Maria (2)

Autor: Monika Karpowicz
Słowa
25 lis 2021
Brak komentarzy

Lidię wywlekli nocą z domu. Żołnierz Wehrmachtu okręcił sobie jej warkocz wokół pięści i pociągnął, zrzucając ją z łóżka na podłogę. Drugą ręką zerwał kołdrę, żeby przekonać się, czy poza nią nie spał tam ktoś jeszcze. Na szczęście brat od dawna nie bywał w domu. Poszedł do lasu, w góry. Gdzie i pod kim służył, nie wiedzieli. Nie przychodził do domu po jedzenie, pewnie żeby ich nie narażać. W niczym to nie pomogło – myślała Lidia, wpychając półkożuszek i sukienkę do poszewki, bo prawdziwych podróżnych walizek nie mieli.

Starsza siostra Lidii zostawała na noc u ciotki w miasteczku. Krewna organizowała jej różne prace, nie tylko dla przetrwania czy wykarmienia się. Zanim zaczęła się wojna, Czesia chodziła pielić na pańskie. Raz syn dziedzica przejechał konno wzdłuż ogrodu i zobaczył ją za płotem, w grupie kobiet. Potem w niedzielę spotkał ją w miasteczku. Wtedy już wiedział, jak ma na imię.
– Panna Czesia słynie z pracowitości, ale dość już tego ogrodnictwa. Mamy święto, idziemy na ciastka. Ja robię fundę – zapowiedział, a Cześka pomyślała, że to musi być sen. Pierwszy raz siedziała w miasteczkowej kawiarni, przy stoliku z haftowaną serwetą i porcelanowym serwisem. W dodatku – z paniczem.

Rodzice nie rozumieli, dlaczego chodzi taka rozanielona. Młody dziedzic szuka wakacyjnej rozrywki, ślubu z tego nie będzie. Zresztą, nie potrzeba im takiej łaski, sami nie należą do dziadów. Ale było w tej niechęci coś jeszcze. Ojciec wciąż chował po sianie książki i ulotki o równości, za które przed wojną sadzali do więzienia, a co gorsza – mogli wywieźć do Berezy. Stryjowie też nie byli lepsi, potrafili długo rozprawiać o świecie bez dziedziców, majątków, służby, gdzie o wszystkim decyduje gromada i nikomu nie trzeba czapkować. Czesia z Lidią słyszały w dzieciństwie jakieś gadki o pradziadach, wielmożnych panach i wydarzeniach, w których ktoś w straszny sposób zginął od przecinania piłą na pół. A znowu przodkowie matki! Ci jednego dnia wystąpili z kościoła. Stało się to, kiedy ktoś w rodzinie zmarł i ksiądz zażądał za pogrzeb ogromnej sumy. Prośby i płacz nic nie dały, więc pogrzeb sprawili dziadkowi na swoim polu, za wsią, bez księdza. Odtąd cała rodzina omijała kościół. A że w coś trzeba było wierzyć, nie stroniła od amerykańskich wysłanników świadków Jehowy, których wielu jeździło wtedy po Galicji i nawracało ludzi, aby w porę ratowali się i zdążyli na nadejście Królestwa Bożego.

Ale to były stare dzieje, a teraz Czesia kochała i była kochana. Do czasu. Syn dziedzica w pierwszych dniach września pojechał konno z wezwaniem mobilizacyjnym. Uciekinierzy z ich wsi donieśli szybko, że nie ujechał dalej niż dwadzieścia kilometrów, kiedy samolot ostrzelał drogę, którą pędził. Czesia od śmierci ukochanego zgasła, straciła rozpęd. Żyła, bo żyła. Ciotka wzięła ją do siebie, żeby pilnować, ochronić przed zrobieniem sobie jakiejś krzywdy.

Lidia z bijącym sercem wiązała w chustkę chleb i ser, które mama biegiem przyniosła ze spiżarni. Nie ma nawet siedemnastu lat, w zamian za starszego brata i siostrę pojedzie w głąb Rzeszy. A może nie, może jej podróż skończy się niedługo, pod murem cmentarza w miasteczku. Nie, wolała o tym nie myśleć.

W więzieniu, do którego przywieźli ją razem z innymi zatrzymanymi w łapankach, straciła długie włosy. Pierwszy raz stała w tak wielkim tłumie ludzi, zupełnie nago. Każda z kobiet stojących w kolejce musiała podnieść w górę ręce i pozwolić wymazać sobie pachy i krocze pędzlem umoczonym w wiadrze z płynem dezynfekującym. Potem były ubierane w papierowe worki z otworami na głowę i ręce. Tak ustrojone szły na badanie lekarskie. Chore i ciężarne wracały do domów, zdrowe, jak Lidia, odjechały pociągiem do Rzeszy. Tu w punkcie zbornym padł na nią wybór Normana. Odtąd pracowała na polach kapusty, ziemniaków i buraków. Pomagała przy żniwach.

Lidia nie zwracała wcześniej specjalnej uwagi na Franciszka. Raz czy dwa widziała, jak żegnał się nabożnie, rozpoczynając pracę. Nie mówił wiele, a to, co mówił, pokazywało jej, że pochodzi z innego świata. Lekceważąco patrzył na robotników, którzy chowali w swoich gałganach jakieś pogniecione książczyny, jakieś notesiki i ułomki ołówków, na które rzucali się w chwilach przerwy od pracy, pisząc i chroniąc te swoje skarby przed okiem rządców i bauera. Słyszała, jak rzucał czasem przez zęby uwagi, wyśmiewając mięczaków i inteligentów.

Teraz musiała za niego wyjść i nawet nie wiedziała dlaczego. Norman nie chciał słuchać odmowy. Za próbę protestu dostała cios w twarz, od którego spuchł jej policzek i wypadł obluzowany ząb. Niemiec nie zwlekał i po załatwieniu sprawy w urzędzie Lidia i Franciszek zostali małżeństwem. Zadowolony Norman dał im dzień wolny od roboty w polu. Powinna być mu wdzięczna. Gdyby nie wolne, Franciszek wziąłby to, co mu się należało jako małżonkowi, przy wszystkich, śpiących pokotem na siennikach rozrzuconych po podłodze. A tak, poślubna noc odbyła się za dnia, w pustych czworakach.

Wytrzymać, za wszelką cenę wytrzymać – myślała Lidia. O końcu wojny myślała teraz częściej, wyobrażając sobie, że będzie to jak koniec świata. Gdy skończy się świat, nie będzie już na nim ciągnącego się po horyzont pola. I Normana w buciorach z cholewami. I Franciszka.

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *