Ludmiła (1)

Autor: Monika Karpowicz
Słowa
29 paź 2020
Brak komentarzy

Od zawsze wiedziała, że wybrał ją Bóg. Wybrał ją, a ona wybrała jego. Kiedy jej siostra i bracia schodzili z pola, żeby w domu chwycić za dzbanki ze zsiadłym mlekiem i pajdy razowca, ona tak jak stała, spocona, z wplątanymi we włosy źdźbłami siana, szła w spiekocie kilometr wiejską drogą do kapliczki na wzgórzu, żeby pokłonić się Panu. Schowany przed słońcem we wnęce murowanego słupa patrzył ze swojego krzyża na nią, tylko na nią. Nikt nie patrzył na Ludmiłę w taki sposób, jak On. Miała siedmioro rodzeństwa, starszego, młodszego, wśród którego przeciętniała i ginęła z oczu rodziców. Pan to była jej miłość, jej cel. Kiedy powiedziała ojcu i matce, że chce iść do klasztoru, spojrzeli na nią inaczej, uważniej, jakby zobaczyli ją po raz pierwszy.

Do siedziby zgromadzenia sióstr pojechała z ojcem furmanką. Wzięli ze sobą chleba, mleka, sera, wędzone węgorze – podarunek dla matki przełożonej. Matka przyjęła kosz z darami, w chłodnej kancelarii kazała ojcu usiąść, a sama przyglądała się Ludmile. Pytała ją, dlaczego chce wstąpić do zgromadzenia, skąd przekonanie, że Bóg chce jej w swoich szeregach. Ludka odpowiadała pewnie i z dumą. Niech matka wie, że rozmawia z wybraną.

Potem przełożona klasztoru powiedziała o wianie i Ludmiła zrozumiała, że będzie nadal tym, kim jest, czwartym z rzędu dzieckiem pary ludzi z roli, potem pewnie czyjąś żoną, matką, babką, staruszką. Zakonnicą nie będzie. Wiano miało być warte tyle, ile pół gospodarstwa rodziców, a przecież poza Ludką do wywianowania była jeszcze Kazia, która rwała się iść za mąż i bracia, którym należało się po kawałku gospodarstwa.

W drodze powrotnej do wsi ojciec odezwał się raz.

– Ludka, nie skrzywdzimy ciebie, wybierzesz za męża, kogo zechcesz. Nie będziemy cię siłą wydawać, chcesz, to w domu bądź, u nas przecież dość jest roboty dla wszystkich, pomożesz braciom.

Ludmiła milczała. Bóg chciał ją przyjąć, ale na swoich warunkach, nie na jej.

W miasteczku krawiectwem parali się w większości Żydzi, ale nie tylko. Ksiądz z ambony nawoływał, aby obstalunki chrześcijanie czynili tylko u chrześcijan, więc rzemieślników chrześcijańskich w miasteczku nie brakowało. Prym wśród nich wiedli bracia Stanisław i Bolesław, których ojciec, nie chcąc widzieć swoich dzieci dziadami kościelnymi, oddał je wcześnie do terminu, a na skraju miasteczka kupił ziemię i wybudował im dom. Staszek i Bolek urodzili się normalni, później zapadli, jeden po drugim, na chorobę, która mogła odebrać im życie, a odebrała tylko głos i słuch.

Stanisław, starszy, znosił kalectwo o wiele ciężej od brata. Tak, jak teraz. Bolek z uśmiechem całuje ręce klientek, rozchichotanym młódkom niby to niechcący podnosi skraj spódnicy końcem ciężkiej drewnianej miary. Staszek z pogardą patrzy na figle brata, sam ze stężałą twarzą ogląda rysunki kostiumów przyniesionych przez kobiety i patrzy w skupieniu na ich ręce, kiedy próbują na migi pokazać mu, o jaki fason im idzie. Czuje, że się go boją, jego złej powagi, ponurej twarzy i sławy zatwardziałego starego kawalera. Cieszy go to. Nie chce ich próżności, trzpiotostwa i wyraźnie wyczuwanej chęci do robienia wrażenia na każdym mężczyźnie, choćby i na tym, którym gardzą i tak naprawdę wcale nie chcą.

Kiedy do domku braci przyszła Ludmiła, Stanisław najpierw nie mógł zrozumieć, czego ona chce. Weszła z łubianym koszem, myślał więc, że oddaje dług za jakieś dawne obstalunki, za które nie może zapłacić inaczej, jak wiejskim jedzeniem. Ale Ludmiła postawiła kosz i wysuwając brodę, poruszała wyraźnie ustami.

– To dla pana, żeby dobrze pan zjadł. Tak ciężko pan pracuje – pojął jej słowa. Rozejrzała się po pokoju, maszynach, ścinkach wełen, walających się po podłodze. Usiadła przy stole i na kawałku papieru, na którym Stach notował miary, napisała: będę do pana przychodzić, bo chce tego Bóg. On sprawi, że pan zrozumie, że chcę być służebnicą i razem z panem nieść ciężar życia.

Rodzice Ludmiły może chcieliby powiedzieć, żeby została, że nigdzie jej nie wyganiają i nie musi iść za starego kalekę, ale jej wybór nie był taki zły. Ze wsi do miasteczka, na panią, żonę rzemieślnika z dobrym fachem w rękach, choć miała tylko jeden kufer pościeli – tego i swat lepiej by nie wymyślił. Więc nic nie powiedzieli, tylko wyprawili wesele. Rzeczy Ludki Stanisław zwiózł do swojej części domu jedną furmanką.

Odtąd w pracowni i mieszkanku krawca było więcej ładu. Na parapetach okien pojawiły się młode sansewerie i mirt w doniczkach, na łóżkach tkane kapy, na stołach szydełkowe obrusy i haftowane serwety. Na obiady do brata i bratowej przychodził Bronek. Ludmiła zadbała, żeby w chlewiku przy domu poza parą koni, którą mąż orał niewielkie pole, żyły także świnie i kury, jedna krowa na mleko.

Co dzień o świcie i przed snem Ludka odmawiała różaniec, psalmy, śpiewała pieśni poranne i wieczorne według kalendarza liturgicznego. Po nocnej modlitwie przyjmowała cierpliwie zabiegi męża, leżąc i myśląc o chwale Pana, o obowiązkach, jakie nakłada miłość do niego. Stanisław nie wymagał od niej niczego. Jej milczenie i obojętność były mu na rękę, bo wstręt do zalotów i kobiecej kokieterii nie minęły mu, odkąd wszedł w stan małżeński.

Pierwszy urodził się Staszek. Stanisław przesypiał całe noce jak dotąd, nie słysząc kwilenia syna i nie wiedząc, że Ludmiła wstaje, żeby go utulić. Malec o kręconych ciemnych włoskach nawet go trochę rozczulał, ale nie na tyle, żeby Stanisław odrywał się od pracy, aby przyglądać się jego pełzaniu po podłodze, czy pierwszym krokom. Kiedy Staszek pokonywał próg między sienią a pracownią, Stanisław wstawał zza singera, podchodził do drzwi i tłukł w nie pięścią tyle, aż zajęta w kuchni Ludmiła usłyszała ten alarm i przychodziła zabrać dziecko z powrotem do siebie.

Mały Staś poszedł do miasteczkowej szkoły i zbierał same pochwały, najwięcej od grubego dyrektora – matematyka. W lot chwytał geometrię i arytmetykę, był spokojny, poważny i uczynny. Kiedy miał siedem lat, na świat przyszedł Włodek. Koleżanki Ludmiły mogły tkwić nad kołyską godzinami, wpatrując się w jego złote loczki i chabrowe oczy, gruchając i w odpowiedzi dostając słodki uśmiech. Włodek nigdy z tego nie wyrósł, jego pojawienie się w szkole czy na próbie kościelnego chóru zawsze wzbudzało zamęt wśród dziewcząt i kobiet. Świetny uczeń, do tego śpiewał, grał na mandolinie, wygrywał rowerowe zawody organizowane na miejskich zabawach, ujmował wszystkich dobrym sercem, uprzedzającą grzecznością i sprytem.

Tymczasem wybuchła wojna.

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *