Obserwatorium

Autor: Monika Karpowicz
Słowa
15 mar 2019
Brak komentarzy

Wycieczka do DMZ, czyli strefy zdemilitaryzowanej między Polską Północno-Zachodnią i Południowo-Wschodnią trafia do obserwatorium punktualnie o ósmej rano. Turyści w milczeniu ustawiają się w szereg i karnie wędrują szklanym tunelem, prowadzeni przez oficera straży granicznej. Na każdego ciekawskiego przypada po jednej lunecie dalekiego zasięgu. Starsze pary i jeden samotny dziadek na gwizdek oficera chwytają za rączki pozwalające sterować lunetami. Kierują wizjery na Polskę Północno-Zachodnią. Trzeba zachować ciszę, więc wrażeniami, choć są silne, nikt nie dzieli się na głos. 

Siwy pan w elanowym garniturze: – Czy tam u nich nikt nie pracuje? Nie widzę teczek, nikt nie biegnie do tramwaju. Tramwajów w ogóle nie widać. Zaraz, jakaś istota. Co to za płeć? Siatkę z materiału niesie, coś zielonego z niej wystaje. 

Żona siwego pana: – Podobno nie jedzą żadnego pieczywa, bo zawiera gluten. Nie wolno im się nad nim znęcać. A mielenie, pieczenie, potem żucie w ustach… To dla nich zbyt brutalne. 

Grubsza pani w okularach: – No, nie mają tam za czysto na ulicy. Pisali w „Paziu Nietkniętej”, że sprowadzają sobie ludzi spoza PP-Z i PP-W, żeby sprzątali. Sami śpią tyle, ile organizm potrzebuje. Potem biorą do łóżek komputery łonowe i coś tam stukają, piszą.  Niby że pracują. 

Sędziwy dziadek o lasce (przez załzawione oczy prawie nic nie widzi): 

– Wnusiu, Ilonko. Błagam, wróć! Nie będziesz musiała nosić tych szmat na sobie. Złożę podanie, żeby ci pozwolili nakładać spódniczkę do pół łydki. Muszą mnie posłuchać, w końcu jestem weteranem walki o podział Polski.

***

Tunel z widokiem na Polskę Południowo-Wschodnią też jest otwierany o ósmej, ale frekwencja nie powala. Osoba płci żeńskiej, serwująca sojowe latte, ziewa rozdzierająco, korzystając, że nikt nie widzi.  Domyka szczękę akurat w chwili, gdy przed jej stanowiskiem staje osoba płci nieokreślonej. 

– Przepraszam, a te uchwyty od lunet są wegańskie? 

– Tak, tworzywo sztuczne z resajklingu – wyjaśnia baristka, dosyć przyzwyczajona, bo podobne pytania padają tutaj często („Gdzie trafiają lunety, kiedy się zużyją?” „Czy szkło z lunet jest odzyskiwane?” i tym podobne).

Uspokojona osoba zajmuje miejsce na stołku obitym skórą, produkowaną z grzybka kombucha. Chwyta za wegańskie rączki lunety, kieruje ją na Polskę Południowo-Wschodnią i przybliża twarz. 

– O, bogini. Nie wiem, za co nasza straż graniczna bierze pieniądze. Przecież nic nie widać! To przez te ich śmierdzące i dymiące samochody. Dobrze, że na granicy jest system filtrów. Nie wyobrażam sobie, żeby to do nas dolatywało. Ble!

Oczy osoby przyciąga grupa ludzi tłoczących się na łysawym skwerku. Część z nich klęczy, część stoi. Niektórzy przebiegając obok zatrzymują się tylko na chwilę. Żegnają się i biegną dalej. Osoba podkręca ostrość, szuka w tłumku jakiegoś jądra, sedna. Przy czym oni tak się skupili?

– To jakiś pieniek. Tak, pień ściętego drzewa. Bąbelki, żółte. Grzyby?

Osoba domyśla się wreszcie, co widzi. Czytała w internetowym portalu „Płynna płeć” o świętych kamieniach, rowach, płytkach chodnikowych. Widocznie tym razem bogini ukazała się ludziom w kształcie drzewnej huby. Dawniej podobno bywały też święte drzewa, ale odkąd w Polsce Południowo-Wchodniej wycięto ostatnie, boskość objawia się raczej w polbruku, nachlastanej na grubo farbie olejnej i stopionym od upału asfalcie. 

Osoba szpera lunetą po modlących się wiernych. Jest ciekawa ich strojów. Starsi mężczyźni – garnitury toruńskie, młodsi – domowy samodział, albo wyroby Chrześcijańskiego Zrzeszenia Konopno-Lniarskiego. U kobiet trudno ocenić wiek, każdą – włącznie z głową – spowija po kilka metrów szarego samodziału. Obok skweru przechodzi nagle kobieta w spódnicy i bluzce. Długie rękawy, spódnica do kostek, stopy w kaloszach.

– Ho ho. Management! – myśli osoba. – Może nawet członkini resortu. Nie musi się zawijać od stóp do głów. Ale bez kaloszy nawet ona z domu nie wyjdzie, bo dostałaby kijem. Stóp nie wolno pokazywać, są zbyt sexy. W reportażu w „Płynnej płci” pisali, że ukrywa się je na pamiątkę Depczącej Węża Męskiego Pożądania.

Zaaferowana obserwacją osoba ślizga się na kombuchowym stołku. Łapiąc równowagę opiera się na uchwycie lunety i przesuwa ją tak, że trafia szklanym okiem prosto w tunel obserwacyjny wycieczek z tej drugiej Polski. Widzi staruszka z laską. Drżącą ręką poprawia ostrość. 

– O rany. Dziadek Zenek!

Przez chwilę osoba nasłuchuje, jak dudni jej serce. Nie ma się co oszukiwać, dziadka nie interesuje styl życia po tej stronie granicy. Nie po to był bojownikiem na rzecz podziału. Na pewno je szuka! Jakie to szczęście, że telefony i komunikacja internetowa obu Polsk są zawieszone. Tyle je kosztowało nielegalne przedarcie się przez granicę, zatarcie za sobą wszelkich śladów. A jeśli dziadek ustawił lunetę na ten tunel i je rozpozna? Co robić? Uciekać! Zrywa się ze stołka i fuka na głos:

– Kurczę, siedzę tu już pół godziny z brokułem w siatce. Gdybym się w porę nie zorientowało, jak nic eko-milicja wlepiłaby mi grzywnę za znęcanie się. Moglibyście zorganizować  Przechowalnię Pokarmów Odżywiających Ciało. Muszę lecieć!

Obsługująca tunel osoba płci żeńskiej wzrusza ramionami znad ekspresu do kawy. To nie jej sprawa. Po co przyszło do obserwatorium z zakupami? 

Osoba płci nieokreślonej, dawniej – Ilona, wybiega, wskakuje na rower i pędzi do domu, żeby jak najszybciej schować brokuł w lodówce. A tak naprawdę – zapomnieć o widoku celującego w nią lunetą dziadka Zenka.

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *