Martwy ciąg
Jeszcze raz ważę walizkę. Doceniam zakup na Allegro ręcznej wagi bagażowej. Dzięki małemu urządzeniu można się precyzyjnie przygotować do odprawy na lotnisku. Na wyświetlaczu wyskakują cyfry. Nie jest źle, mogę jeszcze dopakować dwa kilogramy. Dorzucam dwie książki od dwóch tygodni czekające na rozpoczęcie lektury. Zamykam walizkę. Waga bagażu podręcznego jest w normie. Natomiast ze mną jest coś nie tak. Za szybko podniosłem walizkę. Próbuję rozmasować bark. Dzwoni telefon. Zerkam czy odebrać. Na ekranie kolega z uczelni, z którym rzadko rozmawiam przez telefon. Z ciekawości podejmuję rozmowę.
– Cześć to ja. Nie przeszkadzam?
– Nie, nie. Zrobię przerwę w pakowaniu.
– Jednak polecisz?
Dociera do mnie, że mój stan zdrowia po krótkim epizodzie szpitalnym stał się fragmentem wizerunku zawodowego. Biorę oddech i śmiało odpowiadam.
– Tak. Lekarz mówi, że mogę. Zależy mi na tej konferencji. A co u ciebie?
Rozglądam się po pokoju patrząc, czy wszystko spakowałem. Głos w telefonie coś opowiada, nie słucham. Uprzejmie i przemiennie kieruję do słuchawki „mhm” i mało znaczące „no tak…”. Pomimo braku skupienia wyłapuję w ostatnim zdaniu intonację zdania pytającego:
– No i właśnie dzwonię w tej sprawie, czy mógłbyś nam pomóc?
Czuję się okropnie, bo nie wiem o co chodzi. Na ratunek przychodzi mi stara sztuczka.
– Przepraszam cię, chyba na moment straciłem zasięg. Opowiedz mi jeszcze raz.
– Na siłowni poznałem trenera. Słyszysz mnie dobrze? On przygotowuje zawodników do trójboju. Wiesz co to jest martwy ciąg? Zawodnik podnosi sztangę z ziemi i się prostuje.
– Acha – mamroczę licząc spakowane koszule.
– Ważne jest ułożenie całej sylwetki.
– Rozumiem. A w czym mogę ci pomóc?
– Nie mnie. Temu trenerowi. On poszukuje technik motywacyjnych. Do niedawna trener walił zawodnika w plecy, żeby rozgrzać jego barki. Wiesz, walił go dość mocno. Taki męski gest. Ale od jakiegoś czasu w trójboju pojawiły się dziewczyny.
– Niesamowite. – powiedziałem, bo wypadało coś powiedzieć.
– Na zawodach w USA sukcesy zdobywały Japonki.
– Ciekawe. Niesamowie. – wrzucałem słowa do rozmowy w rytmie wrzucania skarpet do walizki.
– Wiesz ten mój trener dowiedział się wszystkiego od innego trenera który znał trenera, który tam był na miejscu i słyszał, że trenerzy japońscy podchodzili przed zawodami i recytowali swoim zawodniczkom coś w rodzaju haiku.
– O!… – zacząłem interesować się tematem.
Podświadomie sięgam po zaproszenie na konferencję. Przerzucam wzrokiem znane nazwiska, i znane tematy. Tymczasem głos w słuchawce opowiada dalej.
– Wyobrażasz to sobie? Sztangi, ciężary. I nagle poezja. Podobno było wręcz widać, jak po każdym wersie tego haiku, zawodnicy napinają i rozluźniają kolejne partie mięśni. Te słowa trenera funkcjonują jak performatywy w obrzędach.
– Ciekawe…
– Też tak uważam. Mógłbyś napisać takie dobre słowa? Oczywiście po polsku.
– Daj mi chwilę do namysłu.
Chwila trwała naprawdę chwilę.
– Na kiedy to ma być?
– Na środę. Dziś musiałbyś poznać środowisko. Za chwilę prześlę ci adres tej siłowni.
– Do której jest czynna?
– Do 23.
– Zdążę.
Dojeżdżam pod wskazany adres. Od parkingu trzeba kawałek przejść pieszo. Stary obiekt fabryczny przekształcony na ośrodek sportu nie wygląda zachęcająco. Dwa duże rozświetlone okna patrzą na mnie zezem. Wchodzę. Mijam młodych ludzi. Każdy wie co robi. Urządzenia treningowe wydają rytmiczne trzaski. Zerkam na umięśnione sylwetki. Miasto, maszyna, masa… – nagle aktualizuje mi się zachwyt poety sprzed stu lat.
– Przepraszam, gdzie znajdę pana trenera?
Dziewczyna w obcisłym stroju i silnych nogach wskazuje mi mężczyznę w drugiej części hali. Podchodzę. Przedstawiam się. Trener podaje mi rękę.
– Od razu pana uprzedzam, że aktualnie klub nie ma pieniędzy. Załatwimy to prywatnie. Mam nadzieję, że nie potrzebuje pan rachunku?
Kompletnie zdezorientowany tą przemową, rozejrzałem się wokół, sprawdzając, czy mi się to wszystko nie śni.
– Proszę się nie obawiać, to zostanie między nami.
– Jestem trochę zaskoczony.
– Ja też – trener roześmiał się nawet szczerze – w życiu bym nie pomyślał, że będę kupował jakieś wiersze. Jakieś haki…
– Haiku – poprawiłem.
– Haiku? Dobrze mówię? Czyli pan mi mówi ile to haiku kosztuje, ja powiem panu, że to ciut za dużo i się dogadamy.
– Proszę wybaczyć, ale nawet jak się podejmę tego zadania, to na pewno nie wezmę od pana żadnych pieniędzy.
– Pana kolega mnie uprzedził o tym. Zamiast kasy otrzyma pan darmowy karnet na siłownię. Na 6 miesięcy. A jak dobrze pójdzie to na cały rok.
Przechodzimy przez halę.
– Anita! – nie przeciążaj!
Zawodniczka przerywa ćwiczenie i z zaciekawieniem patrzy w moją stronę.
– To jest pan profesor, który napisze dla ciebie wiersz motywacyjny.
– Bardzo mi miło – powiedziała dziewczyna w moją stronę.
Pobyłem z nimi jeszcze chwilę. Martwy ciąg okazał się żywym ciągiem zdarzeń. Spodobało mi się to zadanie. Następnego dnia, zaraz po porannej kawie zasiadłem do pracy. I napisałem. Oczywiście to nie było haiku. W poszukiwaniu wzoru do naśladowania przewertowałem dzieła literatury europejskiej. W oparciu o technikę heurystyczną zwaną „macierzą eksploracji” wydestylowałem z historii liryki miłosnej fundamentalny wkład sensoryczny i ubrałem go we współcześnie brzmiące słowa. Udało się. Trafiłem. W krótkim czasie rozdzwonili się trenerzy z różnych klubów zajmujących trójbojem żeńskim. Moje skromne czterowersy skutecznie zaczęły stymulować pracę mięśni czworogłowych podczas najważniejszych rywalizacji sztangistek w kategorii 55 kg. Sam będąc raczej słabej postury zacząłem przemawiać do silnych i pięknych kobiet ustami ich osobistych trenerów. Zawodniczki mnie nie znają. Działam z ukrycia. Kto pamięta treść sztuki teatralnej autorstwa Edmonda Rostanda ten wie, że Cyrano de Bergerac w ten sposób zdobył serce kobiety. A serce to podobno także mięsień. Czyli metoda stara jak świat.
Obraz: Lawrence Alma-Tadema, „A Reading from Homer”