie chciałem.
Kiedy ubrany, a mimo to trzęsący się z lodowatego zimna Józio stanął na schodku, ojciec złapał go za kożuch i rzucił na ubitą słomę zaściełającą wóz.
Jechali w mroku siłującym się z szarością przedświtu. W miasteczku mijali inne wozy, którymi okoliczni rolnicy zmierzali na wtorkowy jarmark. Ojciec zatrzymał furmankę przy ogrodzeniu i starannie przywiązał klacz do palika z żelaznym kółkiem. Józio całą drogę leżał na słomie tak, jak został rzucony, bał się podnieść, czy usiąść.
Znów ręka ojca sięgnęła po niego na dno wozu. Postawiła go na ziemi i złapała za rękaw baranicy pod ramieniem. Józio prawie nie przebierał nogami, leciał w powietrzu, zamiatając tylko kamaszami ciętą słomę, liście kapuściane i niedopałki, zaścielające ubitą ziemię na targowym placu.
Na środku, gdzie handlowali kurami, ojciec widać uznał, że będzie dość. Sięgnął po skrzynkę z sianem opróżnioną ze sprzedanych kurcząt, odwrócił ją do góry dnem. Biorąc Józka za ramiona postawił go jak figurę na tym podwyższeniu.
– Kto chce dzieciaka? – zawołał, biorąc długie przerwy między słowami.
W mgnieniu oka umilkły ludzkie gadania. Zostały tylko kurze śpiewy i delikatne pit-pitanie młodych kaczek. Wokół skrzynki z Józkiem i ojca zrobiło się pusto. W tym rwetesie dopiero zauważyli, kto to jest i zrozumieli, czego chce. Przecież wiedzieli. Na jarmarku o niczym innym się nie mówiło, tylko o wypadku i pogrzebie.
– Kto weźmie tego mordercę, bo ja jego i widzieć nie chcę! Nie chcecie, to wyrzucę pod kościołem. Będziecie odpadki i grosze mu rzucać, jak psu – krzyczał ojciec, unosząc twarz do ciemnego nieba.
Wobec ciszy odwrócił się i rozpychając tłum zaczął się przeciskać w stronę skraju placu i koni.
– Ja. Ja wezmę – powiedział cichy głos. Ojciec przystanął na moment. Nie odwrócił jednak głowy i ruszył dalej między ludźmi, którzy parli teraz do przodu. Chcieli zobaczyć tego, co wyrzekł te słowa. Do Józia na skrzynce przystąpił Woźniak. Znali go, mieszkał w Zalewianach. Gospodarzył sam z żoną, choć oboje już nie byli młodzi. Nie podarzyło im się, bo nie mieli dzieci, a bardzo chcieli. Niejedną mszę wykupili dawniej w kościele na tą intencję.
– Chodź – cicho powiedział Woźniak do Józia, podając mu rękę do zejścia. – Nie bój się. Jedziemy do domu.