Rodzina
Jaśka mieszkała przy rynku, w starej kamienicy, co ją sto czy więcej lat temu wybudowali żydzi. Oszczędzali na materiałach, więc przód był owszem, z cegły i miał nawet ozdobne kolumienki i kapitel. Tył to był drewniany barak, podzielony na mieszkania. Za Jaśki czasów były to mieszkania komunalne, bo cała kamienica po wojnie i wywiezieniu żydów na rozstrzelanie przypadła dekretem Bieruta miastu. Po sąsiedzku z Jaśką mieszkała stara Belotowa z mężem i stadem gęsi, które kołowały po rynku między furmankami i nielicznymi samochodami. Rozzłoszczone ptaki potrafiły poszczypać każdego, kto podszedł za blisko belotowych drzwi, tych frontowych, pod kolumienkami.
Jaśka zajmowała komunałkę w podwórku. Przyjechała do miasteczka ze wsi, nikt już nie pamiętał, z której. Zatrudniła się w nowo zbudowanym szpitalu, w pralni. Razem z kilkoma innymi dziewczynami taplały pościel po chorych w wielkich kadziach. Jaśka, wielka dziewucha z prostymi jak koński ogon czarnymi włosami i dziwnie złamanym w pół, jakby bokserskim nosem, nie odzywała się wiele, ale też nikt jej nie zaczepiał, bo zdenerwowana potrafiła odpowiedzieć pięścią. Popracowała do czasu, kiedy z magazynku gdzie trzymano odzież chorych, zaczęły ginąć halki i staniki pacjentek. Do magazynku nie zbliżał się nikt, kto nie musiał, bo już pod drzwiami czuło się na nogach taneczne skoki jego stałych lokatorek – pcheł przywiezionych przez pacjentów z domów. Jaśka nie bała się nic a nic. Przyłapała ją salowa, jak wsuwką zamykała na powrót drzwi magazynku, za pazuchą fartucha chowając batystową halkę z ramiączkami z błyszczącej tasiemki. Nie brała dla siebie. Jej wielkie, niemal męskie ciało nie nadawało się do otulania w takie zwiewności. Podczas jarmarków można ją było zobaczyć, jak stała blisko bramy wjazdowej na plac. Z desusami przewieszonymi przez ramię zachwalała je niskim głosem wiejskim babom, co zjechały na święto dyszla więcej z ciekawości, niż z potrzeby.
Po tym, jak Jaśka wpadła w ręce salowej, skończył się handelek, ale zaczęła miłość. Na targowym placu rej wodził Łokieć. Chodził szerokim krokiem, zawsze w rozpiętej na piersi białej koszuli i czarnej kamizelce. Sądząc po czerni łokciowych włosów i wąsów niektórzy wysnuwali wniosek o jego cygaństwie, ale tego nikt nie wiedział na pewno. Cyganie ze swoim taborem co roku zatrzymywali się pod lasem, niedaleko szpitala, ale Łokieć nie garnął się do nich, a oni do niego. Któż to jednak wiedział, jak mogło z nim być? Wiedziała tylko jego matka, póki żyła.
Łokieć nazywał się tak z powodu niskiego wzrostu. Nikt mu jednak nie podskoczył, bo zaraz z kieszeni garniturowych spodni wydobywał nóż sprężynowy. Ten argument każdego musiał przekonać. Łokieć w zwykłe dni kręcił się po rynku, w jarmarczne po targowym placu. Półgłosem oferował złote obrączki, które po zakupie okazywały się wyrobami z tombaku. Te chował dla nierozgarniętych, ale dla właściwej i znającej się na rzeczy klienteli miał prawdziwe złoto. Urobkiem zajmowali się jego chłopcy. On od lat nie chadzał na brudne roboty, a jedynie szukał chętnych na dobry, choć trefny towar. Zamykany przez milicję powracał znowu i krokiem niestosownie zamaszystym jak na łokciowego mężczyznę przechadzał się po placach i zaułkach.
Jaśkę wypatrzyli na jarmarku jego chłopcy i wskazali szefowi jako nowy obiekt do weryfikacji. Zaciągnięta za namiot koszykarza dziewczyna najpierw musiała tłumaczyć, skąd wzięła staniki i majtki, potem słuchać groźby, że jak coś z tej jej sprzedaży nie skapnie Łokciowi, to będzie miała do czynienia z jego kozikiem. A potem ku zdziwieniu jej i samego Łokcia jego ręce zaczęły miętosić gwałtownie jej wielkie piersi. Jaśka zamiast wołać o pomoc, albo stanowczo odtrącić knypka, poczuła, że chce jeszcze. Śmiałym ruchem przyciągnęła jego czarną głowę i wcisnęła w swój biust, tuląc ją, jak bezpańskie kociątko. Chłopcy, którzy towarzyszyli swojemu szefowi w tej rozprawie, teraz z głupimi minami wycofali się przed namiot, między sterty wiklinowych i jałowcowych koszyków.
Tak to się zaczęło. Odtąd Jaśka chodziła ze złotymi kołami w uszach i nikt nie śmiał wątpić, że były one złote, a nie tombakowe. Potem był ślub i normalne życie. Dla opieki społecznej Jaśka i Łokieć byli ludźmi z marginesu, którzy mieszkali w komunalnej ruderze, przed zimą żebrali u sekretarza miejskiej rady narodowej o trochę węgla, ale nie reagowali na nakazy pracy, jakiejkolwiek, choćby zamiatania ulic. Dla miasteczkowego półświatka Łokieć był sterem i kompasem, a Jaśka jego prawą ręką, buławą i szyją.
W miasteczku sklepy geesu i nieliczne prywatne inicjatywy były zamykane o przyzwoitych porach, bo sklepowe też miały prawo do prywatnego życia i odpoczynku po pracy. Kawiarnia „Łuna” oferowała zakąski i alkohole, lecz takich spragnionych, co nie dysponowali marynarką i krawatem, nie wpuszczano w jej progi. I tu szansę dla siebie zwietrzyła Jaśka. Łokieć po staremu krzątał się przy rynku, dzielił i rządził. Ona kompletowała kartki i wystając w kolejkach gromadziła zapasy wódczane. Sprowadzała też bimber z niedalekich borów. Potrzebujący szybko zwiedzieli się, że u Łokciów każdej nocy można kupić wódkę żytnią, albo i księżycówkę z puszczy.
Na tyłach pożydowskiej kamienicy zazwyczaj nie spano. Nie przeszkadzało to wcale nowo narodzonemu Palcowi, który spędzał czas leżąc w rozkopanym barłogu i cmoktając namoczony w wódce gałganek. Jaśka, Łokieć, chłopcy i inni znajomi obsiadali mały stolik z blatem zastawionym słoikami barabuchy i pełnymi petów glinianymi misami po cmentarnych zniczach. Grano w karty, czasem któryś zaciągał na harmonii, a w wolne dni towarzystwo słuchało orkiestry przygrywającej w domu ludowym po drugiej stronie rynku. W ten miły rozgardiasz wchodzili spragnieni alkoholu. Nieśmiało pukali w futrynę drzwi i trwożnie spuszczali oczy, żeby nie sprowokować spojrzeniem kogoś z siedzącej w kuchni ferajny. Podawali odliczone pieniądze, bojąc się, że większe sumy mogą wywołać koziki z kieszeni gospodarzy. Dostawali swoje butelki i gnąc się w ukłonach znikali za drzwiami, przemykali przez podwórko kamienicy i z ulgą wyskakiwali na rynkowym placu.
Ale nie zawsze kupców wódczanych witała cała ferajna. Czasem pod gołą żarówką na drucie, na środku barłogu, tuż obok drzemiącego Palca klient widział leżącą Jaśkę w rozpiętej podomce, a na niej, na postumencie z poduszek trudzącego się Łokcia. Nie przerywając snu dziecku, ani sobie mozołu gospodarz dokańczał dzieła błyskając złotymi zębami w kierunku kupca. Pijany lub aspirujący do bycia pijanym najczęściej nie wiedział, czy powstrzymać się od patrzenia, czy raczej patrzeć, wzmagając tym chuci spółkujących.
Łokciom dobrze się działo, lecz do czasu. W ramach wzmożonej walki z marginesem społecznym Łokcia posadzili za wszystkie dotychczasowe przewiny. Wśród win była też spekulacja towarami spożywczymi, interes Jaśki, za który ona jako młoda matka odpokutować nie mogła. Kiedy Łokieć wyszedł wreszcie na stałe, Palec, cały już siny od tatuaży, garował za kradzieże i pobicia. Wdany w matkę górował nad większością męskiej młodzieży wzrostem i zwalistą postacią. Korzystał z tego, prawie bez żadnej szkody dla siebie. Może prócz tych kilku zębów, które i tak opuściłyby go prędko, rozczarowane nadmiarem wódki i niedostatkiem treściwego jedzenia.
Gdy syn był pod celą, matka z ojcem, oboje z siatką srebrnych nici na kruczoczarnych włosach spacerowali po miasteczku za podrękę. Czasy potajemnych handelków złotem były już za nimi. Po wódkę też już nie wpadano tak często, jak kiedyś, odkąd powstał pierwszy prywatny sklep nocny. Teraz ugruntowanym zwyczajem było siedzenie na ławkach w podwórku kamienicy razem z owdowiałą Belotką i obserwowanie, jak gęsi radzą sobie na rynku, czy nie dadzą się rozjechać tabunom volkswagenów i zdezelowanych audi, których coraz to więcej ludzi ściągało z zagranicy. Palec miał już wtedy konkubinę i małą córkę, Sabrinkę. Czasem w niedzielę szli całą rodziną do straganów pod kościół, na lizaki i obwarzanki. Ludzie z przyzwyczajenia przechodzili na drugą stronę ulicy, albo przynajmniej przesuwali na sam brzeg chodnika. Głupio byłoby przy niedzieli dać się obić staremu Łokciowi.
On odszedł pierwszy, w nocy. Jaśka jeszcze długo z Belotką siadywały na ławce, mając widok przez łuk bramy na plac i dom ludowy, przemianowany na dom kultury. Potem skapitulowała i ona. Kiedy kilkanaście lat później burzono pożydowską, drewniano-murowaną hybrydę, na jej tyłach robotnicy znaleźli stary kajet w tekturowej okładce, pełen ołówkowych zapisków, kto jakiej wódki wziął i ile ma za to oddać pieniędzy. Niepotrzebny nikomu zeszyt spalono na gruzowisku razem z innymi resztkami.