Martwica skrzepowa zwana necrosis coagulativa

Autor: Rafał Mystek
Słowa
05 lip 2024
Brak komentarzy

Tekst zgłoszony do nas we Wiosennym konkursie na opowiadanie.

Kazali mi napisać na zdrowej nodze: „Nie ta noga”.
I to takie śmieszne. Ze spóźnieniem uznałem, że to kompletnie nie na miejscu, bo zbyt mocno skupiłem się na zadaniu. Dopiero później przemyślałem sprawę głębiej. Pisanie na zdrowej nodze „nie ta noga” to planowanie porażki, to coś kompletnie niezwiązanego ze mną. To chyba jakieś takie nieludzie, prawda?
Nie podchodzisz do Hindusa z bronią w ręku, nie przykładasz broni do jego kropki na czole. Mógłbyś napisać tam „MIEJSCE NA STRZAŁ”. Tym bardziej diaboliczne wydaje się, żeby napisał to sam Hindus.
Śmieszki-heheszki. Dali mi nawet własny marker. Pielęgniarka powiedziała, że nie muszę go oddawać. Jest mój, już na zawsze. Może wbiję go sobie w kikut po starej nodze. Może będę mógł nim rysować szlaczki na chodniku.
„Nie ta noga”, napisałem najładniej jak potrafię. Choć przez chwilę korciło mnie, żeby na tej złej nodze napisać: „Rachu-ciachu i po strachu”.

Jutro urżną mi nogę.
Moja żona przyszła dziś rano. Chciała porozmawiać z lekarzem prowadzącym. Ja rozmawiałem z nim wieczorem. Spokojnym głosem wyjaśnił mi, dlaczego amputacja jest absolutnie konieczna. W przeciwnym wypadku mogę umrzeć. Rzucał tymi wszystkimi ciekawymi określeniami. Mówił: „martwica”, a ja odpowiadałem „pomidor”, mówił „mięsień”, a ja „pomidor”, mówił „tkanka”, a ja…
No właśnie.
Nie wiesz, jak to jest dowiedzieć się o stracie nogi. I dlatego nigdy tego nie zrozumiesz. Jeszcze do przedwczoraj byłem podobnym, szczęśliwym ignorantem. Wierzyłem w zło świata, które kumuluje się w prawdziwie paskudnych przypadkach. W wojnie. W torturach. W głodzie. W raku. Co to znaczy bowiem stracić nogę? Ktoś mógłby mi kazać napisać sobie na głowie markerem „ten mózg”, po czym umarłbym podczas operacji. To jest prawdziwa katastrofa. A nie jakaś tam „noga”.
To właśnie powiedziała mi żona.
– Świat się przecież nie kończy – mówiła. – Teraz robią protezy. Fajne, silne. Ludzie biegają w nich maratony. Jak nosisz długie spodnie, to nawet ich nie widać. A jedną nogę wciąż będziesz miał zdrową.
Przeglądaliśmy wspólnie katalogi protez.
– Ta jest ciekawa. – Żona pokazała mi model o nazwie „Buldożer”. – Piszą tu, że wytrzymuje obciążenie do 400 kilogramów. Rozumiesz? Przecież ty nie ważysz nawet dziewięćdziesięciu! Taka noga utrzymałaby pięciu takich jak ty.
Albo:
– O, „Zygzak-strzała”. Biega się na niej szybciej niż na zwykłej nodze, podobno 20 procent. Aha, tylko trzeba mieć obie… No cóż, trudno, tobie ucinają tylko jedną.
W pewnym momencie chyba zapomniała, że dalej tu jestem. Tak ją ten katalog wciągnął.
Oglądałem kiedyś film, w którym główny bohater musiał zmierzyć się z miastem niedostosowanym do jego niepełnosprawności. Został aktywistą na rzecz wszystkich kuternóg (a może kuternogów?), którzy śmigają przez miasto na metalowych kulach, skrzeczących powozach (zwanych wózkami), protezach o nazwach podobnych do leków na potencję. To był amerykański film, nie pamiętam tytułu. Facet nazywał się Wilson. Podchodził (a raczej – doczłapywał się) do zbyt wysokiego krawężnika i mówił: „To miasto nie nadaje się do zamieszkania. Nie dla ludzi takich jak ja. Innych. Wyjątkowych”.
Wyjątkowych.
Wyjątkowo skurwysyńsko utną mi jutro nogę.
– O, a tutaj Stójka – mówi żona. – Wysoka, miałbyś prawie dwa metry. I można tę wysokość regulować! Wreszcie ubrałabym te szpilki, wiesz, te po Gośce…

Bierzemy katastrofy i sortujemy je w katalogach. Etykietujemy. Naklejamy na nich kawałki taśmy podpisane zwięźle, jednym, dwoma lub trzeba słowami. Szuflady informują o stopniu rozpaczy i cierpienia. W szufladzie „Śmierć krewnego” znajdują się podgrupy: „Dzieci”, „Rodzice”, „Rodzeństwo”, „Dziadkowie”, „Kuzyni”, „Ciotki i wujkowie”, „Dalsi kuzyni”, „Piąta woda po kisielu”. Jeśli masz szczęście, lądujesz wyżej w hierarchii. Jeśli pecha, ktoś wzrusza na ciebie ramionami. Wraca do laptopa. Twoje imię przypomina mu o przesolonej zupie albo niezręcznym żarcie, z którego nikt się nie zaśmiał podczas wigilii. Jest mu mniej smutno, niż ma odwagę to przyznać.
Już chyba lepiej powiedzieć: „Dobrze, że zdechł. Nigdy chuja nie lubiłem”.

Nie chciałem się zgodzić. Nie od razu.
– Panie Kłos, musimy amputować albo pan umrze – mówił mi lekarz.
– To ja wolę umrzeć, bardzo dziękuję.
– Pan chyba nie mówi poważnie?
– Jedną śmierć poproszę, na wynos jeśli łaska, nie lubię tego miejsca.
Dopiero żona namówiła mnie na cyk, cyk, nożyk i nożyczki. Nie dlatego, że aż tak ją kocham. Po prostu nie mogłem już jej słuchać.
Z utratą kończyny jest trochę jak z wielką miłością. Nigdy nie wiesz, kiedy sytuacja zaczyna już być nie do odratowania. W jednej chwili odczuwasz delikatny ból. Ból rośnie z upływem czasu jak apetyt w miarę jedzenia. Przyzwyczajasz się do coraz gorszego bólu, aż w końcu zaczynasz rozumieć, że więcej nie przejesz. Musisz się wyrzygać. Lądujesz w szpitalu – ale nie ze strachu. Nie boisz się niczego poza tym, że Gerard Laekowitch przegra mecz o mistrzostwo olimpijskie. Lądujesz w szpitalu, bo już cię ta noga wkurwia. Wkurwienie nie pomoże ci jej jednak uratować.
„Nie ta noga” piszesz na tej zdrowej, choć masz ochotę napisać to na obu. „Nie ta noga”. „Żadna noga”. Lekarz chirurg odsłania twój zżółkły, szpitalny fartuszek i czyta: „Tylko spróbuj”. „Ani mi się waż”. „Odpierdolcie się, błagam”.

To przecież taki prosty rachunek – stracić nogę lub życie. Nie zawahałbyś się ani sekundy, co? Ty byś od razu wiedział, która decyzja jest właściwa. Jesteś przecież orientalnym piewcą życia, chrześcijańskim prorokiem, amerykańskim, chłodno kalkulującym realistą. Hamleta uważasz za idiotę, oczywiście, że „to be”, tylko romantyczni idioci mogą myśleć inaczej.
Moja noga chuj cię obchodzi.
Mogłaby spłonąć lub zgnić, a ty nie mrugnąłbyś okiem.

Lekarz przyszedł znowu późnym popołudniem, chyba chciał pogadać. Rzadko go widuję, częściej rozmawiam z pielęgniarkami. Obserwuję ich powolne ruchy. Patrzę na tyłki, kiedy schylają się, żeby podnieść coś, co zrzuciłem specjalnie. Są grube, stare i brzydkie. Lubię to, co grube, stare i brzydkie, bo lubię myśl, że coś może takie być i nie ma z tego powodu jakichś ogromnych konsekwencji. Człowiek nie jest jak owoc, miejscowe pomarszczenie go nie skreśla. Drugi człowiek nie spisuje go na straty tylko dlatego, że trochę się przeterminował. Dlatego na przykład palę papierosy. Wiem, że skoro czyjś tyłek może być taki gruby, stary i brzydki, to okazjonalny papieros mnie nie zabije. Rak płuc to fikcja wymyślona przez koncerny farmaceutyczne, a w szpitalach morduje się ludzi drewnianymi kołkami. True story.
Nie wierzysz, idioto? To patrz.
(udaję, że wdycham dym. udaję że go wypuszczam. uśmiecham się zadziornie do kamery)
Piszę markerem na jednym z moich płuc: „Nie to płuco”.
– Operacja odbędzie się rano – informuje mnie lekarz. – Mam nadzieję, że jesteś podekscytowany, bo ja wprost nie mogę się doczekać!
On tego nie mówi sarkastycznie, musicie uwierzyć mi na słowo. To ten typ człowieka, który uwielbia swoją pracę. Nie mylić z: uwielbia ludzi, których leczy. Chyba po prostu kocha ich kroić.
– Tak, przechodzą mnie ciarki ekscytacji – odpowiadam.
– Ach, nie ma powodu do bycia opryskliwym, aj, aj.
Siada na krańcu łóżka.
– Czy wiedziałeś, że w Polsce tylko piętnaście procent pacjentów po amputacjach kończyn popełnia samobójstwo? To znacząco mniej niż jeden na pięciu! Szanse, że, dajmy na to, skoczysz z okna, są śmiesznie niskie. A że ucinamy ci nogę, maleją jeszcze bardziej.
To pocieszające, myślę i robię to szczerze.
– Jeszcze jakieś interesujące statystyki?
Lekarz czerwienieje z podniecenia i zaczyna wypluwać:
– 18 procent badanych na HIV uprawiało chociaż raz w życiu seks ze zwierzęciem. 34 procent ludzi z zaburzeniami mowy twierdzi, że było molestowane w dzieciństwie. 7 procent mężczyzn proszących o viagrę zdradza swoje żony ze swoimi teściowymi. 4 procent kobiet starających się zajść w ciążę, potajemnie fantazjuje o upieczeniu dziecka na grillu i zjedzeniu go z ketchupem i musztardą.
– Wow – mówię zdziwiony. – Seks ze zwierzęciem?
– 3 procent z tych osiemnastu ze świnką morską!
Rozmawiamy jakiś czas, dopóki lekarzowi nie przypomina się, że powinien o tej godzinie zdiagnozować komuś coś nieuleczalnego, żeby wyrobić normę. Dzięki temu pod koniec miesiąca dostaje premię.
– Za moją nogę coś pan dostanie? – pytam.
– Niee, amputacje mało kogo interesują. Czasem uda mi się sprzedać kończynę na czarnym rynku, ale bardzo często klienci reklamują towar. Zazwyczaj po prostu tracą apetyt.

Kojarzycie Księdza Poternę? Tego, który płacze? Nie? Już wam mówię.
Ksiądz Poterna to taki Internetowy dziwak – swego czasu zasłynął na Tiktoku. Okazało się, że cierpi na bardzo rzadką chorobę neurologiczną, której oficjalnej nazwy nawet nie spróbuję wymówić. Potocznie nazywa się ją empatomenozą. Empatomenoza dotyka jakiś 0.001% populacji i polega na odczuwaniu empatii absolutnej – traktowaniu każdego człowieka, jakby był ci najbliższą z bratnich dusz, małżonkiem od 70 lat, ukochanym owczarkiem niemieckim, jedynym dzieckiem, które udało ci się wypluć z siebie mimo czterdziestu lat na karku. Przerąbana sprawa. Każdy człowiek, którego mijasz na ulicy, jest ci droższy, niż ty kiedykolwiek byłeś sam dla siebie.
Empatomenoza objawia się w kilku wariantach. U Poterny najsilniejszy okazał się ból po stracie. Swego czasu czytałem o księżulku, że obficie opłakuje śmierć każdego, o kim przeczyta w mediach. Post na Facebooku? W ryk. Tweet? W ryk. TVP podało śmierć dwóch turystów w Tatrach Zachodnich? Poterna zalewa się łzami. Ktoś umarł na serce? Poterna trzęsie się na podłodze z bólu. Rozpacz zatyka mu obie dziurki w nosie.
W pewnym momencie chyba dorwał się do niego jakiś managment, bo te swoje ckliwe spektakle zaczął wrzucać na Tiktoka. Miliony wyświetleń robiły filmiki z nim w roli głównej, jak wije się na podłodze niczym robak, opłakując jakąś zmarłą Panią Stanisławę Burzyn, która zjadła nieświeży jogurt i wykitowała na zawał. Albo dwudziestoletniego Kamila, prawiczka spod Łodzi, który zakrztusił się przeterminowanym kondomem (chciał go nadmuchać jak balon). Komentujący szybko podzielili się na kilka obozów, od tych szczerze gratulujących Poternie ludzkich odruchów („w tym pozbawionym empatii świecie pełnym wszechpanującej znieczulicy!”), po trolli, wysyłających mu fałszywe doniesienia o katastrofach lotniczych albo drastycznych śmierciach celebrytów. Któregoś dnia ktoś z otoczenia księdza przeprowadził w social mediach segment z pytaniami i odpowiedziami, gdzie zdradził, że Poterna musi pić dziennie około 6 litrów wody, bo wszystko albo wypłakuje, albo wydmuchuje w kilogramy chusteczek. Prawdziwie Jezusowa figura.
Long story short, zaprosiłem go do siebie, do szpitala. Wiedziałem, że przyjedzie, bo napisałem, że umieram na stwardnienie zanikowe boczne. Musicie przyznać – niewinne kłamstwo. Potrzebowałem wsparcia ostatecznego. Takiego, które nie zawiedzie mnie w żadnej skali mierzenia bólu. Nie było drugiego takiego jak Poterna.
Wszystko wyszło na jaw, gdy stanął w drzwiach mojego szpitalnego pokoju.
– No i gdzie ten chory? Nie mam całego dnia.
Wraz z nim do sali wlał się cały sztab, a wraz ze sztabem cały zestaw kamer, mikrofonów, lamp i pędzli do makijażu. Nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Dobra, to jak to robimy? – zapytał Poterna swojego reżysera. – Siadam przy łóżku i płaczę od razu, czy najpierw rozmowa?
– On choruje na stwardnienie, nie? To chyba nic nie powie – odparł reżyser. Makijażystka agresywnie biła Poternę pędzlem po twarzy.
– Właściwie to trochę nakłamałem – wciąłem się. – Mają mi jutro amputować nogę.
– Ta? – zapytał niewzruszony Poterna. – Trudno. To udawaj, że masz stwardnienie. Umiesz zrobić tak?
Wykrzywił twarz jak jakiś idiota.
– Umiem.
– No to tak zrób. I musisz coś powiedzieć, chociaż zajęczeć. Na Instagramie będą się śmiali, ale ci z Youtube’a to uwielbiają. Tiktokta nie przewidzisz.
– Arghaghahgujejjelele – zaprezentowałem.
– Trochę mniej jak orangutan z łyżką w dupie, dobra? – doradził Poterna.
– Ehhheelelelel?
– Lepiej. Będzie z ciebie chory.
Gdy montowano cały sprzęt i robiono mi profesjonalny makijaż, Poterna usadowił się empatycznie obok mojego łóżka. Podpisana wyrokiem noga łypała na niego spode łba. Spodziewała się zrozumienia. I ja ją rozumiałem.
– A co z… empatomenozą? – zapytałem. – To było kłamstwo?
– Ach, wyzdrowiałem jakiś rok temu. Okazało się, że miałem guza w mózgu. To przez niego tak się zapłakiwałem. A no i zajadałem kilogramami kiszone ogórki z majonezem. Po operacji nie mogę na nie patrzeć. A ludzie umierają codziennie.
– Aha – potrzebowałem chwili na zebranie myśli i powtórzyłem: – Jutro amputują mi nogę.
– Ta? – Poterna na mnie nie patrzył, bo piłował paznokcie. Wyglądał glamorous. – Fajna sprawa. Moja matka pół życia miała żylaki. Bolało jak jasna cholera, ale szkoda jej było pieniędzy na usunięcie. A później spadła z roweru i złamała kręgosłup. Straszna śmierć.
– Aha.
Zapadło między nami niezręczne milczenie, w oczekiwaniu na ustawienie wszystkich kamer. Nie wiedząc, co powiedzieć, zapytałem:
– Zawsze chciałeś zostać księdzem?
– Słuchaj, nie za bardzo mam ochotę na pogaduszki. Przygotuj się, za chwilę nagrywamy.
Opadł reżyserski klips i rozpoczęliśmy program. Poterna w sekundę zalał się łzami, zupełnie jak na Tiktoku. Gdybym nie wiedział, że jest zdrowy jak ryba, pomyślałbym, że umarła mu właśnie cała rodzina. Obsmarkał mi całą pościel. Przez chwilę zapomniałem nawet, że jutro stracę nogę.
– Jesteśmy… tutaj… z… tym biednym człowiekiem… który od dawna choruje… i umiera… – Poterna z trudem łapał powietrze, taki był w płakaniu dobry. – Świat już nigdy… nie będzie… taki sam…
Reżyser rzucił mi wymowne spojrzenie. Ach, zapomniałem udawać. Natychmiast się poprawiłem. Wykrzywiłem ramiona i nogi. Wyglądałem jak opętany. Dobrze, że na miejscu miałem księdza.
– Ehelelhelhelhele – wybełkotałem. Reżyser podniósł kciuk w górę. Poterna ryknął płaczem.
– Tak mi przykro! – zawył, jakby to jemu ucinano nogę. I to w tym właśnie momencie.
– Ehlhelhehelehelehleeh! – odparłem.
– TAK MI PRZYKROOOO!
– EHEHEHEHLELELELELELLEL!!!
Na dźwięk naszej rozmowy do sali wbiegły trzy pielęgniarki.
– Co tu się, do jasnej cholery, dzieje?!
Kamerę opuszczono. Poterna natychmiast odzyskał fason.
– Proszę nam nie przeszkadzać – powiedział ksiądz. – Przecież widać, że odwiedzam chorego.
– Pan jest… księdzem?
– A nie widać?
– To po co te kamery?
Poterna myślał przez moment.
– Kamery? O, faktycznie. Nawet ich nie zauważyłem. Panowie to czego tu szukają z tymi kamerami?
Widać było, że nie pierwszy raz odgrywano ten teatrzyk, bo reżyser odpowiedział, jakby czytał z kartki:
– Nie mam pojęcia. Zgubiliśmy się.
I wyszli jak gdyby nigdy nic. Poterna w międzyczasie wymruczał pod nosem modlitwę, złożył na moim czole znak krzyża i powiedział:
– Niech Bóg ma w opiece twoją rękę.
– Nogę.
– Tak, tak, nogę.
Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc powiedziałem:
– Bóg zapłać.
I Poterna wyszedł. Skołowane pielęgniarki spojrzały po sobie jak dwie wariatki, które muszą upewnić się, że to, czego właśnie były świadkami, to wspólna halucynacja. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić – również wyszły.
Zostałem sam. Znowu.

Nie otrzymałem nawet tej krzty empatii, na którą liczyłem od najbardziej empatycznego człowieka na świecie. Przyglądałem się mojej nodze tak, jak przyglądam się martwemu szczurowi na jezdni. Rozjechanemu, spłaszczonemu. Nie czuję bólu, nie współczuję mu. Budzi się we mnie obrzydzenie zarezerwowane wyłącznie dla czegoś, czego losu nie potrafię już odmienić. Ten szczur już nigdy nie wstanie i nie pobiegnie w swoją stronę, bo został bestialsko zamordowany przez pędzący samochód – a mi to, szczerze mówiąc, lata koło chuja. Dlaczego? Może dlatego, że nie jest człowiekiem? Może tak naprawdę nie interesuje mnie życie poza tym ludzkim? Może dlatego moja sytuacja nie wzbudza niczyjego współczucia? Bo noga to jak ten szczur. Niby żywa, ale przecież nie człowiek. Bez niej wciąż będę mógł śmiać się, płakać, myśleć, mówić i tworzyć. Może gdyby ubyło mnie trochę więcej… Gdybym stracił coś jeszcze…

W nocy usłyszałem stukanie do okna. Przerażony rozsunąłem zasłony. To sen? Nie, na pewno nie.
Ktoś tam był.
– Masz papierosa?
Nie uwierzycie mi, ale z piętra wyżej jakiś pacjent przywiązał się liną do nogi od łóżka i spuścił głową w dół tak, że płaszczyzna naszych spojrzeń była teraz równa.
– Co…? – zapytałem.
– Papierosa? Bo mi się skończyły, rozumiesz. A muszę zapalić.
– Czemu po prostu tu nie przyszedłeś?
– Zamknęli mi drzwi od pokoju, bo grałem wczoraj w sapera na komputerze pielęgniarek.
Przez chwilę przyszła mi do głowy myśl, że nie rozmawiam z człowiekiem tylko z wampirem, który w sprytny sposób chce mnie oszukać. Przekonać, abym wpuścił go do środka. Tak robiły te tradycyjne wampiry. Najpierw musiałeś się zgodzić, żeby weszły, a później bum, albo stajesz się jednym z nich, albo kończysz suchy jak tygodniowy chleb.
Podałem przybyszowi papierosa. Od razu go zapalił. Zapytałem:
– Nie boli cię głowa od takiego wiszenia?
– Nie. Mam raka mózgu, wiesz? Jutro mnie operują. Jest duża szansa na powikłania. Może zapomnę, jak się mówi albo chodzi. Może stanę się kompletnie inną osobą. Czytałem o tym. Podobno może się tak stać, że nagle ni stąd ni zowąd będę umiał grać na pianinie lub mówić po hiszpańsku. Dasz wiarę? Jutro po operacji albo obudzę się jako kaleka, albo Enrique Iglesias.
– I nie przeraża cię to?
– Szczerze mówiąc chyba nie. Ale miałem cholerną ochotę na papierosa.
Przysunąłem krzesło bliżej okna i sam zapaliłem. Przy problemie Enrique moja amputacja nie wydawała się wcale taka straszna. Choć, oczywiście, nie próbuję poprowadzić tu idiotycznej refleksji o natężeniu bólu w oparciu o relatywizm. Napis „nie ta noga” wciąż łypał na mnie jak wygłodniały tygrys.
– Wolałbym żyć bez mózgu niż nogi – powiedział mi Enrique.
– Nie da się żyć bez mózgu.
– Da się. Są ludzie, którzy na lotnisku ustawiają się w kolejce do odprawy.
Rozmawialiśmy długo. To cud, że krew Enrique nie zalała mu mózgu. Wisiał tak chyba z dwie godziny. Jestem pewien, że nadawałby się na jakiś rekord.
Od niego też nie otrzymałem empatii. Sprzedał mi za to bardzo cenną radę, której nie zapomnę do końca życia. I chciałbym, żeby nie zapomniał o niej nikt, kto wie, że czeka go ogromna strata. Czy to nogi, czy czegokolwiek innego:
– Jak lejesz mleko z kartonu do szklanki, trzymaj karton odwrotnie niż normalnie. Wtedy tak nie pluska, bul, bul, bul, bul.

………

Wiozą mnie na salę operacyjną. Za chwilę zasnę i obudzę się w kompletnie nowym świecie. Świecie lekko przekrzywionym, lżejszym, większym, bardziej wrogim, niedostępnym. Szybszym. Bardziej bolesnym. W świecie spojrzeń i trosk. Świecie szacunku i odrazy.
Wiem, że to naprawdę dziwny świat.
Zasypiając, marzę o ruchomych schodach i działających windach. Myślę o niskopodłogowych autobusach. Fantomach. Dziwnych liczbach na wagach. O bólu.
Moja żona szepcze mi do ucha, że wszystko będzie dobrze.
Nie, to nieprawda. Okłamuję was.
Szepcze:
– Przyjdę wieczorem, trzymam za ciebie wszystkie palce u stóp.
Ściskam w dłoni czarny marker.
Wciskam palce w miękką skórę mojego uda.
Jak Poterna kreślę na nim niewielki znak krzyża.
Po co? Nie wiem.
Na razie.
Peace out.

Obraz: Vincent Van Gogh „La Résurrection de Lazare (d’après Rembrandt)”

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *