Notatnik rewolucjonisty

Autor: Wincenty Baliński
Słowa
14 cze 2020
Brak komentarzy

Była sobota, wieczór nikły w oczekiwaniach jak plaster sera z supermarketu. Sobota jak to sobota, najpierw działanie zwyczajowe, jakieś telefony niespieszne, sprawy uległe w temacie, przegadane i rozjaśniane słowami, przegryzane chlebem i kiełbasą, potem książka, wodzenie wzrokiem za łańcuchem myśli, i tak wieczór zaciągnął się mrokiem niespodziewanie, czas się zatrzymał i napęczniał bezruchem. Leżałem na zielonej kanapie. Jakiś zmęczony, przygnieciony treścią niedoskonałego świata. Cóż, myślę sobie, zobaczymy.

Pod łóżkiem znalazłem starą różę. Dawno już opuścił ją duch życia i skurczona przypominała mi zwiędły neuron, jakby garść informacji, które nikogo nie obchodzą. W domu panowała cisza, jakaś rozpuszczona    w wyrazie i mdła. Bolały mnie wszystkie kości, a w mojej głowie dominował mały, świszczący strumień aktywności. Coś tliło się gestem rozpaczy. Paznokcie miałem brudne i postrzępione. Leżałem owinięty kołdrą, lecz byłem też ubrany. Gniew oblicza zastygł kamiennym szyfrem i nie mówił już nic. Podrapałem się po pięcie. Była miękka.
Wstałem i szybko wyszedłem w mroźne spojrzenie dnia. Kupiłem gazetę i niespiesznie wróciłem do domu. Ugotowałem sobie mleko. Dymiąca tajemnica wspinała się po linie, aż po sufit i tam wspólnie zlewały się w jedność bieli.

***

Człowiek sądzi, że posiadając emblemat wykształcenia, może orzekać o królestwie, do którego nawet nie zna drogi.

***

Rano obudził mnie telefon.
– Dzień dobry – usłyszałem energiczny głos. W głowie miałem resztki snu, w którym broczyłem w rzece ogromnych, lśniących ryb.
– Słucham, w czym problem – odparłem niechętnie, ponieważ nie miałem ochoty na głupie pogawędki.
– W zasadzie to nic takiego – głos stracił swoją niedawną dynamikę – Tak tylko dzwonię, zapytać czy wszystko w porządku.
– Wszystko w porządku.
– W takim razie nie przeszkadzam. A może mógłbym w czymś pomóc – zapytał.
– Ale w czym?
– No nie wiem. Niczego nie potrzebujecie? Jakieś dokumenty, albo coś takiego?
 Gdzieś w głębi drucianego świata telekomunikacji, usłyszałem szelest elektronów.
– Makaron. Dużo makaronu – powiedziałem.
Trzaski na łączach się uspokoiły.
– Tak jest, czy coś jeszcze pan sobie życzy?
– Nie, to wszystko. I proszę mi nie przeszkadzać. Dziś jestem bardzo zajęty.

***

Ziemia głęboko w swoich trzewiach przechowuje wiekową historię ludzkiej drogi. Jest milczącą skorupą      z zastygłym profilem przeszłości, twardą powierzchnią, na której wyrzeźbiono słowa o naszych czynach, jest trwałym zapisem prawdy. Kto potrafi odczytać ten szyfr z ludzkich kości, z prochów porośniętych chwastami.

***

Wstałem rano i wypiłem kawę Inkę. Kończyłem właśnie ostatni łyk, kiedy nagle ujrzałem wewnątrz kubka postać Giordano Bruno. Ukazał się na powierzchni kremowej porcelany. Wyglądał zupełnie normalnie, świeża koszula zgrabnie przewiązana w pasie, spojrzenie marudne, lecz niepozbawione blasku.

– W czym rzecz, Giordanie Brunie – zagaiłem, gdy gorący napój rozlewał się właśnie w moim wnętrzu.

– Wincencie, sprawa jest prosta i ogranicza się do wiadomości, którą proszę przekazać.

– Mów śmiało, chłopcze – powiedziałem, nachylając się nad kubkiem. Mój głoś zabrzmiał mocno

– Przekaż im, że ziemia kręci się dookoła słońca, a słońce dookoła ciebie.

– W porządku – odparłem, ponieważ nie było to dla mnie żadnym problemem – a powiedz mi jeszcze czy stos, na którym spłonąłeś, palił się bez problemów, bo wiem, że zimę wtedy mieliście niczego sobie.

Ale Giordana już nie było. Za to dwie stare mewy przysiadły na parapecie za oknem, a ja poszedłem do sklepu po makaron. Kiedy wróciłem, po mewach nie ma śladu. Jedynie szyba w oknie sprawiała wrażenie, jakby straciła kogoś bliskiego.

***

Sen z 4 sierpnia.

Byłem w pociągu. Niewinny śnieg nakrył szarą ziemię. Pociąg był pusty, a przy tym niepotrzebnie długi. Leżałem przygnieciony niemocą bezsennej nocy a wyblakły sufit obniżył się niebezpiecznie. Byłem uwięziony w tej poruszającej się machinie czasoprzestrzennej. Nagie szkielety drzew za oknem, wyznaczały moim myślom punkty zaczepienia, a te krążyły nad nimi jak wygłodniałe sępy. Postanowiłem nadać im swobodny dostęp do zasobów mojej duszy, tak aby nakarmiły się wnętrznościami mojego życia, które nie było już wędrówką po krawędzi, tylko szaleńczym opadaniem w dół. Najgorsze było w tym wszystkim to,   że się nie bałem. I to mnie niepokoiło najbardziej. Przypomniałem sobie swoje uwikłane pracą dzieciństwo      i towarzystwo gwiazd. Potem lata upaprane głupotą i zniewolenie szaleństwem. No i to teraz, ta przepaść, ten pociąg za długi, te głupie sępy. Przewróciłem się na drugi bok. Tęskniłem za kawą, ale gdzie tu kawa. Albo chociaż za herbatą złocistą jak najczystszy potok. Zdechnę w tym bagnie. Tak właśnie pomyślałem.    W dupie z taki gadaniem, zabieram się stąd. I zwyczajnie sobie poszedłem do innego świata.

***

Bunt mój mieszka we mnie a ja przyjąłem go w swojej samotności. Był wieczór, słowa oczekiwały nadal we mnie, gotowe uderzyć, zmęczone obecnością, we wrzeniu, w rewolucji, w oddechu, cierpliwe i rozjuszone niczym psy obronne, oddycham spokojnie i mam w sobie moc uderzenia tysiąca, mam siłę mogącego poruszyć oceany, drzemie we mnie wzburzenie na ten świat, w którym przyszło mi się zatrzymać, krzyczy we mnie spętana energia zniszczenia, która czeka tylko na jeden sygnał i wtedy duch, mieszkaniec wiecznego miasta nadejdzie i wybuchniemy wspólnie, on prawodawca i właściciel potęgi stworzenia, ja, jego wierny wojownik i sługa.

***

W środku nocy zadzwonił telefon.

– Kwatera Główna – powiedziałem w żartach i jednocześnie ziewnąłem.

– Synu, tu tata, poznajesz mnie? – usłyszałem niepewnie brzmiący głos.

– Tak tato, to ty, mój tata – odrzekłem.

Bezlistna, naga gałąź tańcząca za oknem, odbiła się rentgenem w ciemnościach. Wiał zimny wiatr od morza.

– Słuchaj synu, zapomnij o tym jaki byłem kiedyś i przebacz mi, dobrze?

– Dobrze tato, ale co mam tobie przebaczyć?

– Nie wiem, ale oglądałem właśnie taki film i w tym filmie, syn przebaczył ojcu, i wtedy ten ojciec umarł.

– Umierasz tato?

– Nie wiem, możliwe.

– Rozumiem. Muszę jeszcze oddać tobie kasę.

– Tak. Kiedy mógłbyś oddać?

– Po wypłacie.

– To dobrze. Ubieraj się ciepło.

– Tak tato, będę się ubierał ciepło.

– Na razie synu.

Odłożył słuchawkę. Położyłem się do łóżka, przykryłem kołdrą i od razu zasnąłem. We śnie poszedłem na łąkę, obserwować pracujące mrówki.

***

Mój świat jest mały. Kończy się tam, gdzie dorzucę kamieniem.

***

Za oknem gołębie przechadzają się w dostojnej wolności, taplają się w kałużach, lądują i wznoszą się ponownie, przeskakują z miejsca na miejsce, trzepoczą skrzydłami, zaczepiają się i ciągle gadają o swoich gołębich i przez to ważnych im sprawach. Patrzą ze zdziwieniem na człowieka, który trwa w ciszy od godziny i który chce już przebić przestrzeń i rozmyć się w jej nieskończonym istnieniu.

***

Postanowiłem zrobić pranie. Szukając proszku do prania znalazłem na półce w toalecie kawałek kartki, zapisanej niewyraźnym pismem o takiej treści:

„Piwnica, w której zamieszkałem, ma czterdzieści cztery metry. Nie jest wysoka. Kiedy stoję, mogę dłonią dotknąć sufitu. Jest zimny a jego kolor kojarzy mi się z jasną powłoką nieba. Kiedy nie mogę zasnąć i leżę na kanapie, co zdarza mi się niemalże codziennie, wpatruję się w jego kwadratową biel, która przypomina samotne pole szachownicy. Czuje się wtedy jak pionek gotowy do użycia, który tylko czeka, aż jakaś siła przemieści go jednym mądrym ruchem w najwłaściwsze miejsce. Czasami wydaje mi się, że mój sufit dźwiga ciężar całego świata. „

Dalej niewyraźnie, nie potrafię rozczytać, potem idzie mi już lepiej, czytam na głos:

„Zewsząd napływają ludzie, różnorodni, w kalejdoskopie kolorów, kształtów, wzorów i ubrań, wektory ich wędrówek przecinają się niczym pradawne szlaki handlowe, ta mozaika twarzy żyje swoim tymczasowym rytmem, oddala się i przybliża, zderzenia międzyludzkie wymuszają interakcje i przeciwdziałania, te z kolei następne i kolejne, jak szyfr, jak wzorzysty dywan globalnego życia, każdy z tych ludzi niesie w swoim umyśle zestaw twierdzeń, wątpliwości, pytań i odpowiedzi, ścierają się poglądy, antagonizują, ogniskują spojrzenia, któż z nich jest najbliższy prawdzie, czy w ogóle prawda jest dla nich zbiorem przyczyn, dla których przenikają swoje wnętrze i czy w ogóle to czynią, a może według nich prawda ma miejsce wtedy, gdy zaczynają mówić o sobie, cokolwiek nie uczynią, czegokolwiek nie powiedzą, to i tak jest to bez znaczenia, czy w sensie bytowym wpływa to na ich położenie, na te bezwładne i nieoprotestowane drganie w świecie, albo czy ujmuje im co nieco z ich twarzy, sytych i zadbanych, czystych w oddechu i skupionych na zaspokajaniu pierwotnych potrzeb, albo jednak nie, więc może funkcjonują w mikroświatach pokoju       i miłości, tylko w niechęci i w ociąganiu, nie kwapią się, aby podzielić się tym z innymi. Są wszędzie. Ta ożywiona duchem materia kotłuje się i spina, wręcz krzyczy w niemym ścisku, gęstnieje i rozprasza się,  w niepowstrzymanym wirze, jak magma, jak wulkaniczna lawa istnień, toaleta, odprawa, kawa  i papierosowy dym, telefony, zegarki, rozedrgane części ciała, słowa i dźwięki, gesty i pocałunki, łzy, gniew  i pośpiech, ta kondensacja emocji jest niczym inscenizacja, jak spektakl i widowisko, ale nagle pustka, rozchodzą się, znikają, przenoszą swoje światy na inne kontynenty, do odległych miast, do swoich biurek     i łóżek, wchłaniani przez ociężałe grzbiety samolotów, znikają, by zaraz potem pojawić się ponownie,  w innym punkcie, witani i przeklinani.”

***

Jak umrę, to pochowajcie mnie na przejściu dla pieszych.

***

W nocy przypomniało mi się, że miałem rozważyć powrót do domu. Usiadłem na łóżku. Panująca ciemność spijała resztki światła. Poszedłem do kuchni, gdzie pomiędzy stertą brudnych naczyń znalazłem kubek. Bardzo chciało mi się pić. Odkręciłem kran, jednak z jego wąskiego gardła usłyszałem tylko mało wyraźny syk. Nie było wody. Trudno. Wróciłem na łóżko. Położyłem się i resztę nocy spędziłem na nasłuchiwaniu.

Słuchałem ludzkich snów, a ich treść ostatecznie zdecydowała, że postanowiłem zostać.

***

Znowu dzwonił tata.

– Cześć synu – przywitał się, gdy podniosłem słuchawkę. Na parapecie za oknem usiadła mewa i jednocześnie pomyślałem sobie, że to miłe, gdy ktoś nazywa cię synem.

– Cześć tato.

– Dziś jest piątek i może przyjechałbyś jutro i położył kafelki w kuchni, taki pasek nad kuchenką, bo te, co ja położyłem zaczęły odpadać. Mama się ucieszy.

– Ale dziś jest niedziela tato.

– Poważnie?

– Tak tato, poza tym ja nie potrafię kłaść kafelek.

– Trudno. Będę kończył synu, jadę grać na organach do kościoła. Dziś jest niedziela.

– Dobrze.

– Módl się synu.

– Będę się modlił tato – zauważyłem, że mewa szarpnęła skrzydłami i odleciała.

– I pamiętaj, że wisisz mi kasę, trzysta złotych.

– Tak, pamiętam, oddam po wypłacie.

– W porządku, na razie synu, muszę lecieć – powiedział i się rozłączył.

***

Sen z 23 sierpnia:

Znowu jestem w pociągu, który przeciska się przez atramentową barwę nocy. Tłum gęsty w ciżbie i chaotyczny jak pierwszy dzień po powstaniu świata, przewalił się przez wąskie gardło korytarza. Potem kierunek uległ przemianie i znowu stopy ciężkie i obkute zagłuszyły jednostajny rytm pociągu. Wyszedłem z przedziału wiedziony instynktem stadnym, plemiennym i po prostu zwyczajnie się zainteresowałem, jak to ja. W powietrzu dało się wyczuć wzrastające napięcie. Nawet szron na szybach zdawał się kreślić niepokojące emocje pasażerów. Wynurzyłem się odważnie całym ciałem i ostrożnie udałem się w stronę Warsu. Tam spokój, jakby przedsmak sielanki, więc pytam pana za ladą, grzecznie i jak w powieści: panie, a co tu ci ludzie tak tratują korytarze i co to mianowicie znaczy, a on, że spokojnie, nic to takiego, że kible wszystkie pozamarzały i nie ma jak tych, wie pan, potrzeb realizować, i tu zatrzymał się myślą głęboką jak rana w ziemi po pługu, pociąg zwolnił, on milczał, jak wpatrzony w niego jak w monstrancję i myślę, to się narobiło. Wróciłem powłóczystym krokiem w przestrzeń przedziału.

***

O wiele łatwiej jest lekceważyć prawdę, gdy jest się wewnętrznie zanieczyszczonym. Dlatego my wszyscy      z taką trudnością zabieramy się do duchowych porządków.

***

Odebrałem telefon.

– Kwatera Główna – powiedziałem i nieco obniżyłem głos – To ja przy telefonie.

– Cześć synu – pojawił się głos ojca – Wszystko w porządku?

– Dzień dobry. Tu Wincent – powtórzyłem.

– Tak synu, dobrze, przyszło do ciebie pismo z urzędu skarbowego, przeczytać?

– Tak. Czytaj tato.

– W związku z nieprawidłowościami w zeznaniu skarbowym wzywa się obywatela do obowiązkowego stawiennictwa w urzędzie w pokoju 212. Może synu pojedziesz?

– Dobrze pojadę.

– To dobrze. Ludzie umierają synu.

– Tak tato. Wiem.

– To dobrze. Zbieram na nowe organy. Elektroniczne.

– To dobrze tato. Ile ci brakuje?

– Jeszcze dwa pogrzeby i uzbieram całość.

– To w porządku.

– Tak. Odwiedzaj matkę częściej.

– Będę odwiedzał częściej.

– No dobra. To na razie synu – usłyszałem chrząknięcie – Idę spać. Chyba mam zdarte gardło od śpiewania.

– Dobranoc – powiedziałem i usłyszałem długi, wibrujący ton w słuchawce.

***

Chmury, ciężkie i nabrzmiałe macierzyństwem dla przyszłego urodzaju ziemi. Suną powolnym ruchem, wzdłuż sklepienia, wysoko ponad głowami. Zawieszone na niewidzialnej konstrukcji przestrzeni, trwają     w wyczekiwaniu na ten właściwy sygnał, aby chwilę później zrzucić z siebie nagromadzony skarb. Woda oczyszcza ducha tego świata i przywraca mu dawne oblicze.

Wszyscy czekamy na powtórny chrzest, aby rozpocząć wszystko na nowo. ***

Leżałem na trawie. Blady świt lizał moje czoło. Nie miałem już imienia ani tożsamości, ale za to rozumiałem, że muszę zacząć od nowa. W pobliskim sklepie kupiłem marynarkę, biało czarne trampki  i granatowy podkoszulek. Poszedłem do piwnicy po makietę czasu, odkurzyłem horyzont, ze starej skrzyni wyjąłem wiertarkę, w głowicy zamontowałem stalowe wiertło, było zimne i w dotyku przypominało lodowate stopy mojego dziadka zaraz po jego śmierci, potem oparłem się o ścianę i zdecydowanym aktem wywierciłem porządną dziurę w ścianie. Przez dymiący otwór zobaczyłem, że po drugiej stronie rozciąga się nieprzenikniona przestrzeń. Ponieważ nie dostrzegłem żadnego drogowskazu i ponieważ nie było śladu obecności kogokolwiek przede mną w tym zagadkowym miejscu, więc nie namyślając się długo udałem się przed siebie. I tak idąc, starałem się wypatrzeć linię ziemi, czy też pognieciony wykres jakiegoś górskiego łańcucha. Na początku wrażenie było imponujące. Cisza wciskała mnie w jeszcze większy spokój, wszędobylski bezruch przenikał mój oddech, a ja, swój prawodawca, właściciel dóbr, których dopiero co siępozbyłem, czułem się wolny od ciasnego gorsetu dotychczasowego życia, i tak idąc po nowej ziemi, nie czułem zmęczenia, nie brakowało mi wody, nie odczuwałem głodu, było mi prozaicznie wygodnie. Nie wiem, ile dokładnie minęło czasu od chwili, kiedy rozpocząłem wędrówkę. Poza mną nadal rozlewał się nieskończony żywioł nicości. Nie napotkałem żadnych form życia, nie dostrzegłem zarysów domu, linii wysokiego napięcia, czy dymiących kominów, nie nadepnąłem nawet na małą mrówkę i nie strąciłem owada z gałęzi, bo dookoła nie było w ogóle roślinności. Hm, pomyślałem w głębi siebie. Niezbyt miła i przyjazna ta okolica, a w zasadzie pustynia. Co to za przedziwnie niedobra kraina. Poczułem się zaniepokojony i dogłębnie samotny. W tym samym momencie postanowiłem wrócić. Z powrotem znalazłem się na dnie dziury i stałem po kolana w wodzie. Wyczołgałem się na czworakach z błotnistej lawy i stanąłem przy jej krawędzi. Świat dookoła był taki sam jak w chwili, w której go opuściłem. Jedyną zmianą był stalowy szkielet żółtej koparki, która stała za moimi plecami i pstrykała dymem z silnika. Pojawiło się też trzech ludzi, ubranych w zielone kombinezony. Jeden z nich rzucił nagle w moją stronę niskim basem.

– E, panie, wypierdalaj pan stąd. To budowa, a nie jakiś ogród do rozmyślań.

***

Sztuka, która nie zawiera w sobie elementu wiecznego, jest zwykłą przeciętnością.

***

Nie ma mowy o naprawie. Jedyne co nam pozostało, to budowa wszystkiego od początku.

***

Srebrzysta tafla księżyca połyskiwała niespokojnie, poszarpany materac chmur wisiał złowrogo nad naszym miastem. Wyszedłem w noc gęstą i udałem się na pobliskie wzgórze. Zabrałem ze sobą łopatę i małą butelkę wody. Zacząłem kopać po północy, gdy skończyłem dochodziła druga. Wbiłem łopatę w miękką ziemię          i czekałem. Od czasu do czasu popijałem wodę. Było już nieźle po trzeciej, kiedy zdecydowałem się wracać. Nic się nie wydarzyło. Niepocieszony schodziłem ciężkim krokiem po kamiennej ścieżce i policzyłem drobne w kieszeni. Miałem dokładnie 3,80. Zajrzałem na stację benzynową i kupiłem sobie hot doga. To zdecydowanie poprawiło mi humor. W domu wymyłem zęby i wsunąłem się pod zimną powierzchnię pierzyny. Zasnąłem i już po chwili tańczyłem wokół ogniska.

Dziury nie zakopałem.

***

Zjem jedno słowo a zaraz wypluję ich tysiące.

***

Kiedy człowiek otacza się ludźmi wybitnymi, jeśli przebywa w ich otoczeniu, to w niezwykłym procesie zaczyna współegzystować, współuczestniczyć w ich darach. Tak jakby korzystał z ich doskonałości i spożywał wraz z nimi, w sposób naturalny przyjmował ich osobliwą naturę, ich cechy charakteru powoli pełzną w jego stronę i zadomawiają się w jego duszy. Staje się metafizyczną częścią owej wspólnoty, która przyjmując go do siebie, w akceptacji i milczeniu, w geście zaproszenia, czyni go jednością, czyni go lepszym i trwając w takim uścisku braterstwa wspomaga go w wędrówce na wyżej położone tereny ducha. Bywa i też, że człowiek o szerokim potencjale, wolą, bądź nieopatrznie, trafia w środowiska upadłe, nieco zniszczone przez samych siebie, umęczone błędami i zepsuciem. Taka wspólnota destrukcji, uwikłana we własną niemoc, wyłapuje beznamiętnie swoją ofiarę i czyni ją podobną na swój obraz, powoli, systematycznie i pod pozorem przyjacielskich odruchów, zapuszczając korzenie w jej sercu, które eksploatowane nadmiernie, znieczulone fałszywym uśmiechem, zapada się w otchłań niebytu i wtedy już tak razem, wspólnie umordowani słabością, czekają na swoją śmierć.

W chaosie nie ma zasad. Geniuszem jest ten, kto dostrzeże w nieokiełznanym ruchu energii, początek drogi.

***

– Mamy twoją matkę – usłyszałem, gdy odebrałem telefon.

Usiłowałem sobie przypomnieć, jak wygląda moja matka, ale zupełnie mi to nie wychodziło.

– Matkę? – odpowiedziałem zdziwiony.

– Tak, matkę, ty popierdolony uzurpatorze, zapłacisz mi za swoje pojebane gadki – ciągnął wrzaskliwym tonem – i oddasz mi całą kasę, odsetki i odsetki od odsetek, a jeśli będziesz kombinował, ty i ten stuknięty Wincent, to nie tylko załatwię twoją matkę, ale też i twojego ojca. Nie zadziera się z nami, rozumiesz, ty debilowaty kretynie, myślałeś że uda się wam tak po prostu nas wydymać, haha – śmiał się tak szczerze        i naturalnie, że przez chwilę sam chciałem się roześmiać.

Nieźle się porobiło, pomyślałem, ktoś myśli, że matka Wincenta, to moja matka, i że jego ojciec jest moim ojcem.

– Dobra – odpowiedziałem – później pogadamy, bo muszę wziąć prysznic, zanim zbiorę myśli.

– Macie dwa dni na zwrot kasy, albo będzie syf że nie masz pojęcia, ty durny frajerze.
 Ponieważ nie miałem już nic do powiedzenia, zwyczajnie odłożyłem słuchawkę i poszedłem do łazienki.

***

Pewien człowiek o imieniu, człowiek mający swoje miejsce i swój czas, człowiek, który dla nas nie ma imienia, ten człowiek właśnie dotarł do początku życia, przechodząc przez jego kres.

Nie było mnie, bo poszedłem przejść się po świecie.

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *