Maria (4)
Razem z Tomkiem niedługo pozostawali jedynymi dziećmi, na świat przychodziły kolejne. Tomek został wyznaczony na gospodarza i tak miało zostać już na zawsze, bo Lidia rodziła już tylko dziewczyny: Anię, Teresę i najmłodszą Dankę.
– Baby na moją głowę – mruczał Franciszek po każdym porodzie. Mania miała wkoło siebie korowód rozwrzeszczanych dzieci. Tomek uciekał z domu, żeby pomagać ojcu przy pracy w polu, na Manię spadało mycie, przebieranie, wycieranie nosów, karmienie najmłodszej trójki. Jeśli chciała odwiedzić koleżanki, mogła zostawić matce Danusię, ale starszą dwójkę musiała brać ze sobą. Od wysiłku noszenia ich obu naraz wyskoczyły jej na łydkach wrzody, które długo nie chciały się goić.
Martwiło ją coś jeszcze, oprócz owrzodziałych łydek. Młodsi bracia ojca, którzy mieszkali w drugiej części domu, zaczęli jej dokuczać. Dotąd Mania była dla nich dzieckiem, naczelnikiem i opiekunką całej wrzaskliwej czeredy, bachorem, które najczęściej dosięgał skórzany ojcowski pas. Teraz stryjowie dłużej zatrzymywali na niej wzrok.
– Mańka, co ci tam wyskoczyło z przodu pod sukienką? Matce bułki z pieca ukradłaś, czy co? Daj po jednej! – pletli jeden przez drugiego, a Mania czuła, że się pali, w środku i na zewnątrz. Chwilami przemykało jej przez głowę, żeby chwycić kamień i drzeć, trzeć się po tułowiu, zdrapać ten naddatek, tę przyczynę zainteresowania stryjów, którego tak bardzo nie chciała.
Młodsze siostry różniły się od siebie, jak ogień i woda. Anka i Teresa, choć dzielił je ledwie rok, nie mogły być sobie bardziej obce niż były. Teresa, ogorzała i tęga, hardo patrzyła spod obciętej równo, rozjaśnionej słońcem grzywki. Tłukła i szczypała Ankę, ile mogła, pola ustąpić musiała tylko starszej i silniejszej Mańce, która po równi mściła się na każdej z nich za to, że nie miała przez nie czasu na koleżanki i odpoczynek. Anka wzięta w dwa siostrzane ognie, kryła się po kątach, zimą siedziała na piecu, mówiąc, że jej wciąż zimno. Ciemnowłosa, blada, chuda i skrzywiona denerwowała Manię wszystkim. Przed obiadem piła dużo studziennej wody, a potem nie jadła tyle, ile kazano i przez nią przy stole było aż strach siedzieć przez gniew ojca. W polu zawsze robiła najmniej i najwięcej skarżyła się na zmęczenie. Tylko w szkole kierownik dosyć ją chwalił, bo dobrze jej szło na rysunkach. Przypominała mu Adasia, swego zmarłego tragicznie brata. Najmłodsza Danka była uparta jak ojciec, najbardziej do niego podobna i najbardziej lubiana przez niego ze wszystkich dziewcząt. To ją, jeszcze malutką, sadzał na koniu, prowadzał po podwórzu i podtrzymując jedną ręką, podśpiewywał miarowo: patataj, patataj!
Na szczęście dzieciarnia w domu i problemy z nią powoli odsuwały się w tło. Mania zgodnie z wolą ojca poszła uczyć się zawodu. Na początek dostała od rodziców pozłacany zegarek na rękę, żeby się nie spóźniała. Codziennie przed świtem szła z Troniec kilka kilometrów przez las do małej stacyjki, wsiadała w pociąg i jechała do większego miasta, do zawodówki. Kiedy zdobyła dyplom, mając dziewiętnaście lat, złożyła egzamin maturalny w miejscowym ogólniaku. Następnego dnia znów wsiadła w pekaes i dojechawszy do miasteczka, poszła na rynek, do zakładu fryzjerskiego. Zażądała ścięcia grubego kasztanowego warkocza. Ze świeżym tapirem, zrobionym przez fryzjerkę na krótkich włosach, poszła złożyć podanie o przyjęcie do pracy.
Przyjmowali w kółkach rolniczych. Były tam dwie pracownice biurowe, potrzeba było trzeciej. Zatrudnili Marię i wysłali ją na kwaterę do miasteczkowej bursy, w której mieszkali uczniowie liceum i technikum mechanicznego. Zakwaterowanie dostawali tam też młodzi pracownicy rozwijających się zakładów. Bursę nazywano tartakiem, niby że wióry lecą, kiedy dorosłe mieszkanki przyjmują po pokojach kolegów. Marysia zamieszkała w jednym pokoju z Irką, pielęgniarką z miejscowego szpitala.
Zostawiła dom daleko za sobą.
Franciszek i Lidia z czasem mieli do siebie coraz mniej cierpliwości. Ona przestała co niedzielę jeździć z rodziną furmanką do kościoła. Jeśli na drodze do gospodarstwa pojawili się świadkowie Jehowy, a Franciszek pracował w polu z dala od domu, Lidia zapraszała ich do środka, częstowała mlekiem i owocami, chętnie rozmawiała z nimi o nadejściu Królestwa i sposobach na zbawienie.
Nie tyle interesowało ją życie wieczne, ile spokojna rozmowa, wymiana poglądów i ciekawość innego. W domu, do którego trafiła wolą niemieckiego bauera, i z którego nie miała odwagi wyjść, gdy rodziły się kolejne i kolejne dzieci, inność budziła śmiech lub gniew, rozmowy ograniczały się do krótkich burknięć i wymiany niezbędnych informacji. „Wielce ucona” – naigrawali się z Lidii młodzi szwagrowie.
Świadkowie Jehowy zostawiali jej swoje pisma. Jeśli Franciszek po powrocie do domu znalazł choć jedno, natychmiast wrzucał je do pieca. W ogniu kończyły też książki, powieści, które Lidia próbowała czytać przed snem, dopóki mąż nie gasił jej światła. W końcu w bibliotece gromadzkiej świetlicowa pokazała jej figę, że nie pożyczy już nic a nic, bo książki nie wracają.
Franciszek nie uznawał czytania w domu, sam ledwie czytał i pisał.
– Mądrych bab mi tu nie potrzeba. Jak taka mądra, to uskładaj na naukę dla dziewuch, bo ja nie dam na to ani grosza – krzyczał w kłótniach.
Rzeczywiście, nie dawał. Po wyedukowaniu Marii problemem stało się posłanie do szkół dwu dziewcząt niemal w tym samym czasie. Lidia zaczęła hodować kilka owiec. Za serki, wełnę i kołdry, które nauczyła się sama z niej robić, zebrała trochę grosza. Krnąbrna i oporna na wiedzę Teresa poszła do Ochotniczych Hufców Pracy, gdzie zarabiała na siebie sama. Ankę Lidia posłała do fryzjerskiej zawodówki. Przyjęli ją od razu, tak ładnie narysowała damskie główki z fryzurami. Kiedy zaś podrosła Danka, matka wybrała dla niej technikum rolnicze w miasteczku, żeby Mańka miała oko na najmłodszą ze swoich sióstr.