Niewczas
Leżę na kanapie. Wpadają z krzykiem:
– Wstawaj! Szybko! Szykuje się wyścig, jest tyle do wygrania. Możesz mieć dach nad głową na własność, koła zamiast nóg, kasy jak lodu. No, już. Zrywaj się!
– Czy jeśli odwrócę się na lewy bok i pomimo tego, że od nieba dzieli mnie ściana, będę zwrócona przodem do wschodu słońca, to wówczas przyszłość będzie mi się jawić jako o wiele jaśniejsza?
– Ech – machają na mnie rękami i wychodzą.
Innym razem niepokój zrywa mnie na równe nogi, zanim słońce wstanie. Gdzieś, czuję to dobrze, rozgrywany jest wyścig.
– Jestem gotowa – myślę. – Ciało napięte, myśli skoncentrowane, poziom determinacji wysoki. Nic, tylko biec, walczyć, rwać okazję pazurami do siebie.
Więc biegnę. W miejscu.
– Czego ty chcesz? – mówią. – Jaki wyścig? Też znalazłaś sobie porę? Wypij piweczko, masz karkówkę z grilla. Trzeba coś mieć z życia, a nie tylko biegi, wyścigi, szarpanina. Nie masz działeczki? Na piwko cię nie stać? A, no to trudno, ale nie czas już na to.
***
Niewczas to moje drugie imię. Jako nastolatka obserwowałam trzęsienie ziemi pamiętnego roku ’89. Starzy się bali: co to będzie? Na jakiej egzekutywie trzeba postawić takie pytanie, z czyjego referatu nasłuchiwać odpowiedzi? Kto w trakcie składania samokrytyki przed aktywem zacznie nagle wieszczyć i przepowie nam wszystkim przyszłość?
Nie ma już referatów i egzekutyw, nie będzie już składania samokrytyki – mówili młodzi, ale jednocześnie starsi ode mnie o lat kilka. Tu się kupi, to sprzeda się z zyskiem. Zbajeruje zagraniczniaka, że język się zna, się wie. I cyk! Zrobią człowieka szefem oddziału na Polskę. Pensja zagrabaniczna, volvik stary i używany, ale sprawny.
Ci, co się nie załapali na volvika, mieli przynajmniej stolik z rozkładanymi nogami, albo po prostu stali gdzie trzeba i trzymali ręce w kieszeniach. A w tych kieszeniach pół świata! Jakieś bilety, monety, klejnoty, albo zwykły chłam. Czasem nic, ale wiedzieli dobrze, gdzie poprowadzić kupca, żeby dostał to, czego chce, a im zapłacił za pośrednictwo. Kupić, sprzedać, opić sprawę – to tylko się liczyło.
W tym wszystkim ja, my. Nie najmłodsi, ale wciąż nie dość starsi, żeby sprzedawać skarby z kieszeni na rogach ulic, w pobliżu pustych wciąż sklepów. Nam kazano się uczyć, bo oto nowy świat nastaje i z nim nowy świt. Człowiek już nie będzie żył – mówili, człowiek będzie odtąd funkcjonował. Nie popracuje, żeby mieć za co sobie fajno pożyć, on będzie odtąd żył dla pracy, będzie maksymalizował zyski i redukował koszty. Życia. Swojego. Na rzecz kogoś innego. Na przykład szefa. Czas płynął, a szef ze starego volvika –żółwika przesiadał się już do nowszej beemwiczki, potem do całkiem nowego mercedesa.
A myśmy się uczyli do nowego świata. Siedzieliśmy wpisując niepojęte komendy w Atari z grafitowymi ekranami i mrugającym kursorem.
– Szanowne panie mogą udawać, żeby dostać trójkę. To i tak nie jest zajęcie dla was – pocieszał nauczyciel informatyki, koncentrując się na szanownych panach, których w dziedzinie wpisywania komend miała czekać kiedyś pełna sukcesów przyszłość.
Nie czekała, nikt spośród mojego rocznika nie został ani front, ani end, ani left, ani right, ani high, ani down developerem. Wielu się zapiło, kilku powiesiło. Nieliczni zdążyli załapać się na przełomowy czas i ze sprzedawców skarbów na rogach ulic awansowali na właścicieli beemwiczek i konsumentów polędwiczek z grilla na własnych działeczkach. Inni maksymalizują zyski swoich szefów, ale fakt, że domy mają po dwa, samochody też po dwa. A nie raz i po dwie kobiety, codzienną i odświętną.
Co zaś tyczy szanownych pań, to bywało różnie, mąż-dzieci, praca w biurze. Mam wrażenie, że tylko ja odwracam się nad ranem na lewy bok, licząc, że zwrócenie się twarzą w kierunku niewidocznego wschodu słońca uczyni przyszłość nieco przynajmniej jaśniejszą.