Pareidolia

Autor: Monika Karpowicz
Słowa
23 sty 2020
Brak komentarzy

Jest w niektórych z nas spotęgowany mechanizm przetrwania. Może posiadając go wstydzisz się za siebie sam, a może to otoczenie odpowiada uśmieszkiem na twoje reakcje, biorąc je za infantylizm. Pop–psychologiczne portale wprost dramatycznymi nagłówkami ostrzegają przed nim jako chorobą psychiczną. Tak czy siak, jeśli tym co cię trapi, lub przysparza wątpliwej sławy wśród znajomych jest pareidolia, wiedz, że twoje wewnętrzne zwierzę nie wszystkie umarło.

Umiejętność widzenia twarzy tam, gdzie ich w rzeczywistości nie ma, ani jest chorobowe, ani zabawne. Ten mechanizm w czasach, gdy na Ziemi żył więcej niż jeden gatunek ludzi, pozwalał dostrzec sąsiada z wrogiego plemienia, który z twarzą wysmarowaną pastą z torfu kucał schowany za pobliskim drzewem bynajmniej nie po to, aby sobie ulżyć. W świecie neandertali i ich kuzynów umiejętność dostrzeżenia wzoru: oczy–nos–usta wśród listowia lub gęstych źdźbeł trawy gwarantowała szybsze reakcje, a te z kolei większą szansę na przeżycie.

Cóż więc dziwnego, że dziś wielu z nas wciąż zachowuje ten atawizm? I na przykład po wejściu do starego typu łazienki bierze wdech, aby odezwać się do przebywającej tam osoby, to jest do kranu z dwoma kurkami–oczami i kulfoniastym nosem–wylewką nad sceptycznie zaciśniętymi ustami u podstawy? Ależ nic i nie śmiejmy tłumaczyć się z tego nikomu.

Na co pareidolia może się przydać w tych czasach? Bywa przydatna w lesie, choćby takim miejskim. Dzięki niej idąc ostatnio na spacer, poprzedzana przez zamyśloną młodą matkę ze skrzypiącym wózkiem, mogłam obserwować dwie szare jak góralski sweter twarze, oddalone od nas o zaledwie kilka metrów i schowane za wiotkimi gałązkami nagich o tej porze roku krzewów. Twarze te wyrażały niezdecydowanie. Przy każdym obrocie kół wózka rozlegał się skrzyp i wtedy w ich oczach na krótko pojawiała się panika. Po chwili zgrzyt milkł i wówczas ciemne oczy popatrywały ciekawie, a chęć dania susa w głąb lasu wyraźnie spadała. Starając się nie wykonywać gwałtownym ruchów podpatrywałam kątem oka tę huśtawkę ciekawości i płochliwości saren.

Jak inna to była obserwacja od tej z dzieciństwa, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam taką szarą głowę, tylko z czerwoną falbaniastą rozetką nad okiem! Sąsiad sprowadzający dewizowców na polowania w nasze lasy wytłumaczył wtedy, że to dziurka po kuli. Tamte oczy nie wyrażały już niczego. Tamta sierść, choć była wyjątkowo miękka i różniła się od dziczej szczeciny, którą znałam z podłóg sąsiedzkiej posiadłości, choćby nie wiem jak gorliwie była przez nas – dzieci głaskana, nie wskrzesiłaby już przyjemności w martwym ciele.

To taka okazja zobaczyć je z bliska żywe. Chciałam odezwać się do tej młodej matki, półgłosem zachęcić ją, żeby dyskretnie spojrzała w prawo. Wyglądała jednak na zdeterminowaną w szybkim ruchu w przód po zasłanej śliskimi liśćmi ścieżce. Może skrzyp starego wózka upokarzał ją? A może dostała go na śmieciarce i jako mieszkanka luksusowego osiedla cieszyła się, że nie zadaje szyku z kosmiczną kapsułą za kilka tysięcy, tylko doważa zużytym przedmiotem swoje dziecko, oszczędzając planecie kolejnego złomu do zalegania na wysypiskach, lub co gorsza w lasach? Zorientowałam się wtedy, że wiem, czy raczej domyślam się na jej temat mniej niż o podglądających nas istotach. I bałam się też myśli, że nie dostrzeże za gałązkami niczego, co postawi mnie w sytuacji starzejącej się wariatki, zaczepiającej ludzi i angażującej ich w obserwację własnych, jej tylko dostępnych zwidów. Milczałam, szłam dalej, postaci w gąszczu zostały za moimi plecami.

Na co jeszcze przydaje się pareidolia? Jako lekarstwo na samotność. Z tym jednak ostrożnie, uczciwie radzę. Sama, żyjąc po wynajętych mieszkaniach, zwykłam zwalczać firanki starego typu, wieńczące zazwyczaj okna – jeśli nie salonów, to przynajmniej sypialni.

– A pani firaneczek sobie nie powiesi? Przecież zostawiłam w szafie. I do kuchni są dwie… – zbolałym tonem dopytywała się pani Jadwiga, raz w roku odwiedzając mnie w celach kontrolnych („sąsiedzi mówią, że pani jest cichutko”, „a w wybory to na kogo pani głosowała?” itp.).

Jak miałam jej wyjaśnić, że rząd lisów, szereg grubych karczmarzy i kawalkada wróbli to trochę za duże towarzystwo, żeby je trzymać w dwumetrowej sypialni? Że nie gotuję najlepiej i w związku z tym nie chcę się stresować sytuacją, w której z okna będą mi w garnki zapuszczały żurawia wychudłe nauczycielki? Że w salonie, z laptopem na kolanach chcę patrzeć wskroś szyby na horyzont we wsi Marynowo, a nie na podejrzane indywidua, utkane ze sztucznej przędzy? Ona w swoich zapakowanych na półkę w szafie firankach nie widziała tego całego tłumu, dla niej wzory wyobrażały jedynie kwiaty, może nieokreślone esy–floresy. A ja nie chciałam w jej oczach stawać się jeszcze bardziej podejrzaną niż byłam, jako niegłosująca na „wreszcie oni są przy władzy”. Wiadomo, niskie odstępne wymaga pewnych poświęceń.

Wygląda więc na to, że choć niby to nie zamierzam się z pareidolii tłumaczyć, to też i nie rozgłaszam szeroko, że ma mnie w swoim władaniu. Niemniej cieszę się, bo kiedy człowieka dopada nagle ciężar niesionego w pojedynkę istnienia, miło jest czasem zobaczyć w naściennym kontakcie współczującą twarz. Nawet jeśli jej oczy wyrażają bezbrzeżny żal, to okrągłe usta już-już, prawie-prawie zaciskają się w krzepiącym znaku: damy sobie radę.

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *