Martwica
Obserwuję uważnie firany w moim pokoju. Poprawiam uwierające mnie fiszbiny od stanika tak, że w rezultacie wbijają mi się w żebra jeszcze bardziej. Staram się monitorować mój oddech, moje emocje, moje poddenerwowanie i lęki, uwierające fiszbiny i nieruchomą ścianę z muślinu. Podobno tak można się uspokoić. Spokój jednak do mnie nie przychodzi, mimo że znam już każdą nitkę na firanie i wszystkie jej zaciągnięcia, więc drugi raz poprawiam stanik.
Współczesny świat utkany jest z niepokoju. Jego szorstka tkanina ociera się o mnie, a ja szyję sobie z niej dni w pełni przeznaczone na martwienie się i wymyślanie problemów. Ktoś mógłby zapytać, czemu znowu, ale jestem jak cierpliwy nauczyciel, gotowa tłumaczyć anatomię moich zmartwień i właściwości fizyczne dziur w całym. Siadam przy oknie, obserwuję pozaciąganą, muślinową firanę i w rozciągającej się przestrzeni odnajduję organy, które wspólnie tworzą maszynę niepokoju. Rozgrzebuję je, by móc w końcu znaleźć lekarstwo na tą nękającą mnie martwicę.
Przede wszystkim, widzę przez okno, że sąsiedzi znowu palą w piecu plastikiem, a czarne chmury z komina unoszą się prosto w atmosferę i ogrzewają lodowce, które topią się pod wpływem ciepłych oddechów po butelce od coli i przypływają do mnie falą zmartwienia. Z rana zazwyczaj pierwszy raz się martwię myjąc włosy, kiedy widzę jak niezliczona ilość czarnych nitek znika bezpowrotnie w odpływie i odgraża mi się łysiną. Czasem stresuję się korkiem, trochę później, na obiad zmartwię się, czy marchewka jest z ekologicznej uprawy i czy od sosu sojowego nie dostanę przypadkiem raka. Przy okazji jedzenia zastanawiam się, czy już uwiera mnie nowotwór czy może to znowu te nieszczęsne fiszbiny.
Niepokój dogania mnie też wieczorami. Pyta mnie, czy na pewno o niczym nie zapomniałam, a ja nie umiem odpowiedzieć, na co on otula mnie trochę ciaśniej, jak myśliwy zwierzynę, prawie z troską, i mimochodem, jakby od niechcenia wymienia wszystkie dotychczasowe porażki, bezbłędnie, z sumiennością urzędnika, z sumiennością mojego ojca.
Gnębią mnie czające się za rogiem przymusowe zaślubiny z dorosłością, mimo że ja wolałabym w tym względzie zostać starą panną. Moja wyobraźnia ma cztery ściany, ściany pomalowane na biało, a między nimi dziecko, ani chłopiec ani dziewczynka, bo ważne tylko, żeby było zdrowe oraz mąż, który jest taki sam jak mój tato, a może nawet nie rozumie mnie jeszcze bardziej. Za ścianą mojej wyobraźni czeka jego kochanka. W kuchni stoi garnek na palniku i nie wiem, czy w środku nie gotuje się nędza, a przy garnku stoję ja. Pewnie myślę znowu za dużo, a może za mało właśnie i skąd też mam znowu wiedzieć, ile powinnam myśleć a ile nie myśleć. Zapatruję się w dno garnka.
Gdy podnoszę wzrok, okazuje się, że nigdy nie miałam dziecka, ani męża – mojego ojca, ani jego kochanki, z którą byśmy mogły razem na niego ponarzekać. Jestem w tym białym mieszkaniu sama i słyszę telefon od mamy, która martwi się, że od samotności zupełnie zdziwaczeję. Dowiedziała się, że sprzątam pokoje gdy jest mi źle, z pietyzmem, dokładnie jak ten urzędnik, którego mam w sobie po moim ojcu, jednak za mało jest mieszkania na mój smutek, więc pukam do sąsiadów w żółtych rękawicach, żeby moje dłonie nie stały się zbyt szorstkie, i pytam ich, czy może u nich mogę sprzątnąć. Odmawiają, więc wracam do siebie i jak niestrudzony podróżnik, odkrywam kolejne miejsce, które może być brudne i którego strupy mogę szorować aż do krwi.
Cofam się do pokoju z muślinową firanką w domu moich rodziców, z mocnym postanowieniem poprawy. W tym celu otwieram horoskop, żeby rozwinął przede mną skrypt mojego życia i rozwiał wszystkie lęki. By ktoś odgórnie zapewnił mnie, że wszystko będzie dobrze, że nie zwariuję i nie będę nękać sąsiadów w żółtych rękawicach. Ze mną wszystko w porządku, mówi wróżka Irina, to po prostu Uran jest w Słońcu i trochę mi miesza plany, ale później wzejdzie Księżyc, ukłoni się przed Saturnem, a mnie spotka obfitość w miłości i pieniądzach w połowie czerwca najpóźniej, pod koniec maja jak dobrze pójdzie i jak reszta gwiazd pozwoli. Na razie wszystkiemu winny jest Uran, powtarzam sobie, obgryzając skórki zeschnięte od detergentu do podłogi. Muszę uważać na mężczyzn i ufać intuicji, czyli jednak moja matka miała od początku rację. Mogłam się jej nigdy nie opierać i na ukojenie nerwów jeść ciepły rosół, robiony z myślą o mnie, taki jak wie, że lubię. Gwiazdy i moja mama nie mylą się, gdy mówią, że po prostu za bardzo się przejmuję.
Oczekuję połowy czerwca z nadzieją na utęskniony spokój. Jest dopiero grudzień, więc nerwowo tupię nogą pod stołem, licząc, że tarocistka ma rację i dobrobyt już za pół roku przypłynie ciepłą falą, a wraz z nią sukcesy w życiu uczuciowym, zawodowym, ciekawe pomysły, czas dla siebie, odnowienie starej znajomości i spontaniczna podróż. Już nie przejmuję się za bardzo, przejmuję się w sam raz. Fiszbiny przestały mnie w końcu uwierać. Mój niepokój jest spod znaku Uranu i wcale nie istnieje.
2019-03-27 22:44:05
Cudnie opisany niepokój. Najbliższy przyjaciel, który nie opuszcza nigdy. Wiernie towarzyszy w życiu. Jest zawsze obok. Jak wierny pies. Zawsze niepokoi. Jest na każde zawołanie. Ciężko się go pozbyć tak jak gumy do żucia, która przyczepi się znienacka i na długo pozostaje z nami. A próby jej wyrwania powodują kolejne niepokoje.