Myśli zebrane w filiżankę

Autor: Aleksandra Uzarska
Słowa
02 cze 2019
Brak komentarzy

 

Równomiernie zalewam kawę w zaparzaczu i łapczywie chwytam nosem pierwsze wykwity gęstego aromatu. W czasie kiedy woda wyciąga z ziaren to, co najlepsze, ja wyciągam z kredensu filiżankę z ceramiki bolesławieckiej, chabrową, pstrokatą i bezpiecznie solidną. Pokrywa ją delikatna warstewka kurzu, bo z racji dekoracyjno-celebracyjnej funkcji, prawie nigdy nie przeszkadzamy im w kredensowym spoczynku. Filiżanki te są totemem z rodzinnych stron mojej matki, kupione dawno temu w manufakturze na Dolnym Śląsku, budzą we mnie nostalgię za wspomnieniami z jej młodości, które znam tak dobrze, że traktuję je jak trofea własnej pamięci, tylko nabyte w innym życiu. Odkąd postanowiłam zarzucić typowo funkcjonalną rolę kawy i powrócić do zapomnianych przeze mnie jej hedonistycznych właściwości, zdecydowałam na ten jeden moment w ciągu dnia budzić ceramikę, bo każdy obrzęd wymaga swoich rytualnych narzędzi.

Przelewam napar do dolnośląskiej filiżanki i rozkoszuję się idealnym okręgiem piaskowego wnętrza przyjemnie kontrastującego z czarnym bezdnem. Przemieszczam się na parapet i otulając dłońmi parującą kawę prosto z Etiopii, zespalam doświadczenie industrialnego krajobrazu stoczni i wiaduktów z gorzkim aromatem dojrzałych cytrusów i czekolady. Kawa ogrzewa mi dłonie i przełyk i pozwala odciąć się na chwilę od myśli, które w tym momencie zebrane są w jednej filiżance.

Picie kawy było pierwszym nawykiem, który przejęłam od mojej matki. Miałam lat dużo mniej niż mam teraz i przeżyłam moją pierwszą fascynację dorosłością patrząc na szklanki z gęstymi kożuchami fusów. Stały na stole z mlekiem i bez mleka, łyżeczką cukru, dwiema albo jego zupełnym brakiem i osaczały umieszczony na środku talerz z ciastem z cukierni, która wtedy nazywała się Laura, a teraz już pewnie nie istnieje. Nad stolikiem unosił się zapach, tak gęsty jak jego fusy, najlepszy zwiastun zawiesistego naparu.

Kawa była dla mnie atrybutem dojrzałych kobiet, symbolem świata, do którego w tamtym czasie chciałam należeć. Wokół niej odbywał się rytuał spotkań, rozpoczynający się od wstępnych zaklęć, których słowa wybrzmiewały między kuchnią a salonem. Dla mnie z łyżeczki, mi taką słabszą, to może Nescę zrób, nie, nie, to dla mnie sypana z dwóch czubatych – to wszystko stanowiło ramy niedostępnego dla mnie obrzędu, czynności nabożeństwa, któremu mogłam się jedynie biernie przyglądać.

Rozmowy przy kawie, liturgia słowa rozgrywająca się wokół stołu, przyciągały mnie swoimi zaszyfrowanymi znaczeniami. Kawa symbolizowała ciąg pozornie bezsensownych słów o sprawach ludzi dorosłych, które w tamtym czasie zlewały mi się w jedną całość. Lubiłam jednak przysiadać nieopodal i wsłuchiwać się głosy mamy i jej koleżanek, tak przewidywalne w swoich tonach, uniesieniach i erupcjach śmiechu. W jakiś sposób były one dla mnie przyjemnie kojące, jakby zapewniały mnie, że nie wszystko w tym świecie się zmienia i pewne rzeczy zawsze pozostają takie same, jak tematy rozmów przy kawie.

Kiedy postanowiłam stać się bardziej dorosła, by być krok bliżej mojej matki, zaczęłam dzielić z nią zwyczaj porannego picia kawy, bo to ona była atrybutem, który w moich oczach sprawiał, że zasługiwałam na bycie powiernikiem dorosłych tematów. Być może tak naprawdę była to zasługa mojej chęci słuchania i teatralnej powagi, komiczniej na twarzy nastolatki, jednak moment, w którym zaczęłyśmy pić razem kawę, stanowi w mojej pamięci graniczny punkt inicjacji. Od tamtego czasu chciałam rozumieć jej słowa nie jak dziecko, a jak kobieta, która potakuje jej rytmicznie, jakby sama miała zaraz zacząć opowiadać historie o swoim mężu. Moja siostra nigdy nie zaczęła pić kawy i może dlatego też nigdy nie nawiązała z mamą tej dojrzało-kobiecej więzi, którą ja szczyciłam się przed koleżankami już w liceum.

Wraz z moimi pierwszymi filiżankami, dostałam przepustkę, do kobiecej wspólnoty, której do tamtego momentu przyglądałam się jedynie z dystansu. Odkąd sama zamiast prostego słowa „herbata”, nauczyłam się zaklęcia „dwie czubate sypanej i kropelka zimnego mleka”, zaczęłam siadać przy stole i poznawać rozległe mapy mężów, rozwodów, dzieci, spadków, nieruchomości, awansów, diet, urzędów i kolejek. Mimo całkowitej bierności jaką zachowywałam w tych rozmowach, czułam jak kiełkuje we mnie dorosłość podlewana zaszczytem zasiadania przy stole w kobiecym kręgu. A wszystko to uprawomocnione było sączonym przeze mnie naparem.

Spoglądam w bolesławiańską filiżankę, na dnie której pozostał już tylko ciemny osad. Czuję narastającą we mnie ekscytację, która w zbyt dużych dawkach zmienia się w chaos. Właśnie z powodu zbytniego rozedrgania mojej wewnętrznej materii, postanowiłam wrócić do tej pierwotnej, rytualnej funkcji, której nauczyłam się jako nastolatka.

Okrężnymi ruchami rozprowadzam osad po ściankach i jeszcze przez chwilę zachwycam się tym, jaka to była dobra filiżanka.

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *