Moje zupełnie wolne stopy
Ostatnio, kiedy jechałam busem przez całą Polskę, i przez całą Polskę próbowałam znaleźć odpowiednie ułożenie nóg przy ograniczonych możliwościach przestrzennych, naszła mnie myśl, której zupełnie w tej sytuacji się nie spodziewałam. Uświadomiłam sobie, że czysto formalnie jestem wolnym człowiekiem i z nogami mogę robić co chcę i jak mi się podoba. Położyłam obie stopy na brudnej podłodze i przyjrzałam im się tak naprawdę pierwszy raz w życiu. Zupełnie wolne stopy w szarych skarpetkach. Stopy w rozmiarze trzydzieści sześć, którymi mogę w każdym momencie zatrzymać kierowcę i wyjść na nich z busa, po to, żeby wyruszyć poprzez pole rzepaku prosto przed siebie.
Dlaczego jednak miałabym zrobić coś takiego. A właśnie dlatego, że jestem wolna i nie wiem, co to oznacza. Może gdybym przemierzyła pole rzepaku w szarych skarpetkach, poczułabym w końcu w sobie bezdenność tego słowa. Odkryłabym, czy tak właściwie wolność jest uczuciem mrowienia w stopach, czy bardziej sposobem stawiania ich na ziemi; czy to stan, w którym mogę zrobić z nimi chcę, czy właśnie umiejętność powstrzymywania pokusy machania nimi podczas siedzenia na krześle. Dopóki nie wyjdę na rzepak, nigdy się nie dowiem, a jeśli się nie dowiem, to nie będę mogła jej docenić.
Dlaczego tak nęci mnie to zupełnie zwyczajne pole rzepaku, które przecież samo w sobie nie jest obietnicą żadnych doznań, tym bardziej doświadczenia metafizycznej wolności. Może przyciąga mnie właśnie brak obietnicy, stan nieważkości obowiązujący na tej rozległej przestrzeni, bo chociaż na codzień i w dokumentach wpisaną mam wolność, to jednak taka powierzchowna, komercyjna wolność w cenie hurtowej zazwyczaj bardziej się mi naprzykrza niż pomaga. Uciska mnie, kiedy pochylam się nad restauracyjną kartą po raz kolejny i jednocześnie staram się unikać wzroku zniecierpliwionej kelnerki. Mam przed sobą przemnożone przez siebie najróżniejsze opcje obiadu i zupełnie wolną rękę w podejmowaniu decyzji, więc ciąży nade mną przymus wyboru. Gdyby kelnerka podeszła, zamknęła mi kartę przed nosem i autorytarnie zarządziła, że przyniesie schabowego, byłoby nam obu przecież zupełnie łatwiej.
Restauracja to jednak tylko namiastka tej promocyjnej wolności dla każdego. Szczególnie mnie ona męczy w okresie przedwyborczym, kiedy na każdym rogu ulicy napadają na mnie uśmiechnięte, plakatowe twarze. Nawet zazwyczaj ponury słup naznaczony ciemną plamą moczu, w tym magicznym czasie uśmiecha się do mnie miło czterema różnymi uśmiechami, które przekonują mnie, że prawdziwa wolność, to móc postawić na nich krzyżyk. A ja patrzę i uciekam wzorkiem spłoszona, bo widzę, jak mnożą się rozmaite opcje moich potencjalnych reprezentantów, jak mnożą się moje wybory i jak narasta mi ta niechciana wolność. Mijając stację benzynową, widzę tablicę ogłoszeń, gdzie w rzędzie ustawione są wyborcze uśmiechy, a na końcu wisi plakat „Butle gazowe propan-butan” ze zdjęciem butli gazowej propan-butan. I myślę sobie, że najpewniej to zagłosuję właśnie na tę prostą butlę gazową, którą rozumiem i której ufam, bo też jestem w duchu bardzo prosta i mało się uśmiecham. Prawdziwa wolność byłaby wtedy, gdyby wieczorem w wiadomościach powiedzieli, że jeden głos oddany został na butlę gazową propan-butan; gdyby uszanowano mój nieskrępowany zryw serca, zamiast nazywać go głosem nieważnym, bo jakim prawem wolność staje się nieważna, tylko dlatego, że kroczy w towarzystwie mojej wiejskiej głupoty. Jest to przykład niesamowicie niesprawiedliwej odpowiedzialności zbiorowej.
Wolność codzienna to przymus wybierania. A mnie się marzy wolność w rzepaku, kiedy już niczego wybierać nie muszę, kiedy moje zdanie zupełnie się nie liczy, a wszystkim kwiatom na tym polu jest całkowicie obojętne, czy jestem, czy mnie nie ma. Gdybym na chwilę mogła stać się zupełnie przeźroczysta i nieważna dla świata, mogłabym z czystym sumieniem powiedzieć, że moje stopy są zupełnie wolne i mogę chodzić nimi do woli, albo lewą kręcić kółka nad wodą, podczas gdy po prawej chodzą mrówki. Wedle zachcianki w pewnym momencie można obie unieść w górę i patrzeć jak zniekształca się ich kontur na tle nieba. W tej pozycji, oderwanej od ziemi, najłatwiej jest być wolnym.
Mimo wszystko, dalej siedzę na niewygodnym fotelu i od rzepaku oddziela mnie szyba naznaczona tłustymi śladami po palcach. Stopy wciąż są na swoim miejscu, już lekko zdrętwiałe i jakby niecierpliwe. Chociaż pole jest na wyciągnięcie nogi, to pozostaję w pozycji przymusu wyboru i wracam do miejsca, które wyborami jest naszpikowane, gdzie każdy ruch jest sprawą woli, a grawitacja całą siłą przyciąga stopy do ziemi. Zastanawia mnie moja bierność, mój ciągły wybór, by podejmować decyzje, brnięcie w ten labirynt pozornej wolności w przymusie. Może brakuje mi odwagi, by zatrzymać kierowcę, a może boję się, bo nie wiem, gdzie można dojść idąc przez