Maria (3)

Autor: Monika Karpowicz
Słowa
15 gru 2021
Brak komentarzy

Przyszła na świat, kiedy Rzesza rozpadała się na kawałki. Przerażony, pijany od rana do nocy Norman, nakazał robotnikom iść, gdzie ich poniosą oczy. Franciszek z żoną i dzieckiem szli bez końca. W grupie uciekinierów skryli się w opuszczonym domu na skraju Duisburga, gdy alianci o świcie zaczęli roznosić miasto w pył. Lidia trzymała Manię, leżąc na żelaznym łóżku bez siennika. Obok łkając leżała kobieta, Polka, poznana przez nich w czasie tułaczki z miejsca na miejsce. Nagle podłoga zatrzęsła się, w deszczu gruzu i pyłu ściana budynku pogrzebała kryjących się w nim ludzi. Kiedy opadł kurz, ogłuszony Franciszek odgrzebał Lidię i zdjął z niej bezwładne ciało kobiety. Mania ocalała, bo ciężar gruzów wzięła na siebie ta, która najbardziej bała się bomb, jakby przeczuwając, że przez nie zginie.

Spośród ocalałych z bombardowania większość trafiła do pobliskiego lazaretu. Razem z nimi Mania z ranną matką. Franciszek ruszył dalej. Szukał noclegu i pożywienia.

Pierwsze wspomnienie Marii to ogromne beczki stojące rzędem, jakieś zwoje lin i kołysanie się ziemi pod nogami. Kiedyś zapytała matkę, gdzie mogła takie beczki widzieć.
– Na statku. Płynęliśmy statkiem z Lubeki do Szczecina – usłyszała krótkie wyjaśnienie. Przez lata wyciągała od rodziców różne szczegóły. Szpital, w którym były z mamą, ewakuowano po wejściu Amerykanów. W tym czasie ojciec pracował po różnych gospodarstwach za garść strawy, pszennych wysłodków, używanych wcześniej do karmienia gospodarskich zwierząt. Trafił do prowadzonego przez Amerykanów punktu zbornego dla jeńców. Tu pierwszy raz od lat do obiadu w stołówce dostał sztućce. Jedzącym przyglądały się zatrudnione w kuchni Niemki.
– Oni umieją posługiwać się nożem i widelcem – mówiły do siebie zdziwione. Dopóki Rzesza szła zwycięskim marszem na Wschód, propaganda mamiła ludzi obrazem dzikich plemion, które dopiero będzie należało ucywilizować, na przykład ucząc je kulturalnie jeść. Frauen nie posiadały się ze zdziwienia, że dzicy potrafią to sami z siebie.

Potem ojciec w koszarach naprawiał rozbite na froncie ciężarówki, GMC i studebakery. Od kursującego po strefie kolegi dowiedział się, gdzie są pacjenci ewakuowanego szpitala, wśród nich Mania i mama. Przeniósł się bliżej nich. Czas płynął, trzeba było radzić, co dalej. Była jesień 1946 roku, Mania miała dwa lata.
– Mówili nam, że już w Polsce inni rządzą, ale mnie w domu siedem lat nie było, nie wiadomo, czy pole bracia obsiali, czy co wyżniwowali, trzeba było wracać. To wzięliśmy ciebie i wróciliśmy do Troniec – kończył opowieść ojciec. Czasem pokazywał wyjątkowo soczystą kępę w zbożu, rosnącym niedaleko domu. Opowiadał, że kiedy wrócili, zakopał z braćmi trupa Niemca z Wehrmachtu, zalegającego koło obejścia przez dłuższy czas. Odtąd co roku pszenica w tym miejscu rosła wyższa i ciemniejsza, jakby lepiej odżywiona. Kilka metrów dalej była druga taka kępa. Tu już za pamięci Marysi ojciec zakopał martwe cielątko.

Ojciec opowiadał jej jeszcze jedną historię. W dawnych czasach jego prapraprababka niosła w dwojakach obiad dla pracujących przy wyrębie puszczy. Bo wtedy jeszcze Trońce leżały w wielkiej puszczy, a ci, co w osadzie mieszkali, zostali przez króla przysłani do pilnowania zwierzyny, wycinania drzew i karczowania pierwszych pól. Przodkini szła leśną ścieżką, gdy wtem dogoniła ją sfora wilków. Nic nie miała na swoją obronę, rzuciła garnek z kartoflami i mlekiem. Z przerażenia kucnęła, zarzucając na głowę sute spódnice. Wilki prowadzone przez waderę obstąpiły ją i zaczęły wąchać. Na gołych pośladkach czuła wilgotne nosy, przez samodział spódnic słyszała ciche powarkiwania. Ze strachu zsikała się gorącą strugą na bose stopy. I wtedy stał się cud. Wadera rozkraczyła się i siknęła cuchnącym moczem na prapraprababkę. Odstąpiła ją i truchcikiem pobiegła dalej, a za nią reszta wilków. Musiało to być rzeczywiście bardzo dawno – wyobrażała sobie Marysia. Trońce, w których dorastała, leżały na piaskach i najstarsi ludzie nie pamiętali już, że dawniej rosła tu jakaś puszcza.
Mańka dopraszała się podobnych opowieści od matki, chciała słuchać o górach i drewnianych cerkwiach, ale Lidia zbywała marysiną ciekawość opowieści machnięciem ręki. Nie miała na to czasu. Kiedy Maria miała osiem lat, narodził się Adaś i trzeba było zajmować się nim. Potem następny – Tomek.

Kiedy Adaś utonął w gliniance, chcąc ratować zdobną ramę od obrazu, podarowaną mu przez wiejskiego nauczyciela, stało się jasne, że nic, co przyszło na siłę, nie może się ostać bez dalszego użycia tej siły, bo bez niej się rozpadnie. Stężały z bólu Franciszek myślał czasem, że i jego, tak jak stryja od cioci Słowaczki, pokarał Bóg. Za to, że wziął Lidię za żonę bez pytania, potem brał ją siłą w nocy, aż złamał jej opór i nienawiść zamienił w milczącą niechęć. Ulga i odtajenie przyszło do niego powoli, razem z Tomkiem. Ojciec dopiero teraz zauważył, że syn bardziej niż zmarłe dziecko garnie się do pomocy w polu, że małpuje wiernie ojcowskie ruchy i zachowanie.

Z Lidią rozmawiali jeszcze mniej niż wcześniej i tylko o gospodarstwie: kiedy klaczka pokryta, które pole w tym roku zostawić na odłóg, co na obiad. Franciszek wiedział swoje, ale polegał głównie na pamięci żony, a była ona bardziej niż dobra i nie tylko dlatego, że Lidia była od niego dużo młodsza. Tyle był gotów przed sobą przyznać na jej temat, ale nigdy nie powiedziałby tego na głos. Czytająca, czy nie, skoro została jego żoną z woli Normana, jemu musi się podporządkować.

Na nic zdały się jej protesty, kiedy niedługo po pogrzebie Adasia postanowił nauczyć dzieci pływać. Mania i Tomek poszli z ojcem nad jezioro, kazał im wsiąść do łódki i wypłynął z nimi daleko od brzegu. Tomek ufny w pewność ojca ze spokojem przyjął operację wiązania sznura w pasie, dał się wystawić za burtę i uważnie wykonywał wszystkie nakazane przez niego ruchy. Mańka dygotała na całym ciele, rozebrana przez Franciszka do majtek i owiązywana sznurem zsiniała i pokryła się wysypką. Kiedy zepchnął ją do wody, chwyciła się burty i tak wisiała, łkając i nie odpowiadając na zachęty i przekleństwa. W końcu odpuścił. Musiałby połamać jej palce wiosłem, żeby odczepić ją od łodzi.

Mania po tej nauce już nigdy nie weszła do wody, jeziora czy morza. Na plaży rozbierała się do kostiumu, ale zostawała na brzegu, przyglądając się, jak inni dokazują w wodzie. Szukała cienistych miejsc, żeby mniej było widać wysypkę szpecącą jej skórę, na szczęście krótko, bo znikała od razu, gdy tylko Mania oddalała się od wody na odległość dostatecznie dużą, żeby nie wpaść do niej choćby przez przypadek.

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *