Matrioszka

Autor: Paulina Drążkiewicz-Królik
Słowa
07 lis 2018
Brak komentarzy

Mam na imię Matrioszka.

W środku mam krajobraz po bitwie, który w środku ma ocean spokojny.

Matka ma głos ciepły jak kakao i mówi do mnie tak, jakbym była ze szkła. Miękkie słowa układa ostrożnie na policzkach, po czym szybko wsuwa mi przez ucho, prosto do głowy. Cała jestem wypełniona tą werbalną watą, kłaczkami, chmureczkami. Córeczko, córeczko jesteś wspaniała – powtarza wzruszając się do szpiku.

Taka mądra, taka śliczna. Kwili jak kanarek. A ja zakwitam w poczuciu winy. To idealizowanie jest jak przekleństwo, obelga, jak strzał w żołądek, kopniak w potylicę. Rana szarpana, narzędzie ostrokrawędziste. Przez zaciśnięte zęby wylewa mi się uśmiech. Oddycham, stoję, udaję, że słucham. Później godzinami wymiotuję mgłą i galaretą, dusząc się raz po raz. Śpiewam arie zniesmaczenia prosto do koncertowej muszli, w kolorze brudnej bieli.

Aplauz, szum wody, aplauz.

Gdy moja rzekoma wspaniałość płynie kanalizacją, ja zapalam papierosa. Otulam się dymem, robiąc kroczek bliżej w stronę własnego umierania, na które tak czekam, z wielkim utęsknieniem, jak księżniczki w bajkach na rycerza, na białym koniu.

Na razie nie umieram.

Na razie tylko kaszlę.

Kaszlesz? Pyta matka, słysząc zamiast mojego głosu pumeks. Kupiłaś syrop? Byłaś u lekarza? Leżysz w łóżku? Tak, tak – odpowiadam niechętnie. Tak, tak, porozmawiajmy o niczym, żebym nie musiała Cię okłamywać. O proszku do prania, rachunku za gaz, przyprawach do sosu pomidorowego. Prawdziwa szczerość jest między nami możliwa tylko w obrębie spraw mizernych. Mam syrop, zaraz mi przejdzie, a wiesz, kupiłam sobie …bla bla bla… jakbym żuła karton. Tak, wszystko dobrze. Wszyscy pozdrawiają, tak pozdrowię od Ciebie wszystkich.

Moja matka – pejzażystka złudzeń.

Wiem, że będę jak ona, widzę swoją kiełkującą już dotkliwą opiekuńczość niepotrzebną nikomu. Potrzebną tylko mnie samej/ jej samej.

Chciałabym dokonać aborcji mojej matki rosnącej we mnie. Bo nie jestem na to gotowa, bo nikt mnie nie zapytał czy tego chcę, bo nie wybrałam tego, bo trzy miliony pięć tysięcy powodów.

Geny są jak opętanie.

Wychowanie jak wytatuowana w głowie mapa.

Jak audio w GPSie.

Słyszę to w swoim głosie, czasem, kiedy mówię „Tak” choć myślę „Nigdy”. Słyszę moją matkę, którą kocham, odgórnie, nominalnie, do śmierci, nie kwestionując
niczego, bo nie wolno. Rosłam w wierze, że trzeba mieć w życiu jedną osobę, której na wszystko się pozwoli. Dla której przekroczymy samych siebie, bez chwili wahania. Kogoś, kto nas może zabić, a my będziemy się martwić, czy go ta czynność nazbyt nie nadwyręży. Jak tego nie masz. To masz problem.

Masz poczucie winy opatulone kocykiem w kolorze słońca. Trzeba komuś pozwolić na wszystko.

Moja matka – wielka artystka.

Czasem czuję się jak jedna z jej groteskowych rzeźb. Jak chwila natchnienia w owładnięciu, w melancholii, w pasji. Stoję na środku każdej z jej wystaw i symbolizuję, co kto sobie życzy.

Często nienawidzę siebie. Moja matka też siebie nienawidzi.

Nie patrzymy sobie w oczy, patrzymy sobie w lustra.

Widzę ją tam niekiedy, taką rozmytą i smutną. Matka ma w sobie szum morza. Wdech i wydech, morska piana, wodorosty, zapach wiatru. Zamykam oczy, daję jej czas na zniknięcie, otwieram, w lustrze odbijam się już tylko ja.

Coraz trudniej ją „zniknąć”.

Moja matka mieszka w moich przerażonych wszystkim źrenicach.

Siedzi w nich i wspomina.

Płacze i siwieje. Słyszę w sobie jej szloch, spazm, szach – mat, od pewnych spraw nie da się uciec.

Nawet gdy odejdzie w ten najoczywistszy ze sposobów, ja pozostanę z nią w środku, psycho-fizycznym testamentem. Mam po niej listę błędów do popełnienia. Skrzętnie zapisanych, bo niedługo ona zapomni o wszystkich. Jeszcze nie dziś, jeszcze nie nadchodzącej wiosny, ale w przestrzeni czasowej, której istnienie jest dla mnie już bardziej faktem niż założeniem, ona zapomni wszystko i wszystkich.

Będzie jadła zupę widelcem i krzyczała, że jestem kimś obcym. Niby racja, wszyscy jesteśmy obcy- zgodzę się pogodnie, ale tego widelca jej nie odpuszczę i cierpliwie zamienię go na łyżkę. Kiedy ona będzie się na nowo uczyć do czego służy łyżka i, że stan wojenny dawno się skończył, ja będę popełniać błędy z jej listy. Nie udało mi się z pierwszym – studia, nie mogę sobie do końca życia w ataku szału, histerii lub/ i alkoholizmu wyrzucać, że nie walczyłam o dostanie się na wymarzony kierunek. Wywalczyłam… milcząca pogarda wisiała w domu tygodniami. Ale lista jest długa, znajdę coś dla siebie. Konfrontacje wyobrażonego z rzeczywistym bolą najbardziej, a ona nie chce żeby mnie nie bolało. Przez pół życia pozwoliła mi wierzyć w wyobrażone, jak lwica broniąc przed tym co rzeczywiste. Kaftan bezpieczeństwa, szklany klosz, blokada przeciwko dzieciom na środkach żrących.

Każdy kocha jak umie.

Chcę żebyś była szczęśliwa – mówi. Chce żebym była szczęśliwa, więc wolno jej wszystko.

W jej głowie pod hasłem „szczęście” mieszka kochający mężczyzna. W mojej głowie pod tym hasłem jest dużo kurzu i miejsce na Twoją reklamę.

Znajdziesz swoją drugą połówkę powtarza mi do znudzenia. Przy kolacji, podczas spaceru, gdy wieszamy pranie. A ja już nic nie mówię, tylko kontruje jej modlitwy
swoimi, że ja tej drugiej połówki to nie chcę i dziękuje Panu, Panie Boże uprzejmie. Za bardzo się boję. Jeśli dostanę druga połówkę to będę kompletna. Co ja innego z taką normalnością i pełnią? Potnę, stłukę albo porysuję. Bez powodu do rozpaczy chyba popadnę w najgłębszą rozpacz. Jeszcze jestem na etapie potrzebowania pretekstu.

Przepraszam. Powtarza matka bez okazji i pozwala mi dopasować do tego cokolwiek, jak kolczyki do sukni, jak buty do torebki, jak kwiatek do kożucha. Zaczynam się denerwować, gdy ona zaczyna mnie przepraszać, bo to takie nieludzkie przepraszać za coś czego się nie nazywa. Przepraszam, a teraz ty coś zaproponuj. Jestem w poniżeniu, bez powodu, znajdź mi powód. Mamo, nie przepraszaj – szepczę z zakłopotaniem, a ona uderza w najwyższe tony szlochu, bo ja jestem taka dobra. Jezus, córeczko, ty jesteś taka dobra. Taka mądra. I taka mądra, moja córeczka, moje kochanie. Duszę się. Rozmowa z nią jest jak droga krzyżowa bez ostatniej stacji – tej na którą zawsze czekałam, bo miałam wrażenie, że wszystkim powinno się zrobić głupio, że oni tutaj płacze, lamenty a na końcu, niespodzianka i Waskresienie!

Matka mojej matki nauczyła mnie szeptać zaklęcia. Pamiętam zapach gotyckiego Kościoła, w którym moja Babcia anankastycznie odmawiała litanie. Gwiazdo zaranna – módl się za nami. Promienie słońca głaszczące dumne, zimne kolumny. Książeczka z litaniami pachniała starym papierem i wielką nadzieją, że ktoś słucha. Pocieszycielko strapionych … Ucieczko grzecznych… ściany były białe, sklepienia były gwieździste, figury aniołów – ślepe. Królowo Proroków – módl się za nami. Wytarte klęczniki, na których tysiące wiernych, mniej wiernych i zupełnie nie wierzących klękały przed majestatem, który mieszka w głowach. Królowo dziewic- módl się za nami. Kościoły a ten szczególnie zawsze budziły we mnie ekstatyczne doznania. Sacrum ma tę niezwykłą zaletę, że się nie nudzi. Jest zmienne stałe jednocześnie. Jak masz swojego Boga to już samo oddychanie wydaje się wtedy jakoś bardziej uzasadnione. A Wszystkim nieszczęściom można przypisać głębszy, mistyczny szlif i charakter, bo sens pochodzi z zewnątrz. Z góry. Czy to nie łatwiej? Jak sens ma pochodzić ze środka, to zazwyczaj go nie ma. A w kościele nawet jak nie ma za bardzo sensu, bo w skrajnych sytuacjach bywa i tak, to jest przynajmniej kojąca jak zapach kadzidła, sztuka sakralna. I magia szeptanych zaklęć.

Pamiętam, że głos Boga, jego zapach i jego obecność były dla mnie tak samo rzeczywiste jak kredki świecowe Bambino, Teleexpress i Pani Zajączkowska przychodząca oglądać do babci Dynastie. O Maryjo bez zmazy pierworodnej poczęta – módl się za nami. Potem się okazało, że Boga nie ma, kredki Bambino zastąpiły lepsze produkty z zachodu, a Pani Zajączkowska najpierw kupiła sobie telewizor, a później umarła. Królowo Apostołów

Matka mojej matki łączyła dla mnie słowa w sens. Tłumaczyła niewytłumaczalne. Była architektem mojego myślenia i czucia. Jej konstrukcja do tej pory zdołała udźwignąć już wszystko. Nigdy nie pękła, choć kilkukrotnie zadrżała. Nigdy nie pękła. Babcia była całością.

Nie samym pustym pancerzem, nie samym miękkim wypełnieniem.

Jak ocean. Nieskończona. Pani Pacyfik. Czułam jak otacza mnie swoim spokojem i kołysze delikatnie do snu i do jawy. Na tym oceanie nie było burz. Nie groził ci sztorm ani flauta. Złoty środek. Sama dobroć. Ogień, który ogrzewa nigdy nie parząc. Miłość, która jest jak powietrze. To dzięki matce mojej matki umiem oddychać. Chcę wierzyć, że zostało we mnie choć kilka kropel z bezkresu, który mnie ukształtował. Czuję w sobie szafirowe ciepło, które podtrzymuję ostatkiem sił.

Jak już mówiłam.

Mam na imię Matrioszka.

W środku mam krajobraz po bitwie, który w środku ma ocean spokojny.

 

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *