Senne miasto – wyróżnienie w konkursie na opowiadanie
Była to wyspa życia, wyłuskana spod ziemi rozbudzonymi zmysłami. Rozkwitła jak dziki, polny kwiat, rodzący się znikąd na pustej, wyjałowionej glebie. W wymarłym o szarym świcie miejscu zaroiło się nagle od ciał czarnych, zwinnych. Plennych i bezkompromisowych.
Pulsowało drobiazgiem, żywymi, czarnymi nasionkami, wylewającymi się z nagle nabrzmiałego chorobowo wnętrza ziemi. Zupełnie jakby pestki wypływały z wnętrza jakiegoś przejrzewającego owocu wraz z zepsutym sokiem. Ziemia była tam zwarta i wyblakła, a w miejscach dalszych, porastała rzadką, uklepaną podeszwami butów trawą. Upodabniało to zbitą powłokę do przekrojonego kiwi. Zamykało ono w swoim wnętrzu świat, ukryty w większym świecie, którego istnieniem nikt się tam jednak nie zajmował. Duży świat nie był po prostu ważny. To tu ziemia przechodziła odcieniami od wypłowiałego środka w nasyconą niezdrową pożądliwością żółć, a ona w brudną zieleń, dyszącą ruchem w zamknięciu między krawędziami małego świata.
Wyspa stała się w swoim centrum aż czarna od przemieszczającej się w niej materii. Stojącemu nad nią człowiekowi wyglądała na nienaturalnie żywotną. Bezczelna w bezwstydności trwania. Samowystarczalna. Zdeterminowana, by podtrzymać własne życie. Skorupka pokryta meszkiem z trawy, wykwitłej jak pleśń na brązowym jaju owocu, otaczała żywe miejsce, jakby stanowiła linię magicznego kręgu. Bezpieczeństwo. Wszystko poruszyło się w niej – w tym początkowo martwym, zaciśniętym pąku cichego trawnika. Przy krańcu rozsypującej się powierzchni ziemi rzeczywistość rozpadała się na świat nagiego betonu i omszałej trawą i piachem skórki.
Suche powietrze chłodziło glebę, która niepodatna na przejawy życia, musiała jednak ustąpić pod naciskiem buta bacznego obserwatora. Kontakt z dużą istotą trawiącą energię i metabolizującą jej produkty w bezmyślny ruch, którego wymaga życie, emanował na do tej pory ukryte we wnętrzu ziemi ciemne, ruchliwe drobiny. Wzmogły swój rytualny taniec, przeczuwając bliskość obcego. Może położył się na nich jego cień. Pod ciężarem przesuwających się butów, poruszały się kamyczki, wbijając się w ziemię i rozwierając ją, jakby to ostrze noża rozcinało skórkę owocu, powodując wyciekanie soku. Ziemia przy górnej warstwie przesuszała się i marszczyła w niskiej temperaturze, ale zadraśnięta, wydalała z siebie płyny, wypływające na powierzchnię małymi, brudnymi kałużami.
***
Rankiem zawsze marzły mu dłonie. Pocierał je o siebie przez chwilę. Trącił czubkiem buta suchą stronę ciastka, które leżało na trawniku przed nim, i teraz, otulone zbrązowiałym prochem, zupełnie nie nadawało się do jedzenia. Krem z jego wnętrza przeświecał czystą bielą spomiędzy zapiaszczonej warstwy.
Ruchliwe czarne ziarenka wędrowały wokół tego bladego środka. Zdumiewająco płynnym ruchem setek czułych odnóży utworzyły jeden byt na kształt stworzenia nieboskiego, oddychającego jednym gardłem, powołanego do życia odpadami egzystencji ludzkiej. Masa ruchliwej energii pożerała pozostałości po bycie większym od niej. Pasła się resztkami. „Zabawne – pomyślał. – Mikroświat, zadomowiony w sercu miasta, które nieświadome jest jego istnienia”. I ten wszechświat matrioszkowy ożył pod wpływem poruszenia, którego on był sprawcą. Jego mieszkańcy z nową zaciekłością zaczęli przemieszczać się po swoich orbitach, krążąc wokół jaśniejącej, wypełnionej błogosławioną dla nich słodyczą, gwieździe. W szarości czasu, gdzieś między mijającą nocą a nowym dniem, widać było jeszcze połyskujący wilgocią biały krem, wydobywający się spomiędzy pokrywek ptysiowych, zamykających w swoich granicach całą uwagę owadów. Miał odcień czystej kartki papieru.
Mrówki nieprzerwanymi, wąskimi strumieniami wychodziły spod krawężnika i otworów w ziemi; spomiędzy ździebeł traw, które przetrwały. Tylko resztki czy zaczątki bladego światła pozwalały dostrzec grzbiety ich chitynowych odwłoków, lściących jak czarne, otoczone wilgocią pestki. „Ciekawe – zastanawiał się – ile czasu zajmie im rozprawienie się z całością kremu.” Mrówki pracowały wytrwale. „Ciekawe, czy miasto zdąży się już obudzić.”Ludzie spali o tej porze. Spali i śnili. Jest taki moment między zmierzchem a świtem, kiedy kończą się tematy do rozmów, niedopite szklanki wracają na tace, kobiety budzą się na krótką chwilę bez powodu, a podróżni zaciskają palce na biletach na pociąg, umykających z ich sennych dłoni. Z rana oni wszyscy otwierają oczy, nie pamiętając nic, co mogłoby zmienić ich życia. Gdyby nawet coś takiego istniało.
Zapatrzył się w słodycz, która przyciągała uwagę owadów. Przypomniał sobie, że podobno naukowcy doszukują się przyczyn istnienia marzeń sennych w podświadomości. Podpisują swoimi nazwiskami powtarzane po raz tysięczny hipotezy, że sny potrzebne są, aby zmierzyć się najpierw w bezpiecznej przestrzeni – we własnej głowie – z przyszłością, z potencjalnymi porażkami. „Lub ze spełnionymi pragnieniami” – jak uzupełniał on sam. „Zwłaszcza te drugie potrafią być niebezpieczne. O ile, oczywiście – dodawał – uważa się swój umysł za właściwe miejsce do eksperymentów”.
Wyobrażał sobie mdły cukrowy posmak słodkiego kremu z białek i cukru jedzonego o świcie i lepkość owadzich łapek, zanurzających się w białej substancji. Patrząc na tę wędrówkę, zastanawiał się, czy owady tak małe jak mrówki, znaczące tyle, co podniesienie przez nie opadłej igiełki sosny, która wala się przy drodze uczęszczanej w dzień powszedni przez co najmniej kilka setek samych tylko ciężarówek, potrafią dążyć do czegoś więcej. Do czegoś, co wznosi się nieco wyżej od wierzchołka ich stożkowatego mrowiska, czy okulusa karytarza, wydłubanego w źle zabezpieczonych przestrzeniach między płytami chodnikowymi.
Robale, insekty – cały ten drobiazg pełznie tam, gdzie wychwycą cząstki jedzenia ich receptory wzroku, słuchu czy powonienia. Czymkolwiek odbierają rzeczywistość. Bo czy naprawdę ważne jest, w jaki sposób dotykają świata; czy też w jaki sposób to świat dotyka ich maleńkich ciałek, które tak łatwo mogą zniknąć ze ścieżki, którą wędrują? Wystarczy śmieszny dziób głodnego wróbla. Są zbyt małe, aby traktować poważnie ich życie, a co dopiero, żeby na serio mówić o ich śmierci. Wydaje się to słuszne. Kto liczy zabite komary, kto myśli o połkniętych przez sen pająkach? Czy da się postawić chociaż jeden krok bez spowodowania niesłyszalnego trzasku insekciego pancerzyka…
Może kiedyś, kiedy ludzie zmądrzeją na tyle, że będą umieli stworzyć druty na tyle cienkie, by podłączyć się do struktur myślowych mrówki i udowodnić, że śnią one o białym kremie ptysiowym, który rozpływa się między ich żuwaczkami, owady będą wydawały się warte któregoś z uczuć. Staną się jakieś bliższe nam, ludziom, którzy, z nadwagą i przesyconym tłuszczem i cukrami żołądkiem, zawieszają jeszcze oczy na szybach wystawowych cukierni, uzależnieni od dostaw słodkiego opium. Potrząsnął głową. To się nie zdarzy.
Jeszcze jako dziecko, porównywał swoje dwie ręce i dwie nogi do sześciu odnóży mrówek, jakie widywał jako uczeń w podręcznikach do nauki przyrody. Ustanowione przez niego cele wydawały się mu zazwyczaj – nieważne, czy bliskie, czy dalekie – ale wypełnione sensem. Czuł potrzebę dążenia. Poszukiwał. Zbierał. Przynosił.
Czasami, kiedy chodził już jako dorosły mężczyzna wąskimi, ciemnymi korytarzami, zapominał o tym, że powinien myśleć. Że jest coś poza poruszaniem się, a tylko taka świadomość istnienia zadań nadrzędnych, pozwalała mu na próby myślenia. Niebieska koszula stapiała się mechanicznie z innymi materiałami, a wszystkie miały taki sam odcień automatów do kawy. Zaczynały przywierać do palców białe kartki z rozsypanymi na nich czarnymi pestkami liter, jakby papier zrobiony był z lepkiego cukru.
Czekały na dostarczenie bladych dokumentów jego osobiste królowe, które ze spokojem przyjmowały aktywność, wielkodusznie zbywając marnotrawstwo czasu na zwrócenie się do wewnątrz siebie. Ludzie są w końcu ograniczeni. Nie można przecież zbyt wiele wymagać. Wędrówki pracowniczymi korytarzami dawały mu zazwyczaj poczucie, że pokarm ulega rozkładowi w jego wnętrzu nie tylko do najprostrzych cukrów, ale do najdoskonalszych form organizacji. To zapewniało spokój.
Stał więc nad porzuconym w piachu ciastkiem, zawieszony między tu i tam, między wtedy a później. Myślał. W czasie jego nieuważnej obecności w świecie u lewego nadgarstka wskazówka najdłuższa ze wszystkich zatoczyła pełne koło. Najwidoczniej musiała dopaść go ta chwila z pogranicza jawy i snu – granicznica świtu i nocy, świadek ludzkiej słabości. Poddał się jej z opuszczoną głową, z oczami spuszczonymi, utkwionymi w kremowej brei rozwalonej na piachu i rękoma wyciągniętymi ku ziemi, w pozycji zupełnie dla nich naturalnej. Same taką przyjmowały, przez nikogo do tego nieprzymuszane. Jakby przeczuwały, że ziemia to jedyny kierunek pewny i tylko prawa do jego wyboru nie uda się w żaden sposób nikomu podważyć.
Pomyślał: „A więc sen”. Ostatnio trudno było uwolnić mu się od myśli o snach.
Więc prawdopodobnie naukowcy mają rację. Człowiek po przebudzeniu pożądane zachowania może przenieść do rzeczywistości. I może być pewnym, że raz przeżyta sytuacja stanie się łatwiejsza do zniesienia, nawet gdy – zdaniem mądrzejszych od niego – pozostaje niezapamiętana.
Sen mrówek jest częsty, ale trwa tylko minutę. Pewnie zbyt krótko, aby mogły coś wyśnić. Jedynie ich królowa, pozwalająca sobie na dłuższy odpoczynek, może wytworzyć własny świat. Może właśnie teraz, kiedy trwał sen Warszawy, ona również śniła. Marzyła o słodkości, wnoszonej do jej domu przez małe robotnice.
Otarł krawędź buta o niską trawę. Jednak została na nim odrobina kremu z owadziego bankietu. Będzie musiał to jakoś wyczyścić. Miał nadzieję, że nie zajmie to zbyt wiele czasu. „To zabawne” – powiedział do siebie. Inni, czekający tuż obok, spojrzeli pytająco na stojącego obok nieznajomego. Wzruszył ramionami. „Nic takiego” – szepnął. – „Tylko właśnie dotknąłem cudzego marzenia.”