O wytrwałości
Wytrwałość jest najbardziej niepozorną i często istotnie nudną cnotą. Gdy mówimy o odwadze natychmiast zapalają się reflektory, a za kulisami grzmią surmy. Natomiast gdy mówimy o wytrwałości, niekiedy z nutą protekcjonalizmu, gasną wszystkie światła. Okazuje się jednak, że niemal we wszystkich dziedzinach życia, od najbardziej prozaicznych po najwyższe wzloty ducha, wytrwałość okazuje się po prostu niezbędna. Zresztą nie bardzo wiadomo, gdzie kończy się przyziemna proza, a zaczyna wzniosła sprawa ducha, jak to wyraźnie widać choćby u muzyków.
Przed laty, młody rosyjski laureat skrzypcowego Konkursu imienia Henryka Wieniawskiego na komplement swojego wielbiciela, że ma ręce ze złota odpowiedział tak: Ale kiedyś były jak z żelaza. I musiałem ćwiczyć szesnaście godzin dziennie, aby stały się jakby ze złota.
Jeszcze dawniej, Ignacy Paderewski, uważany przez niektórych za czarodzieja fortepianu, a przez większość po prostu za najlepszego pianistę na świecie, przez rok ćwiczył tak intensywnie, że musiał bandażować swoje palce, by nie poplamić krwią klawiszy instrumentu. Po latach, gdy publiczność witała go wstając z miejsc, co dzięki niemu stało się normą względem wszystkich pianistów, a prezydent USA zaliczał go do wąskiego kręgu swoich przyjaciół, pewien dziennikarz spytał go, czemu zawdzięcza tak wielkie powodzenie. Paderewski bez wahania odpowiedział: W jednym procencie – talentowi, w dziewięciu procentach – szczęściu, a w dziewięćdziesięciu – pracy.
Czy ci muzycy posiadali wyjątkowy talent? Oczywiście. Predyspozycje fizyczne? Rzecz jasna. Szczęśliwy zbieg okoliczności też im sprzyjał. Ale bez zaciekłej wytrwałości, niekończącemu się pasmu męczących, nudnych godzin poświęconych na wykonywaniu tych samych czynności, nie osiągnęliby magii. Bo magia pojawia się tylko tam, gdzie technika przestaje być dla wykonawcy absorbującym problemem. Wtedy staje się rzecz paradoksalna: ta nudna wytrwałość już nie da się odstawić do kąta i czarodziej staje się jej sługą. Po dwudziestu latach przerwy można wsiąść na rower i pojechać, ale po dwudziestu latach przerwy wirtuoz już nie jest wirtuozem.
Pozbawiony wytrwałości lekarz byłby taką sama pomyłką jak rezygnujący z ćwiczeń uczeń szkoły muzycznej. Czy słyszelibyśmy o genialnie wszechstronnym Leonardo da Vinci, gdyby wytrwale nie pokonywał swoich trudności z koncentracją? A kim byłby Einstein bez wytrwałego drążenia problemu? Przecież sam o sobie mówił, że nie posiada żadnego szczególnego talentu, tylko niesamowitą ciekawość wszystkiego.
Nie ma dziedziny ludzkiego życia, gdzie wytrwałość nie okazałaby się przydatna.
Był taki angielski pilot, Douglas Bader, który może być uosobieniem wytrwałości. Przed wojną, w katastrofie lotniczej, stracił obydwie nogi: jedną poniżej kolana, a drugą – powyżej. Czekała go inwalidzka emerytura. Ale on uparł się, że wróci do latania. Nauczył się nie tylko chodzić na protezach, chociaż przy tym setki razy walnął się w nos, lecz również tańczyć i to tak dobrze, że niewtajemniczeni nie mogli uwierzyć w jego kalectwo. Później zakochał się z wzajemnością w pięknej kelnerce i wziął z nią ślub. Zupełnie już niewiadomo w jaki sposób swoją wytrwałością pokonał coś, co było jak skała, czyli regulamin Królewskich Sił Powietrznych oraz urzędniczy aparat. Dla wielu to był cud, że Bader wrócił do bojowego latania i stał się jednym z bohaterów Bitwy o Anglię. W czerwcu 1945 roku prowadził defiladowy przelot trzystu samolotów nad Londynem.
Wszystkie procesy leczenia byłyby niemożliwe bez wytrwałości. Pod koniec lutego z uwagą wysłuchałem wypowiedzi dyrektora Instytutu Pasteura, który mówił o walce z Covid-19. Stwierdził, że jego laboratorium już dokładnie rozpracowało gnębiącego świat wirusa, co jest ich absolutnym rekordem, ale do opracowania skutecznej szczepionki, którą można bezpiecznie użyć na masową skalę trzeba około półtora roku, gdyż nikt nigdy nie stworzył skutecznej szczepionki bez wytrwale powtarzanych, czasochłonnych testów.
Wytrwałość zmienia losy człowieka i całego narodu. Klasycznym przykładem mogą tu być niektóre kraje Dalekiego Wschodu, zwłaszcza zaś Japonii. Ten kraj przez długie wieki uprawiał politykę ścisłego izolacjonizmu, odwracając się plecami do cywilizacji europejskiej, uznanej przez Japończyków za barbarzyńską. Ale gdy coraz więcej kominów zaczęło dymić na morzu, Japończycy zrozumieli, że skończył się czas izolacji i żadne morza, ani miecze samurajów, nie wybronią ich bambusowych domów, wysmakowanych ogrodów z miniaturowymi drzewinami, skomplikowanych ceremoniałów parzenia herbaty i nieskończenie finezyjnych malowideł na jedwabiu.
Zaczęło się żmudne doganianie technicznej cywilizacji Zachodu. Technologii uczono się od zera, jakby analfabeta uczył się obcej mowy i pisania. Należało mieć niewyczerpane zasoby cierpliwej wytrwałości, by nie załamać się. Zmieniano nie tylko typ własnej cywilizacji, ale również duszę narodu, by ją mimo wszystko zachować. Giuseppe Tomasi di Lampedusa, włoski pisarz oraz książę Palmy i Lampedusy, napisał w swoim najsłynniejszym utworze, że jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak jak jest, to wszystko musi się zmienić. I od tego czasu w tej sprawie nigdzie nic się nie zmieniło.
Wspomniany już przeze mnie Paderewski powiedział kiedyś, że do osiągnięcia sukcesu potrzebne są, w różnych proporcjach, trzy rzeczy: talent, szczęście i praca. Wydaje mi się jednak, że wystarczą dwie z nich. Bo jeśli ktoś ma wielki talent i ogromne szczęście, to nie musi już pracować. Natomiast gdy ktoś jest tytanem pracy i jest obdarzony wielkim talentem, to obejdzie się bez szczęścia. A jeśli ktoś jest niezmordowanym pracusiem i szczęście przyjaźnie uśmiecha się do niego, to talent jest dla niego zbędny. Jednak fortuna kołem się toczy i nie jest rozsądnie liczyć tylko na szczęście. Zatem pozostają nam dwie rzeczy: talent i praca. Ale tylko wytrwała praca pomnaża talent.