Porzeczki

Autor: Michał Stryszyk
Słowa
09 cze 2024
3 komentarze

Słońce stało w zenicie jak strażnik, który za punkt honoru postawił sobie nie przepuścić ani grama chłodu. Przestrzeń pod nim syczała od poukrywanych w trawie świerszczy.
Maciej wziął do ręki małe, czerwone grono, ale kiść ześlizgnęła mu się z dłoni. W pierwszym momencie myślał, że to sprawka potu, ale gdy przetarł kciukiem resztę palców, poczuł jedynie szorstką fakturę zrogowaciałego naskórka. Jego dłoń była stara, choć liczyła sobie ledwie pięćdziesiąt pięć lat. Jego dłoń była stara, wespół z drugą, bo choć tworzyły parę, trwały w samotności, z wolna zapominając dotyku obcych dłoni, a nic tak nie określa starości, jak samotność.
Stojąc sam, w żarze letniego dnia, pośród krzaków czerwonej porzeczki, spocony i rozpalony, poczuł strach, objawiający się chłodem przeszywającym ciało. Przyszło mu do głowy, że stracił władztwo nad ręką, że ta stała się obca, i dlatego wypuścił grono, które upadło na ubitą ścieżkę, i rozerwało się, jak naszyjnik z pereł.
„To wylew, to zator w mózgu, to udar” – skakały mu w myślach nazwy schorzeń, które pamiętał z opowieści o swoim ojcu.
Wiadro u jego stóp było niemal pełne, a krzak w całości obrany, lecz to jedno grono, jak na złość, zatrwożyło go, jakby mszcząc się za odebrane życie.
Spojrzał ponad horyzont ciągnących się przed nim krzaków, dojrzawszy tam kolejny, tym razem wyznaczany kłosami pszenicy. Jakiś kilometr za jego plecami stał dom, w którym urodziła go matka, w izbie, która, będąc wtedy kuchnią, przekształciła się na przestrzeni dekad w sypialnię.
Z jedynego w tej sypialni okna widać było połacie pól poprzecinane miedzami. W jednym miejscu, zamiast miedzy, rósł mały zagajnik, z wolna chowając w swoich zielonych trzewiach resztki zabudowań ceglanego młyna.
Postanowił wrócić do domu. Ręką, która wcześniej go zawiodła, sięgnął po wiadro porzeczek i dźwignął je bez trudu, prawą rękę prostując dla równowagi wzdłuż barków, niczym policjant sygnalizujący uliczny ruch.
Szedł w tej pozie ubitą ścieżką w kierunku domu, widząc po skosie ruiny starego młyna, które w każdy poranek witały go niemym pozdrowieniem.
Ilekroć na nie patrzył, przypominał sobie dziecięce zabawy pośród tych ruin, idealnie oddających krzyżackie zamki. Pozdrawiał go wtedy mały chłopiec, który nie rozumiał, dlaczego matka zakazuje mu zabaw i stale krzyczy, by nie łaził po wsi, tylko siedział z nią w domu. Widział
chłopaka, który próbuje czerwonego, taniego wina, chcąc dodać sobie animuszu zarezerwowanego wyłącznie dla dorosłych. Widział też wreszcie leżące pośród nich nagie, jędrne ciało, które dotykał opuszkami palców, od pępka ku szyi, wodząc nimi jak po wypukłej od Braille’a kartce, i słysząc oddech podszyty narastającym podnieceniem.
Ten widok wpędzał go w smutek. Siadał potem na skraju łóżka i zwykle odwracał głowę w stronę sieni, gdzie widok rzędem ustawionych butów pozwalał mu powrócić do rzeczywistości.

Czerwone perełki porzeczek połyskiwały w słońcu, niczym ślepia śledzi ustawionych rzędem na straganie targu rybnego. Wiedział, że zaraz dorzuci to wiadro do skrzyń, załaduje na przyczepkę i po południu, gdy słońce zejdzie z zenitu, zawiezie wszystko na skup.

Kolejowy magazyn pobudowany był przy bocznicy, którą rozebrano przed paru laty; wyglądał jak ucięta, z wolna obumierająca gałąź, tkwiąca obok czynnego wciąż dworca, od którego odchodził jeszcze – niczym kikut od drzewa – fragment toru prowadzącego do tej bocznicy.
Budynek dzierżawił Antoni Wątor, jak zresztą parę innych we wsi, organizując w nich różne biznesy. Antoni z wiekiem nabrał masy, lecz nie na tyle, by urósł mu brzuch zdolny wysadzić drzwi z futryny. Wielu żartem mówiło, że to za sprawką kulinarnych talentów żony, ale po
prawdzie była to sprawka pieniędzy, które nigdy nie zmuszały go do umiaru.
W magazynie stała wielka waga towarowa, na której odważano w skrzyniach owoce – śliwki, agrest, wiśnie, wreszcie czerwone i czarne porzeczki. Czarne zawsze były droższe od czerwonych, ale to czerwone łatwiej się zrywało.
Pod wieczór, kiedy słońce jeszcze nie zaszło, ale już barwiło niebo na pomarańczowo, pod zajezdnię zjeżdżały ciągniki, samochody a nawet rowery z podczepionymi wózkami – wszystkie wyładowane owocami, przeważnie porzeczkami. Przesypywano je potem z wiader, miednic i innych nieprofesjonalnych pojemników do drewnianych, masywnych skrzyń, złorzecząc przy tym na ilość zaplątanych między gronami liści, odważano, podliczano, wreszcie wydawano pieniądze za pokwitowaniem – tak oto lokalni pijaczkowie mieli z czego pić, a dzieciaki mogły poszczycić się papierowymi banknotami, dumnie wyróżniając się pośród bilonu niskiego nominału. Może dla dwóch, trzech gospodarczy dochód ze sprzedaży był na tyle znaczący, by traktować sprzedaż hurtem nie tylko jako okazję do towarzyskich spotkań, ale całkiem poważnego interesu.

Bo było to nade wszystko miejsce, w który częstowali oranżadą z buteleczek 0,33 litra (nie żądając za to tych 20 groszy, jakich była warta), a na kuchennym taborecie stał odbiornik, z którego leciało „Lato z radiem”. To tu słodkawa woń fermentujących owoców, wzmagana nagrzanym stropem, mieszała się z chłodem wieczornego wiatru, a miejscowi gadali o pożarach, nagłych zgonach, zepsutych kombajnach i polityce.

Maciej już z dala posłyszał gwar dobiegający z magazynu i to pomimo głośno pracującego diesla jego trójkołowego ciągnika. Równie głośno jak silnik, pracowało mu serce.
Był odludkiem, więc przybycie na skup owoców sprawiało, że szybko tłoczona krew rozpalała mu twarz, dłonie drżały, a on sam od tego wszystkiego zapominał słów. Lecz to nie tylko tłum sprawiał, że serce waliło mu w piersi.
Gdy tylko zajechał pod podest, z którego łatwiej było dźwigać skrzynie z owocami, zebrani
szybko zlustrowali zbiory.
– Ładnie wam obrodziło – powiedział ktoś z tłumu.
Maciej wzruszył ramionami ze zdziwienia, nie widząc w swoich plonach ani krzty urodzaju,
po czym zanurkował wzrokiem w głąb magazynu, do stojącego przy jego wejściu kiosku, gdzie za
masywnym biurkiem Antoni wypisywał pokwitowania.
Wtedy, jakby na zawołanie, Antoni uniósł głowę i jego błękitne oczy rozbłysły znad cienkich, złotych ramek okularów, trafiając wprost na Macieja.
A serce Macieja właśnie wtedy było najgłośniejsze.
– Ładujemy? – Głos jednego z pomagierów Wątora wyrwał go jak z drzemki, która przynosi sny. Spojrzał z wyrzutem na osiemnastoletniego chłystka o brodzie ponad miarę swojego wieku i kiwnął obojętnie głową.
– Dawaj! – Usłyszał w swoim kierunku i widząc, jak inni nachylają się nad naczepą jego ciągnika, by wyciągnąć z niej skrzynki, zaczął im pomagać.
Wyszło wszystkiego niemal sto pięćdziesiąt kilogramów. Zarośnięty, ledwo co dorosły chłopak zapisał wagę na wyrwanej ze szkolnego zeszytu kartce w kratkę i podał Antoniemu przez lufcik.
Kiedy Maciej wszedł do kiosku, Wątor wypisywał mu pokwitowanie, a ubrana w kwietny fartuch gruba kobieta wyciągała z żelaznej kasety pieniądze; Antoni wyrwał równo pokwitowanie z bloczka i dopiero wtedy spojrzał znów na Macieja.

– Ładnie w tym roku – stwierdził, po czym uciekł spojrzeniem w kierunku odliczanej przez kasjerkę całkiem przyzwoitej sumy. Tkwił w tym spojrzeniu stanowczo zbyt długo.
– No, bardzo udane! – Kobieta zaśmiała się i położyła pieniądze na biurku (nie zwykła dawać ich do ręki, uznając ten gest za zbyt protekcjonalny).
– Nie wiem, czy słyszałeś… – Antoni zaczął niepewnie – Czeka mnie niebawem mała rodzinna impreza – gdy mówił „mała”, zaśmiał się pod nosem, ale był to uśmiech mimochodem, niczym tik wyrażający zgraną frazę; Kasjerka dołączyła do tej wystawy płytkich, przelotnych uśmiechów i tylko Maciej pozostał ze swoją miną zastygłą, jak pośmiertna maska.
– Nie słyszałem – skłamał, dobrze wiedząc, w czym rzecz.
– Trzydzieści lat od ślubu. Jak to się nazywa, pani Aniu? – A kiedy kasjerka odpowiedziała z rozrzewnieniem, że to „perłowa rocznica”, Antoni dopytał – to jak, przyjdziesz?
– To zaproszenie od was obojga?
Antoni znów popatrzył na Macieja z pewnym wysiłkiem i zaprzeczył.
– To trochę tak, jak na weselu – zaczął się tłumaczyć – mam pulę swoich gości.
– A kiedy?
– W niedzielę, o szesnastej. W domu ludowym.
Maciej uciekł od spojrzenia Antoniego, nie chcąc zdradzić, że go zwodzi.
– Może… – Odpowiedział, wiedząc i tak, że żadna siła nie ściągnie go na tę imprezę.
– Przyjdź – usłyszał, zbierając banknoty z blatu.

Siedział w kuchni przed starym, oklejonym startą okleiną stołem i zastanawiał się, po co padło to „przyjdź”, to znaczy – jakie pragnienie stworzyło potrzebę, by go zaprosić? Wątor nigdy nie czynił mu podobnych uprzejmości. Nie zapraszał też przecież całej wsi. Wreszcie Teresa, jego żona, dobrze wiedziała, co zaszło kiedyś między Antonim a Maciejem.
Na samą myśl o niej przypomniał sobie, jak obdarzała go chłodnym spojrzeniem, ilekroć krzyżowały się ich drogi.
Pamiętał też chłodne spojrzenie matki, kiedy stawał w nocy w sieni domu, mimo że wchodził do nich na palcach, ale ona i tak nie spała, czekając powrotu syna. Wolałby wtedy, żeby ganiła jego prowadzenie się, wypominała wypite piwa, wykrzyczała mu prosto w twarz, że jest wierną kopią ojca w jego najgorszym wcieleniu.

Ale ona milczała, mierząc go podkrążonymi oczyma, z zaciśniętymi nerwowo wargami, oddychając szybko małą piersią. Roztaczała wtenczas wokół siebie ciężką aurę, sprawiając, że każdy jego krok był niczym zły uczynek, a każde wypowiedziane słowo odbijało się od tej aury i uderzało w niego; choćby się obrócił, choćby przykucnął, by zzuć buty, ona ciągle patrzyła, patrzyły jej zmęczone oczy, dokładając do tych pretensji wyrzuty za utracony sen.
Później nawet tego milczenia mu brakowało, bo choć zawsze mówiła mało, jej obecność była czymś uspokajającym. Maciej wręcz uzależnił się od niej, panicznie bojąc się jej utraty. W tym lęku potrafił budzić się w nocy i zakradać do śpiącej matki tylko po to, by zobaczyć delikatne kołysanie kołdry, w rytmie jej spokojnych wdechów i wydechów, lub nadstawiał ucha do przymkniętych drzwi sypialni, by usłyszeć świst powietrza z jej nosa.
Później zdarzyło mu się to miesiąc po jej pogrzebie; zmożony snem, na wpół przytomny, poszedł do jej łóżka licząc, że zobaczy i usłyszy jej oddech, ale spotkała go tylko głucha cisza, i pustka rozłożonego na materacu koca.
Wiedział, że gdyby ciągle tu była, nie miałby tych wszystkich rozterek, nie wahałby się, czy iść na zaproszenie Antoniego, to znaczy: czy wsłuchać się w siebie.
„Znów będą gadać, że włóczysz się po wsi w nocy”, przypomniał sobie rozmowy przy śniadaniu. „Ile ja się przez ciebie muszę wstydu najeść”, mówiła, nie chcąc ruszyć przygotowanej wcześniej kanapki. „Co ja wam takiego zrobiłam?”, pytała, łącząc świat zmarłego ojca ze światem Macieja.
Ale potem wszystko wracało do normy – to, by się ciepło ubrał, to, by się nie martwił, że pracy nie ma, bo to nie jego wina, on jest zdolny, wrażliwy, kochany. Właśnie w takiej kolejności. Zawsze był kochany na końcu.
Sień jego domu obłożona była boazerią, na której wisiały święte postaci: Maryja, Józef i Jezus przyuczający się do zawodu cieśli. Choć Jezus mógł przy tej robocie nie raz zakląć, miał już nad głową aureolę.
W sieni pachniało drewnem, dymem i kurzem, ponieważ stamtąd szło się do piwnicy, gdzie stał piec. Maciej nie raz stawiał ostrożnie kroki na stromych, drewnianych schodach, dźwigając wiadro pełne węgla. Węgiel musiał być cały wniesiony do środka, inaczej ludzie we wsi zaczęli by gadać, że Romaniukowa ma węgiel, więc pewnie i pieniądze, a w najgorszym razie ktoś mógłby zajechać w nocy i ukraść tonę czarnych brył z podwórka.

W sieni była schowana w ścianie szafa z wieszakiem na ubrania, na których wisiały płaszcze matki, jego kurtki, ale też garnitur, czarny – taki nada się na każdą okazję. Maciej wyciągnął go z szafki i położył na kuchennym stole.
Patrzył na niego tak, jak rok temu, kiedy tuż przed wyjściem na pogrzeb matki przejrzał się w lustrze, widząc w nim niby siebie, ale jakby na nowo, siebie innego, w pełni własnego i wolnego. Szkopuł w tym, że nie umiał korzystać z praw własności i wolności. Patrzył teraz na garnitur i
znów, jak wtedy, ważył różne myśli, wszystkie te „za”, by iść i wszystkie te „przeciw”, by dać sobie spokój. A spokoju pragnął z całego serca, w szczególności budząc się w nocy zlany potem, nie przez koszmary, lecz świadomość, że w tym małym domu na skraju wsi jest zupełnie sam.
Wstał i przeszedł do sypialni, która jak zawsze powitała go widokiem na zmurszały mur starego młyna. Spojrzał na ten mur i w to miejsce, ale nim zdążył pogrążyć się we wspomnieniach, wyobraził sobie, jak zachodzi do domu ludowego i jak wita się z Antonim, gratulując mu, i kładąc
lewą dłoń na jego ramieniu. Chciał poczuć coś dobrego, ale nic takiego się nie wydarzyło.
Zegar w kuchni chodził głośno. Maciej chciał się zganić za te wyobrażenia o Antonim; był zły, że po tylu latach przegrał, otwierając się na swoją wolność. Wtedy zegar tyknął, a on mrugnął powieką, gubiąc konkluzję – zegar pilnował swym tykaniem nie tylko czasu, ale i jego myśli.
Na powrót popatrzył na resztki młyna, znów nic nie czując.
Zegar tyknął ponownie a on wypuścił powietrze z nozdrzy powoli, jak tytoniowy dym. Zdecydowany, wrócił do kuchni, ubrał się w garnitur, wszedł do sieni i przed wyjściem z domu spojrzał w lustro, dokładnie tak samo, jak przed rokiem.

Antoni wyszedł z pełnej zgiełku sali, w której lokalny wodzirej puścił właśnie szlagier disco-polo. Dźwięk muzyki był na zewnątrz przyjemnie stłumiony, tak, że mógł na moment odpocząć od hałasu.
Wyciągnął papierosy, zapalił jednego i oparł ciało o barierki ciągnące się wzdłuż sali ludowej. Patrzył przed siebie, lecz nie bez celu.
Za jego plecami niemal setka osób świętowała nie wiadomo, co.
Tę zabawę ufundowali samoczynnie, bez zastanowienia, od pokoleń kultywując działania na pokaz. Spojrzał za siebie i zobaczył żonę, jej zmarszczoną otyłą twarz, wykrzywioną szerokim uśmiechem, z której ściekał połyskujący podkład. Wydawała mu się w tej perspektywie ohydna, mimo że jeszcze przed chwilą wymienili spojrzenia, głębsze niż na co dzień, a on znów przypomniał sobie kolor jej oczu, intensywniejszy, jak zawsze, kiedy cudze oczy świdrowały jego własne.
Zdawał się wtedy czuć, że te trzydzieści lat miało sens, który ziścił się właśnie w tym spojrzeniu, ale teraz, z do połowy spalonym papierosem w ustach, myślał, że to wszystko był ledwie czar, pozór, którego prawdziwe oblicze właśnie obnażył.
Odwrócił więc głowę, by nie patrzeć, obrócił głowę ku drodze prowadzącej do sali ludowej, ponieważ przez cały dzień, gdzieś w tle, gdzieś przelotnie, gościła mu myśl, że może zobaczy dziś Macieja.
Ale ścieżka była pusta.
– Mogę? – Zaskoczył go głos zza pleców.
Mężczyzna, który go zaczepił, był nieco niższego wzrostu, zadbany. Czuć było od niego markową wodę kolońską. Dobrze się znali, daleko bardziej ponad trywialne wymiany uprzejmości. Sutanna całkiem sprawnie maskowała jego nieco tęższą figurę.
Tym pytaniem „mogę?” proboszcz prosił o papierosa. Wątor poczęstował go bez słowa.
– Ładnie dziś dopiekło – ksiądz zaczął o pogodzie, ale gdy tylko zobaczył, że Antoni jedynie przytaknął, nieskory do dalszych komentarzy, od razu zmienił ton.
– Wszystko ładnie. Wszystko dobrze. Ludzie się bawią, aż miło. No i pogoda dopisała. Nic tylko się cieszyć…
– To było ładne kazanie – przerwał księdzu – to o oblubienicy.
– Czy ja wiem? Zawsze je klepię na taką okoliczność.
– Zawsze jesteś taki skromny?
– To nie skromność, tylko szczerość, a tę mam zarezerwowaną dla niewielu.
– To co szczerze o tym myślisz? – Antoni łypnął na salę z bawiącymi się w rytm zmiksowanego hitu disco-polo gośćmi.
– Jeśli pytasz o muzykę, to wolę Demarczyk. Albo Maanam, ale na Boga, nie przyznam się do tego!
– Taki jesteś szczery, a się nie przyznajesz? – Wątor aż zaśmiał się po tym pytaniu.
– A ty się niby przyznajesz, że coś ci nie gra, ale szczery to chyba nie chcesz być. – proboszcz odpowiedział po chwili milczenia.
– Przecież zapytałem, o co ci chodzi? – Skonsternowany, zgasił papierosa o metalową barierkę, wyrzucając przed siebie peta.
– Szczery przed sobą, Antoni, przed sobą.
– A, przed sobą… Jeszcze jednego?
Znów zapalili, ale trzeba było więcej niż chwili, by Wątor wrócił do rozmowy.
– Sam nie wiem. Tu wszystko jest zagrane zanim pomyślisz o muzyce. Tak, to niezła myśl. Od kiedy tylko pamiętam, wszystko musiało, a nie mogło być. To nawet zabawne, że teraz nachodzą mnie te myśli. Ale czy ty też tak nie masz? Siedzisz tu już ze trzydzieści parę lat, z jakimś
autorytetem, z jakimś szacunkiem, trochę jak ja, jak wójt, jak sołtys albo komendant, ale nikt, ani oni, ani ty, nie macie nic do powiedzenia. To wszystko samo się toczy i samo z siebie wynika.
– Urok małej wsi.
– Tak jakby ludzie tu tylko tym żyli. A wszystko, co inne, jest od razu dziwne. Mówisz, że urok, ale to chyba w tym znaczeniu, że jakiś czar rzucony.
– Może czar, ale od czasu do czasu masz taki moment, jak ten, że jesteś prawdziwie szczery i widzisz to, co naprawdę chcesz widzieć.
Antoni spojrzał na spoconą twarz proboszcza, na jego szyję z lekka wylewającą się z wysoko zapiętej koszuli, na papierosa, który tlił się w jego dłoni i założony na jej palcu różaniec w kształcie pierścienia.
A potem popatrzył w okno.
– Na przykład ona. – Wskazał na swoją żonę – Niby dobra matka i gospodyni, a cały czas mam wrażenie, że chodzi jej tylko o wygodę, że jest ze mną, bo mam interesy po ojcu, tylko to. Ja wiem, zły moment na takie gadanie, ale…
– Nigdy o nią nie walczyłeś.
– Co?
– Nie walczyłeś. Mam wrażenie, że o nic nie walczyłeś. Za dużo dostałeś i myślałeś, że pewnie reszta przyjdzie tak samo. A widzisz, nie przyszła, a ty tu stoisz i czekasz, i gadasz, że wszystko złe.
– Krzysztof, to nie konfesjonał, żebyś mi teraz coś zarzucał, nawet nie wiem, co.
– Dobrze wiesz, skoro mi wypominasz ten konfesjonał. Myślisz, że tylko ciebie spowiadam? Myślisz, że jesteś jedynym na świecie ze swoimi rozterkami? A ja nic z tym nie mogę zrobić, choć bym nawet chciał. Rozumiesz? Słyszę i wiem wszystko, a nic nie mogę. Oto miłosierdzie bliźniego w praktyce.
Antoni nie odpowiadał. Strząsnął popiół z papierosa i zaciągnął się do samego filtra.
– Ale w sumie nie jest źle… Wiesz, z tą pogodą – proboszcz kontynuował – ludzie się bawią, muzyka leci, ładnie w tym roku obrodziło, dużo porzeczek. Sam na plebanii miałem pełne krzaki, żadnej zarazy, żadnego robaka. Zdrowi, szczęśliwi, bogaci. Czego chcieć więcej? – ksiądz spojrzał na Antoniego tak, jak nauczyciel, który bez czekania na odpowiedź ucznia wie, jaką wystawi mu ocenę.
Proboszcz odwrócił się, podszedł do popielnika stojącego przy wejściu do budynku, zgasił papierosa i wrócił na salę, nie czekając odpowiedzi.
Antoni spojrzał na drogę prowadzącą do domu ludowego, na jej wolną od ludzkich cieni przestrzeń, na rozgrzany asfalt, od którego odbijało się popołudniowe słońce. Patrzył w pustkę, do której zdążył przywyknąć.

Przy torowisku wygrzewały się jaszczurki zwinki, nieświadome tego, że za chwilę przyjdzie im uciec przed pędzącą masą stali. Potężny, żelazny potwor, większy od nich setki razy, był pociągiem osobowym, który ostatkiem stacji, rozjazdów i bocznic łączył rozsiane po nizinie wioski. Pociąg wyciągał z nich ludzkie życia i losy, przelewając je do miasta, jak wodę między dwiema szklankami.
Pociągi zawsze go fascynowały – rozpędzona masa żelastwa mijająca człowieka o włos, ciągnąca za sobą powiew mierzwiący włosy, budząca podrygi ziemi tak mocne, że włos jeżył się na ciele, ciele owianym tym pociągowym pędem, bezwładnym wobec jego masy.
W takich momentach, kiedy lokomotywa wtaczała się na peron stacji, Maciej zawsze myślał, co by się z nim stało, gdyby postawił krok do przodu, wpadł na torowisko, dał się rozszarpać ciężkim, sczerniałym od rdzy kołom. Ale szybko wzdrygał się na tę myśl i robił nagły krok do tyłu, co pozostałe osoby na peronie poczytywały za strach, na który one, w przeciwieństwie do tego „dziwaka”, są odporne.
„Bałem się siebie, a nie pociągu” – pomyślał, patrząc, jak zwinka chowa się pośród kamieni nasypu, a potem myśląc, że te kamienie pokryją jego krew i wnętrzności, ciągnięte setki metrów, rozrywane i rozwlekane. Na zawsze wsączą się w ten świat, który nie chciał go przyjąć.
Usłyszał rytmiczne stukanie dzwonków na przejeździe, zwiastujące nadjeżdżający pociąg. Nie chciał podejść od razu i ryzykować – a nuż pociąg zdąży przed nim wyhamować. Chciał podejść do torowiska w ostatniej chwili, delikatnie się pochylić i zamknąć oczy, nic więcej.

Pewnie szybko zjadą się służby, syreny będzie słychać i w domu ludowym, a komendant z OSP będzie musiał odstawić kieliszek i pognać, wściekły, na remizę. Jeszcze nie będą wiedzieć, że przyda im się piasek i łopaty, żeby zasypać kałuże krwi i zgarnąć resztki ciała do czarnego
worka.
Szkoda będzie mu tych ludzi siedzących po stronie, po której żelazne cielsko połamie mu kości i wyssie krew. Tylko tych, bo tylko oni będą żywić do niego szczere uczucie.
A jak wieść dojdzie do domu ludowego, pewnie część się zaduma, kilkoro zdziwi, a proboszcz przypomni kilka ostatnich spowiedzi, w których Maciej próbował mówić o „grzechach”, to znaczy: tłumaczyć mu siebie. Wątorowa może pożałuje wszystkich złych spojrzeń, a Antoni…
Czuł, że koszula przykleiła mu się do pleców. Czuł, jak gorąc asfaltu przedziera się przez podeszwy czarnych lakierek, mocząc w pocie skarpety i paląc stopy.
„A Antoni…” – próbował wrócić do myśli, skwitować ją, próbował po raz ostatni umiejscowić Antoniego w swojej głowie, pożegnać się, nie tyle z nim, ile z marzeniami o innym życiu. Lecz nagi chłopak leżący pośród ruin starego, ceglanego młyna był daleko, aż nierzeczywisty. Zimny wzrok Teresy był dla Macieja jedynym dowodem, że Antoni istniał i wydarzył się w jego życiu.
Ale nie potrafił teraz o tym myśleć.
Nie potrafił, ponieważ zobaczył, jak jaszczurka zwinka wychodzi spomiędzy kamieni kolejowego nasypu i gna ku torowisku, na przekór instynktom.
Ciężki, wlewający się w ucho niczym ołów ryk sygnału wyrwał go z obserwacji, a pęd lokomotywy zachwiał na tyle, że wychylił się do tyłu.
Byle dalej od tej bestii.
Nim skończył pomyśleć, że jego życie jeszcze się nie skończyło, pociąg przejechał.
Jaszczurka, którą chciał ratować, leżała wgnieciona w tor, dysząc z otwartym pyszczkiem ukazującym cienki, różowy języczek. Po chwili jednak oderwała się od swego ciała, niczym dusza, i pognała na drugą stronę, niknąc gdzieś pomiędzy źdźbłami traw.
Mknący pociąg zmiażdżył jej ogon, ale zwinka, jak to jaszczurka, celowo go traciła w chwilach największego zagrożenia, w swej naturze pomna, że ogon odrośnie.

Nie mając w rozkładzie kolejnego pociągu, ale też ciągle myśląc o tym, co się właśnie stało, Maciej obrócił się i zaczął wracać. Maszerował chwilę skrajem drogi. Z oddali wyglądał, jak czarno-biała kreska na tle złotych, żytnich kolb i błękitnego nieba.
Ale z każdym krokiem szedł coraz wolniej.
Zegar w jego kuchni głośnym „tik-tak” ogłosił piątą po południu.
Żona Antoniego powiodła wzrokiem po sali za mężem, ale nie natrafiwszy na niego, powróciła do rozmowy z proboszczem. Wiatr szarpał krzaki porzeczek, strząsając resztki niezebranych gron.
Antoni przystanął na skraju drogi, patrząc, jak cień rzucany przez Macieja dotyka jego stóp.

Obraz: George Inness „The Lackawanna Valley”

3 komentarze
Mariusz Olejniczak
2024-06-11 18:14:13

Znakomicie napisany tekst. Ogromne gratulacje! I cieszę się, że nie przegrałem z byle kim ;)

Łucja Fice
2024-06-11 11:40:19

Gratuluję autorowi. Świetnie skrojone opowiadanie. Słowa są głębokie, a cały tekst robi wrażenie. Życzę weny na następne opowiadanie, bo słowa są święte.

Elżbeta Andrzejewska
2024-06-10 08:41:15

Gratuluję.Pozdrawiam serdecznie autora opowiadania pierwszego miejsca w konkursie.Przeczytałam z zaciekawieniem. Dziękuję. Elżbieta Andrzejewska

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *