Lody
Drogi są u nas okropne. Spłachcie gierkowskiego asfaltu nie sięgają jeden drugiego, rozmazywane po żwirze przez lata używania. Rolnicy za dopłaty unijne kupują więc samochody, którymi nie jeździ się, lecz lata. Potem z rykiem silników przelatują stadami nad archipelagiem dziur w jezdniach, nie ryzykując przecięcia opon, za to narażając się na odlot, niczym dzikie ptaki. Nie bez kozery kiedy dochodzi u nas do wypadków, części garderoby, a bywa, że nawet i ciał znajdują się zaplątane w koronach przydrożnych drzew. Na przykład kiedy Zdzisiek dachował swoim BMW, jeden z jego adidasów wylądował na szczycie topoli. W żadnym z najbliższych miast nie mieli podnośnika z na tyle długim wysięgnikiem, aby but zdjąć. Dlatego policyjni technicy machnęli na adidasa ręką. Niech wisi! I wisi do dziś.
On też ma taki samochód. Jeździ nim na łąki żeby przewiązywać cielaki, do kościoła, na zakupy do supermarketu w miasteczku. Audi służy mu za drugi dom i pretekst do towarzyskiego życia. Rzęch ma tyle lat, że psuje się przynajmniej raz na miesiąc. Ale nie jest to powód, żeby się on miał tej audicy pozbywać. Wręcz przeciwnie, awarie to dobra sposobność do jeżdżenia z kolegami po okolicznych złomowiskach, szukania części, no i, wreszcie, do spędzania całego dnia na grupowej naprawie, sączeniu puszkowego piwa i przeklinaniu złodziejskiego rządu. Czasu ma on na to aż nadto, dziećmi i domem zajmują się żona i jego matka, która mieszka z nimi. Lub raczej odwrotnie, to jego żona przyszła w teści do jego rodzinnego domu, a on się po prostu nigdy z niego nie wyprowadził.
Zapomniałam na początku dodać, że w tym dzikim locie z okien poniemieckich samochodów wypadają miłosne zaklęcia, opatrzone rytmicznym podkładem muzycznym. I że w tym rytmie jest jakaś intensywność wskazująca na upór i wolę przetrwania, pomimo niełatwego losu. A nawet chęć sięgnięcia, gdzie nikt inny nie sięgnął, łamania, czego inni nie złamią. Nieledwie kozactwo. Tak, stało się. Mam romans z żonatym. Lub raczej miałam, do czasu.
Razu pewnego on zabrał mnie tym audi na lody. Nie kawiarnie czy restauracje, traktowane jako pańskie i niedostępne uciechy, ale właśnie lody z okienka i cukierki „wagowe” ze sklepu są w oczach wiejskiego człowieka dozwolonymi grzechami. Niedawno otworzyli w miasteczku sieciową lodziarnię i każdy kto był w stanie przebierać nogami, parł do niej żądny nowości. Nie da się ukryć, że wypadało pokazać się w nowym miejscu, pojeść, a przynajmniej pokręcić się w pobliżu, przejść obok, spoglądając na budkę z pobłażaniem, a tak naprawdę z ledwie kontrolowaną ciekawością. Szli więc młodzi, szli starzy i zanim upłynął tydzień, nie było już niemal człowieka z miasteczka i okolic, który nie skosztowałby, „co tu, panie, takiego dobrego dają”.
Dla nas obojga wyprawa na te lody miała być przyjemnością prawie-prawie „pokazania się” razem publicznie. Zaparkowaliśmy na tyłach sklepu gieesu, zadowoleni, że ukryci w aucie będziemy widzieli każdego, kto pójdzie na zakupy i zahaczy o lodziarnię. Nas zaś nikt nie powinien wypatrzeć za przyciemnioną szybą, w szeregu zaparkowanych bryk rodem z Niemiec. Nie powinien, ale wypatrzył.
Właśnie dyskutowaliśmy nad tym, czy lepsze są pistacjowe, czy jagodowe, kiedy nagle on zamilkł,
wpatrzony w jeden punkt. I ja wyjrzałam przez okno: niedaleko zatrzymał się stary mercedes z którego wysypywała się właśnie gromadka ludzi w różnym wieku.
– Matka… – jęknął on. – Szwagier. Moje dzieciaki. O Jezu, Jezu!
Kilkanaście metrów od nas na parkingu stała jego mama. Z nią zwalisty blondyn, który przywiózł do miasteczka całą tę wycieczkę, i dwójka drobiazgu, czarnowłosa jak on, bo wdała się w niego, nie w żonę. I właśnie młodsze z dzieci, dziewczynka, dojrzała wśród armii zaparkowanych aut odrapany samochód taty.
– Tatuś! – zawołała i już po chwili stała przed drzwiami audi od strony kierowcy. On sparaliżowany strachem otworzył je ostrożnie. Dziecko omiotło wzrokiem jego, mnie i trzymane przez nas napoczęte lody. W mgnieniu oka na małej twarzy pojawiło się zrozumienie i pewność.
– Tata, dwa lody se kupiłeś i jeden pani ci niosła do samochodu?
– Tak – powiedziałam, pierwsza odzyskując zimną krew. – A teraz wracam do swojej pracy. Proszę, bardzo, to jest pana jagodowy. Smacznego – plotłam dla uwiarygodnienia się przed dzieckiem.
Wcisnęłam mu rożek i zgarbiona wycofałam się z samochodu, starając się nie trzasnąć drzwiami. Na szczęście familia ukochanego stała zagadana, nie spieszyła się iść w ślady dziewczynki. Pewnie wszyscy czekali, aż mała przyprowadzi ojca. I tak się stało. On dołączył do rodziny, a ja w upokorzeniu wycofałam się przed sklep i wmieszałam w tłumek pod obleganą budkę z lodami.
Do domu wróciłam piechotą. Uparcie dzwoniącego telefonu nie odebrałam, ani tego dnia, ani kolejnych. A rytmiczna muzyka z okien przelatujących samochodów nie kojarzy mi się już z kozactwem, lecz z tchórzostwem. I jeszcze z czarnowłosymi dziećmi, których już nie będą miała i z niedostępną mi przyjemnością jedzenia lodów we dwójkę, ot tak, na centralnym placu pod gieesem. Kto wie, może nawet na oczach wszystkich trzymając się za ręce.