Problemy natury metrycznej

Autor: Aleksandra Uzarska
Słowa
30 kwi 2019
Jeden komentarz

Od moich ostatnich urodzin ciągle zastanawiam się, ile ja właściwie mam lat. Do tej pory liczyło się całkiem lekko, jednak teraz towarzyszy mi poczucie, że już dalej nie znam cyfr, a przynajmniej nie w odpowiedniej kolejności. Zastanawiam się, co to znaczy mieć tyle lat, co mam teraz i nie potrafię sama sobie odpowiedzieć, bo moje dotychczasowe wyobrażenie było zupełnie inne. Gdy konfrontuje je ze stanem faktycznym, pojawia się we mnie dziwny dysonans i przestrzenie między moją metryką a subiektywnym poczuciem czasu rozstrajają się do reszty. Przez to właśnie, gdy ktoś spyta mnie z zaskoczenia, ile mam lat, potrafię jedynie wzruszyć bezradnie ramionami.

Kiedy byłam bardzo mała wyobrażałam sobie, że w przyszłości będę bardzo wysoką, opaloną blondynką z długimi włosami, ubraną w spodnie w kant, szpilki i marynarkę. Będąc nadal niską brunetką, wciąż nie udało mi się przepoczwarzyć w moją wyobrażoną dorosłą formę smagłej business woman, a co gorsza, mam poczucie, że od pewnego czasu systematycznie się od tej wizji oddalam.

Włosy natomiast zaczęły mi siwieć, co z kolei przewidziałam dopiero na za dziesięć lat do przodu licząc od teraz. Początkowo obwiniałam przejściowe trudy codzienności za malowanie mi srebrnych nitek na skroniach, jednak kiedy przybyło mi siwizny nawet po wczasach w Karpaczu, nie mogłam już dłużej obwiniać stresu. Moje włosy w procesie starzenia po prostu lewym pasem wyprzedziły całą resztę mnie, pomijając po drodze ten biznesowy blond, który błędnie przewidywałam siedemnaście lat temu. Od czubka głowy więc jestem już prawie stara, a w środku za to mam pomieszane w jednym kotle treści starcze i zupełnie dziecinne.

Chociaż czuję, że powinnam wieczorami wychodzić i oddawać się rozpustnym zabawom, ja zamiast tego zazwyczaj o tej porze dnia czuję się już nadzwyczaj staro i dlatego uczę się dziergania na drutach. Nie idzie mi to zupełnie, więc podejrzewam, że po prostu jeszcze za wcześnie. Na wyjścia już jednak za późno, bo zachciewa mi się spać przed dziesiątą. Nie wykluczam, że może to także być objawem całkowitego zdziecinnienia, cofnięcia się do czasu, kiedy wytrwanie do północy w sylwestra było dużym wyzwaniem, a oczy kleją się jakoś po dobranocce. Postanowiłam, że najlepiej będzie przeczekać i może czas zdecyduje, czy wolę wychodzić późną nocą, czy jednak nauczę się nawlekać oczka prawe i uda mi się zrobić sweter na drutach.

Zdarza się jednak, że zmyślam niestworzone historie, przedstawiając przed obcymi nowe tożsamości i zmyślonych przyjaciół. Kiedyś miałam męża w Norwegii, a w innym czasie pracowałam jako kurator sądowy. Jestem straszną kłamczuchą, jednak gdy spotykam obcych, ciężko mi nie kłamać, tak po prostu, z dziecinną przekorą. Jeśli mogę bawić się rzeczywistością, to lepię scenariusze z plasteliny i rozdaję nieznajomym.

Kłamstwo jednak nie zawsze przychodzi mi tak łatwo i potrafi bardzo zmęczyć. Wtedy znowu zapadam na przypadłości starcze i dopada mnie bolesne zamyślenie. Martwię się wtedy sobą i światem, a wszelkie erupcje radości w otoczeniu drażnią mnie swoją nieadekwatnością i brakiem taktu w obliczu mojej głębokiej melancholii. Ten rodzaj smutku ma wiele tysięcy lat, ale zaraża mnie swoim wiekiem tylko w tych krótkich momentach, gdy u mnie gości. W takich chwilach szczególnie intensywnie zastanawiam się, ile w końcu mam lat, bo znowu nic się nie zgadza.

Problem leży w tym, że przestałam rosnąć zbyt dawno temu. Kiedyś byłam najwyższa w klasie, a później wszyscy zaczęli mnie przerastać. Już nie mam złudzeń co do tego, że uda mi się ich dogonić. Mam wręcz wrażenie, że delikatnie, centymetr po centymetrze robię się coraz mniejsza. Myślę, że to może być przyczyną całego tego zamieszania z moim wiekiem. Zbyt szybko przestałam rosnąć, co wprowadziło zamęt i w niektórych miejscach zaczęłam się starzeć, a w innych jeszcze nie. Moje wewnętrzne rusztowanie ciągle ktoś przestawia albo może ono przestawia się samo, a niedojrzałe tkanki są w stanie ciągłej wojny z tymi przedwcześnie starymi.

Jeśli mam tyle lat, na ile się czuję, to znaczy, że wcale nie mam żadnych lat, a w dowodzie powinni wymazać mi rok i zostawić tylko dzień i miesiąc. Wyglądem też się raczej nie zdradzam, bo zdarza się, że pytają mnie o dowód, gdy chcę w spokoju napić się piwa, a innym razem wierzą mi na słowo, gdy mówię, że urodziłam się w roku osiemdziesiątym szóstym. Jestem natomiast pewna, że urodziłam się w lutym i że zazwyczaj jest wtedy bardzo zimno. Gdy z okazji urodzin rzeźbię stopami ślady w ostatnim śniegu, zastanawiam się, ile jeszcze tych zim dla mnie zostało. Przez to, że gubię się w czasie, towarzyszy mi uporczywe wrażenie, że bardzo wiele przede mną, ale skąd mogę to wiedzieć, skoro nawet nie wiem, ile za mną. Możliwe, że będę żyć wiecznie, albo też że umrę tak szybko, jak szybko przestałam rosnąć. A może kiedyś po prostu wezmę liczydło, akt urodzenia oraz kalendarz i w końcu się doliczę, a wtedy wszystko stanie się jasne.

Jeden komentarz
Mikado
2019-05-01 11:23:04

Trochę płakać mi się zachciało. Ale to chyba dlatego, że sama obawiam się starości. A raczej jej nie doświadczenia.

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *